Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 27 listopada 2011

ROSYJSKA DUSZA W KONCENTRACIE


Artykuł zawiera spoilery!
Jest to historia bardzo delikatna, sercowa, o miłości, z Rosją w tle. Aleksiej Komarow, ksywa „Komar”, jest niespełnionym artystą, który w poszukiwaniu natchnienia pojechał na Workutę szukać złota. Moskwę opuszcza jak prezydentem zostaje Putin, powraca jak Putin jet premierem. Wiele się w międzyczasie zdarzyło.
W czasie pobytu na Workucie nasz „Komarok” pisze scenariusz o Czukczach albo o innych ludach Syberii – film ma reprezentować nurt realizmu magicznego, bo bohaterowi, młodemu chłopakowi, cały czas pokazuje się duch dziadka i mówi mu różne mądre rzeczy. Wynika z tego, że powrót do Rosji jest spowodowany chęcią przeniesienia scenariusza na ekran, ale jak to w życiu bywa wszystko się komplikuje.
Pierwszą komplikacją jest spotkana w przedziale kolei trans-syberyjskiej Tamara. Tamara najpierw próbuje przegonić Aleksa, by po krótkiej rozmowie zacząć się z nim całować. Bez zbędnych ceregieli przypadkowi towarzysze podróży zakochują się w sobie. Jest więc „Ziemia ludzi” melodramatem z ambicjami.
Tamara jest niespełnioną aktorką, Aleksiej niespełnionym pisarzem. Oboje są bardzo wrażliwi, oboje są Rosjanami. Szczególnie dobrze to widać po pulchnej urodzie Tamary – kwintesencja rosyjskiego piękna, cera mleko i krew, połączenie „baby w babie” * i Anny Kareniny.
Aleksiej przypomina w swym „grubo plecionym swetrze” Wysockiego. Picie jak na rosyjski film o artystach przystało odbywa się regularnie. Najpierw jest koniak ze szklanek w pociągu, potem wódka z kieliszków w knajpie, potem idzie wódka ze szklanek, w międzyczasie pojawia się whisky z dużych szklanic i francuski koniak z wielkich kielichów. Wszystko się zmienia w rosyjskim kinie, ale jedno pozostaje bez zmian – na smutek rosyjskiej duszy nie ma lepszego antidotum niż stakan Stolicznej. W zasadzie konflikt między alkoholami rosyjskimi a eksportowymi jest w filmie symboliczny – whisky to konsumpcjonizm i obojętność, wódka – emocje i dusza.
Zetknięcie z Rosją XXI wieku jest dla obojga bolesne – Aleksiej musi zmieniać scenariusz, Tamara musi grać czajnik w reklamie, która zostaje jej zaproponowana dzięki łapówce. Taka jest też Rosja, którą spotykają bohaterowie – obojętna i chciwa. Tacy stali się przyjaciele Aleksa sprzed lat – m.in. jego dawna miłość, taki jest jej mąż, co to tylko ostrygi i szampan (ewidentnie przypomina Putina), taki jest reżyser i jego pies Porsz oraz producent telewizyjny, który płaci „Aleksowi” za zarżnięcie rosyjskiej duszy w swoim scenariuszu, by nie było tak, że wódka, śledź i łzy.
Pominę inne smaczki, które są tak topornym wykładem na temat wyższości wschodnich łez nad zachodnim samozadowoleniem, że aż bolą oczy (lub uszy -dla przykładu tylko powiem, że film zmienia się momentami w liryczny musical, gdy Tamara i Aleks śpiewają ballady w duchu Wysockiego). Jak ułożą się te perypetie zdradzał nie będę, choć i tak dużo zdradziłem, a zakończenie wydaje się oczywiste. I to wszystko ma dla mnie jakiś sentymentalny urok, bo ja „senymenalny jestem”, jak mawia mój „ruski” kolega spod sklepu monopolowego. Jest „Ziemia ludzi” filmem tak naiwnym i „czarno-białym”, że robi się błogo na duszy mojej, mimo wszystko słowiańskiej. Ot, usiąść teraz nad brzegiem z flaszką, i gitarą, i ruską dziewczyną, i w nosie mieć świat cały – to jednak coś zupełnie innego niż spotykam na co dzień, więc myślę, że o to chodzi. Paradoksalnie mimo całej swojej sztuczności, emocje, które zostały oddane w filmie, są bardzo autentyczne - taki paradoks „ruskiej” duszy.
------------------------------------------------------------------------------------------------------
* baba w babie to taka rosyjska zabawka, kto uczył się rosyjskiego w przedszkolu będzie wiedział

sobota, 19 listopada 2011

ROCKY NIE UMIERA NIGDY

Do napisania tej notki skłonił mnie ostatni film poświęcony Rocky'emu - "Rocky Balboa". Obraz ten to jedyny w swoim rodzaju hołd dla postaci wykreowanej przez Sylwka pod koniec lat 70-tych. Ja też w swojej krótkiej notce pragnę zdobyć się na wyznanie: Kocham Cię Rocky!Artykuł zawiera spoilery!

Wychowywałem się na filmach o Tobie. Z braku lepszych wzorców byłeś mi matką, ojcem i starszym kumplem. Nie byłeś idealnym wcieleniem boksera. Twoja technika pozostawiała wiele do życzenia, ale miałeś tę jedyną cechę, która pozwoliła zdobyć Ci mistrzowski pas - serce do walki. W myśl zasad polskiej szkoły boksu stworzonej przez Feliksa Stamma brakowało Ci refleksu, techniki, obrony (ech - ta Twoja opuszczona garda). Pamiętasz, jak w "trójce" przed walką z Clubberem Langiem, Twój wróg a potem przyjaciel Apollo Creed, uczył Cię tańczyć w ringu? Dla Ciebie była to droga przez mękę, ale tylko w ten sposób, dzięki wyrafinowanej technice, mogłeś pokonać dziką bestię kreowaną w tym filmie przez Mr. T.

Wróćmy do pierwszych dwóch pojedynków z Apollo Creedem. Wszyscy Ci mówili, że nie masz szans, ale właśnie Ty na przekór światu wiedziałeś, że to Twoja jedyna i ostatnia szansa. Że tylko walcząc z wielkim mistrzem Creedem, bokserem - dżentelmenem, możesz pokazać światu, że istnieje gość o nazwisku Balboa - "włoski ogier". Ten pierwszy film, o czym wielu może nie wiedzieć, przyniósł Oscara J. G. Avildsenowi za reżyserię. I w tym filmie, bardzo prawdziwym wg mnie, przegrałeś. Lecz przegrałeś po zaciętej walce i pokazałeś mi, że można przegrać i wygrać zarazem, że można nie mieć szans i zwyciężyć - nie dosłownie, ale przede wszystkim pokonać siebie, wytrzymać i nie dać ciała.
Rewanż był kwestią czasu. Mnie zawsze najbardziej podobała się ta część filmu, gdy przygotowywałeś się do pojedynku, gdy ścigałeś się z samochodami podczas porannego biegu, gdy zaprawiałeś półtusze wołowe w olbrzymich wielkomiejskich chłodniach, gdy używałeś prymitywnych ciężarów, bo nie stać Cię było na wypasioną siłownię. Ale nawet potem, gdy miałeś kasę, wolałeś surowy trening w plenerze niż odpicowaną salę gimnastyczną. I pokonałeś Apolla, i pokazałeś, że można mieć szacunek do rywala, że rywal może stać się Twoim przyjacielem.
Po dzikim Langu z "trójki" nadszedł czas na pokonanie radzieckiej maszyny do zabijania - Ivana Drago. Musiałeś wygrać, bo Ivan wykończył w ringu Twojego przyjaciela Apollo Creeda, i wiem - ten schemat mógł zionąć tandetą, ale "czwórka" jest dla mnie jak piosenka Scorpionsów "Wind of change". Oglądaliśmy z kumplami trzecią albo czwartą kopię tego filmu na "widelcu" sąsiada, jedynym "widelcu" w okolicy, i widzieliśmy wszyscy jak rozwalasz ruskiego molocha, słyszeliśmy, jak walisz zwyczajne słowa prosto w twarze komunistycznych notabli, siedzących na widowni, i widzieliśmy jak topi się lód, skuwający tę część Europy, w której przyszło nam żyć.
Na "piątkę" spuśćmy zasłonę milczenia, bo najlepszym zdarzają się wpadki, ale niestety Twój rywal, Tommy "Machine" Gunn, nie dorasta Ci do pięt. Choć jest to powrót za kamerę świetnego Avildsena, to widać, że Twoja postać należała już tylko do Sly'a Stallone, tylko On był w stanie w pełni Cię zrozumieć.
W końcu ostatnia, szósta część. Wielu Twych bliskich jest już po drugiej stronie. Oprócz wiernego Pauliego - w tej roli znów świetny Burt Young - nie ma kto wziąć Cię w obronę, jesteś wystawiony na szyderstwa i pośmiewisko. I znowu pokazujesz, że należy przyjąć wyzwanie i pokazać twarz fightera. Znamienne są słowa, które kierujesz do swego syna - "nikt nie powiedział, że będzie łatwo, ale jedyne co możesz zrobić, to stanąć do walki".
Jest wiele filmów pokoleniowych, ale Ty byłeś naszą lekcją. Gdy rzadko kto mówił nam o uczciwości, charakterze, męstwie, gdy było szaro i okrutnie, Ty dawałeś nadzieję, że mimo wszystko można z dumą patrzeć na swoje odbicie w lustrze. Pokazywałeś nam to w przyzakładowych kinach, bo kino było wtedy w najmniejszej dziurze, jako kolorowa alternatywa dla śnieżącego czarno-białego telewizora z dwoma programami. To były też seanse na video u kolegów, bo film z Ivanem Drago nie mógł być oficjalnie rozpowszechniany.
W przeciwieństwie do innych postaci granych przez Stallone'a, nie miałeś giwery i nie kosiłeś z zimną krwią tłumów szumowin, którzy nie zasługiwali na życie. Stawałeś uzbrojony tylko w pięści, twarzą w twarz ze swoim przeciwnikiem. I nawet teraz, gdy się zestarzałeś, pokazujesz mi, czym jest duma i jeszcze to, że zawsze lepiej przyjąć wyzwanie, niż później żałować straconej szansy. I za to wszystko: Kocham Cię Rocky!

Podróż do źródeł języka. Impresja po-Nike

oficjalne recenzje


Jak funkcjonuje dziś polska wieś w naszej świadomości kulturowej? Bo ważny jest to motyw w naszej literaturze niewątpliwie od zawsze. Widać to, jeśli rzut okiem wykonać na wskroś naszej tradycji literackiej - od Reja i Kochanowskiego, od Biernata z Lublina, Szymonowica, ale też, ze względu na tego Filona i tę Laurę pod Jaworem, Soplicowo – „centrum polszczyzny”, przez Norwida „Polskę Kołodziejów” i Wyspiańskiego „chłop potęgą jest i basta”, przez Orzeszkową, Konopnicką, naszego literackiego noblistę i jego „chłopski epos”, przez nawłociańskie włości Wielosławskich, aż po nurt chłopski w literaturze powojennej, którego reprezentantami byli Harasymowicz, Nowak, Kawalec, Hołuj. Dziś tematyka owa jest także bogato reprezentowana przez takich tuzów naszej literatury jak Redliński czy Myśliwski. I do tego nagroda „Nike 2011” dla Mariana Pilota – wydaje się, że trudno nie docenić znaczenia kultu czarnoleskiej lipy w polskiej kulturze.
A przecież Polska wieś dziś tak często pokazywana jest z pijaną mordą, z disco-polowym młóceniem, które wcale nie przypomina młócenia zboża, ze słabą młodzią, która jeszcze została nie wiadomo po co, bo reszta już pojechała za chlebem do Londynu, do Rotterdamu i jak czasem wraca, raz do roku, do rodziny, to stawia napitki. „Arizona” i „Czar PGR-u” płyną wartkim strumieniem pod sklepem. Sam zwiedzam nieraz okoliczne festyny i przyglądam się ludziom, bawiącym się przy łup-cup, pseudo-folklorystycznych rytmach i zadaję sobie pytanie o tę polską tradycję „złotopszczołą” z „domem modrzewiowym wiejskim”, która według słów Norwida brzmiała z muzyki Chopina. A nad głową mi Bayer Full bucha.
„Piórpusz” to kolekcja, zbiór połamanych piór, które wiejski dzieciak z mozołem eksploatował, pobierając szkolne nauki. Te kleksy paskudne – tak zwane „żydy”, błędy dziwne, takie co pokazują przepaść między mową, a pismem, że są to dwa różne języki - naturalny i wyuczony - to świat powieści Mariana Pilota, traktującej o świecie naturalnego języka, języka poza kontrolą. Dziś mówimy o wtórnym analfabetyzmie jako problemie społecznym, sprowadzamy język tylko do prostej komunikacji, wspieranej przez obraz i zapominamy, że jeszcze nie tak dawno istniała mnogość języków, że każda wieś miała swą własną odmianę polszczyzny, a co za tym idzie swój odrębny charakter.
Powieść Mariana Pilota przywołuje wiele kontekstów kulturowych i literackich. Kontekst ojca – dzisiaj to puste miejsce, ojciec nieobecny, pozbawiony swojej pozycji w świecie, niechętny, by podjąć się swojej roli. Najbardziej kojarzy mi się postać ojca z bohaterem „Sklepów cynamonowych” . Z kolei kontekst wsi – jest to obraz wsi powojennej - prymitywnej, pozbawionej edukacji, zamkniętej społeczności - znanej nam choćby z „Konopielki”, „Kamienia na kamieniu” czy „Tańczącego jastrzębia” Kawalca. Następny istotny trop to świat dziecka, świat dziwny, tajemniczy, nieopisany, taki, który jest jedynie próbą języka – tu widzimy charakterystyczną dla takiego opisu hiperbolizację czy wręcz monstrualizację rzeczywistości, widoczną na przykład w „Malowanym ptaku” Kosińskiego. I jest jeszcze próba ocalenia języka – języka sprzed epoki telewizji, sprzed epoki szkoły powszechnej, a nawet sprzed epoki pisma; próba okiełznania samoistnego żywiołu, która czyni z prozy Mariana Pilota poemat.
„Pióropusz” oscyluje między tymi wszystkimi możliwościami literatury, ale nie idzie do końca w żadną ze stron i dzięki temu nie zatraca swej integralności. Jakie jest zatem literackie miejsce „Pióropusza”? Jest to opowieść o dzieciństwie, rozliczenie ze światem, ale przede wszystkim próba ocalenia języka – języka naturalnego, języka nieopisanego, rzec można językowego żywiołu, z którego jako coś wtórnego wyłania się opowieść. Na tym polega jednostkowość, oryginalny byt tej, mimo wszystko, powieści, że wdziera się ona pod podszewkę procesów językowych i opisuje świat, który umarł. W tym sensie jest „Pióropusz” literacką etnografią, która pozwala przeżyć językowi przodków. W ten sposób literatura nie jest opisem świata, ale opisem języka, który ten świat przedstawia. Tutaj nie chodzi do końca o sensy, o przesłanie, o refleksję egzystencjalną, ale o wejście w strukturę tworzenia aktu mowy. To, co najlepiej udało się Marianowi Pilotowi, to stworzenie przekonującej kreacji narratora, wejście w potencję opisania świata przez małego chłopca, który z tymże językiem się zmaga, próbuje go zorganizować, by opisać niepojętą rzeczywistość i dzięki temu zaangażowaniu sam staje się władcą piór – pisarzem.

Nie możemy podejść do tej książki jak do klasycznej narracji, bo ominie nas to najważniejsze. Spróbujmy potraktować „Pióropusz” jak poemat prozą, wsłuchajmy się w dźwięki, w szum potocznej mowy, dajmy uwieść się melodii i odkrywajmy ojczyznę zaklętą w języku – dopiero z tej tkaniny, na którą spojrzymy z dystansu, zaczną wylegać magiczne obrazy utkane z przędzy słowa. Dla mnie uhonorowanie „Pióropusza” nagrodą „Nike” jest wielką radością, bo to nie tylko docenienie książki, ale także wybór określonego sposobu myślenia o literaturze – rozumienie literatury jako pamięci języka. Pamiętam oburzenie wielu, gdy nagrodę za utwór „Paw królowej” otrzymała Dorota Masłowska, jakby nie chciano dostrzec, jak autorka zwycięsko zmierzyła się z żywiołem mowy potocznej i nadała mu poetycki wymiar. I to nie jest tak, że wygrały pretensjonalne wywody. Wygrał język, a dla mnie język to najgłębszy sens literatury. Nie opowieścią, intrygą, przesłaniem stoi dzieło literackie – wszystko to są rzeczy drugorzędne wobec „sztuki słowa”.
Sławomir Domański

Miasto, które znikło

oficjalna recenzja


Miedzianka – miasto położone nieopodal Jeleniej Góry. Miejsce, w którym wydarzyło się tyle, że można było napisać książkę. Nazywa się ona „Miedzianka. Historia znikania” i napisał ją Filip Springer – reporter i fotograf, współpracujący z wieloma polskimi czasopismami. Tym razem wyruszył na Dolny Śląsk, by opisać przedziwną historię małego miasteczka, która mogłaby starczyć na wielotomową monografię, a nie jedynie na liczący 250 stron reportaż. A wyruszył po to, by opisać miasto, które tak po prostu, najzwyczajniej świecie, dokładnie nie wiadomo dlaczego, znikło.
Pamiętam fragment z dokumentu Wernera Herzoga „ Spotkania na krańcach świata”, gdzie jeden ze spotkanych na biegunie północnym naukowców opowiada o językach, które umierają – kilkanaście języków rocznie znika z lingwistycznej mapy świata. Jacek Hugo-Bader w swojej książce „Biała gorączka”, opisującej realia życia na Syberii, mówi o rdzennych mieszkańcach tamtego obszaru - stanowią go reprezentanci całego mnóstwa małych narodów, które szybko ulegają degradacji i znikają. Jeśli świat jest bogactwem tradycji i doświadczeń, to nie powinniśmy nad tymi „śmierciami” przechodzić obojętnie. Reportaż Filipa Springera jest poświęcony jest pamięci o tym co małe, niepozorne, ale bardzo ważne – tak jak ważne jest małe życie każdego człowieka, jak ważne jest życie jednej małej planety pośród milionów ciał niebieskich w kosmosie.
Myślałem, czytając tę książkę, o jeszcze jednym skojarzeniu – krótkiej powieści Bohumila Hrabala „Miasteczko, w którym zatrzymał się czas”. W utworze czeskiego prozaika czas zatrzymał się w sercu pisarza, zatrzymał się w opowieści, utkanej z historii, które słyszał, będąc dzieckiem. Miedzianka też jest miastem, w którym czas się zatrzymał, bowiem ona znikła, ale pozostanie historia, która zatrzyma czas. I w ten sposób reportaż, wydawałoby się jeden z wielu, staje się literackim świadectwem – bynajmniej nie jednostkowym, bo historia Miedzianki to historia XX-go wieku. Czytając tę książkę, siadamy w wehikule czasu, który przeniesie nas w miniony wiek, który z dnia na dzień staje się coraz bardziej odległy i usłyszymy opowieść o czasie, który miał być piękny, tak jak piękne były kolejne plany kolejnych zbawców ludzkości, którzy tak samo - małe miasteczko jak i małego człowieka - targali w swoją stronę, nie patrząc na konsekwencje swego postępowania.
Historia Miedzianki, to historia niemieckich mieszkańców, cichych, spokojnych ludzi, którzy tworzyli świat i kulturę tego miejsca; to pojawienie się bestii kolejnych wojen; to rosyjscy żołnierze i polscy osadnicy, którzy przybyli w to miejsce po II wojnie światowej; to kopalnia uranu, w której pracowali niczego nieświadomi ludzie, wydobywając rudę promieniotwórczego metalu dla potrzeb radzieckiej armii w czasie wyścigu zbrojeń; to także historia browaru i wyśmienitego piwa produkowanego tutaj po wojnie przez Stefana Spiża; to historia bezmyślnego traktowania dóbr naturalnych bez oglądania się na konsekwencje; to historia dziesiątek osób, których dotknął w swej książce Filip Springer – ludzi, których niesamowite losy związane były z miasteczkiem, które znikło. A dlaczego znikło? O tym dowiecie z książki.
Sławomir Domański

Był sobie aktor

oficjalna recenzja


Z reguły odbieramy dzieło teatralne bądź filmowe nieświadomi warsztatu, jakim dysponują aktorzy kreujący postaci, które podziwiamy na scenie lub ekranie. Magdalena Przyborowska w swojej monografii poświęconej sztuce aktorskiej Bogumiła Kobieli przybliża czytelnikowi twórczość tego wybitnego artysty oraz ukazuje arkana aktorskiego tworzywa.
„Bogumił Kobiela. Sztuka aktorska” to książka powstała z fascynacji postacią legendarnego aktora, który odszedł przedwcześnie, a mógł dokonać jeszcze bardzo wiele. Wnikliwa analiza jego kreacji teatralnych, filmowych i kabaretowych tworzy pełne tło tego wszystkiego, czym Kobiela inspirował się w swojej działalności artystycznej. Niemały wpływ na jego dokonania miały postaci wybitnych pedagogów, którzy etos aktorskiej pracy traktowali w sposób szczególny, tak daleki od dzisiejszego, komercyjnego widzenia tego zawodu jako rzemiosła – mowa tutaj o zasadach przekazanych potomnym w testamencie Stefana Jaracza, które miały niebagatelny wpływ na wszystkich adeptów sztuki teatralnej pokolenia Kobieli.* Innym konstytutywnym elementem dla dorobku bohatera książki była długoletnia przyjaźń i współpraca ze Zbigniewem Cybulskim. Jeden z krytyków, Janusz Zatorski, widział w tym duecie odzwierciedlenie pary Don Kichot ( Cybulski) – Sancho Pansa (Kobiela).*
Autorka tworzy w swojej monografii obraz, w którym legenda przedwcześnie zmarłego artysty konfrontowana jest z jego dorobkiem artystycznym. Okazuje się, że wśród świetnych ról stworzonych przez Kobielę dominują kreacje drugoplanowe lub wręcz epizodyczne, które tak zapadały widzom w pamięć, że przyćmiewały nieraz wizerunki stworzone przez głównych bohaterów. Takimi rolami były na przykład postać Lisieckiego w „Lalce” Hasa lub epizod mnicha w „Przygodach Pana Michała”. Inaczej było w wypadku duetu Kobiela – Cybulski - w filmach takich jak „Popiół i diament” i „Rękopis znaleziony w Saragossie” prym wiódł ten drugi, ale tak silnie inspirował Kobielę, że trudno przecenić jego wpływ na końcowy, wybitny przecież efekt dzieła. Tylko jedna „pełnowymiarowa” rola Jana Piszczyka w „Zezowatym szczęściu” okazała się wzorcem aktorskiego mistrzostwa.
Wymieniłem tylko kreacje filmowe, bo te czytelnicy mogą znać z kina i telewizji. Dziś już mało kto pamięta role teatralne i aktywność w studenckim teatrze „Bim-bom” (co ciekawe – autorka uświadomiła mi, że Kobiela nie występował w tym teatrze na scenie). Dzięki monografii Przyborowskiej możemy zapoznać się z całą teatralną drogą aktora. Rozdział „Przystanki teatralne” to bardzo ciekawa podróż w świat teatrów lat sześćdziesiątych; jest to także świetny opis aktorskiej szkoły i budowania warsztatu, który Kobiela potrafił tak świetnie wykorzystywać w swoich późniejszych rolach. Trzeba przyznać, że Magdalena Przyborowska wykonała iście mrówczą pracę, aby ukazać nam tę najbardziej nietrwałą dziedzinę sztuki, jaką jest teatr. Bez tego nie sposób byłoby dokonać tak daleko idącej syntezy dokonań aktorskich Kobieli.
Walorem książki jest piękna i bogata szata graficzna – atutem są tutaj często unikalne zdjęcia, dzięki którym możemy zobaczyć i lepiej wyobrazić sobie, jak wyglądały wczesne lub nieznane kreacje aktorskie Bogumiła Kobieli. Dodatkowo muszę przyznać, że autorka opowiada o tym wszystkim z lekkością, a nade wszystko z autentyczną pasją i znawstwem. Nie jest to tylko książka dla koneserów aktorskiego rzemiosła. Jeśli czytelnika interesuje świat artystyczny lat sześćdziesiątych, jak tworzyły się legendy tragicznie zmarłych Cybulskiego i Kobieli oraz na czym polega specyficzny kunszt aktorski tego drugiego, to nie zawiedzie się, sięgając po książkę „Bogumił Kobiela. Sztuka aktorska”.
Czasem podczas lektury przychodziła mi do głowy myśl, że naukowiec walczy tutaj momentami o prymat z pasjonatem. Osobiście uważam, że książkowy debiut Magdaleny Przyborowskiej wskazuje na możliwość tworzenia popularnych esejów, poświęconych zjawiskom kultury, bowiem dzięki lekkości wypowiedzi, anegdotom i innym ozdobnikom, kraszącym tekst, nie potrafię tej książki określić jedynie jako naukowa rozprawa. To najistotniejszy walor – jest to książka otwarta na zwykłego odbiorcę, za jakiego się uważam. Być może lepiej byłoby wyklarować ideę adresata, do którego autorka się zwraca, ale myślę, że to kwestia przyszłości. Zbyt mało dziś prac, które w zajmujący sposób potrafią opowiedzieć o rzemiośle, a tym samym wpływać na kształtowanie świadomych odbiorców tekstów kultury.
Sławomir Domański
*Magdalena Przyborowska, Bogumił Kobiela. Sztuka aktorska, Gdańsk 2011, s.62-63.
**Tamże s. 226-227.

sobota, 5 listopada 2011

Berlińskie tekno (film "Berlin Calling")

Ickarus - to imię powinno mówić nam wiele. Chłopak poleciał do nieba zamiast trzymać się taty i runął do morza. Do dziś nie wiadomo, dlaczego tak zrobił. Różni tacy piszą o tych motywach książki i wiersze i rozkminiają , o co z tym Ikarem chodziło. Generalnie symbolizuje ta postać buntownika wobec pokolenia ojców, gościa, który brejka wszystkie rule i idzie tam , gdzie chce bez względu na konsekwencje. Ickarus przypomina McMurphy’ego z „Lotu nad kukułczym gniazdem” i tę inspirację widać szczególnie mocno w scenach w zakładzie psychiatrycznym, do którego bohater trafia po zażyciu nieznanego narkotyku.Obejrzałem ten film po raz drugi i dopiero zaczęło do mnie docierać, że jest w „Berlin Calling” przejrzystość, którą tak sobie cenię. Film jest naprawdę świetną, klarowną i dynamiczną opowieścią o współczesnym artyście, szaleństwie tworzenia, potrzebie niedojrzałości i dopiero gdzieś na końcu o narkotykach. To że dominuje techniawa może wielu zniechęcić. A może to ja jestem starym dziadem.

Siostra Mildred to, co tu dużo gadać, wredna suka. Dała mocno McMurphy’emu w kość. Baba ta chce wszystkich zmieścić w foremce nudnego życia bez emocji, kładzie zatem na swoim prokrustowym łożu wszystkich po kolei facetów i kastruje ich z myśli, marzeń, emocji. Czyni z nich posłusznych, służalczych ludzików, którzy niczym w „Superniani”, w razie przeskrobania czegoś wędrują na karnego jeżyka. McMurphy się stawia, ale i tak dostaje po pupie - zamienia go siostra w roślinkę.
Scena w szpitalu, gdy Ickarus organizuje imprezę, to niemal dokładny cytat z „Lotu...” Ickarus także ma swoją siostrę – w tym wypadku jest to doktor Petra Paul. Tyle że sytuacja się zmieniła. Rozkapryszony chłopczyk niszczy siebie i wszystko dookoła, naprawdę żyje tylko dla muzyki. I teraz mota się w labiryncie techno-narkotykowym, z którego nie potrafi wybrnąć. Okazuje się, że wolność nie jest jedynym kryterium wartości. Tym kryterium jest harmonia wewnętrznego życia, pewien egzystencjalny ład i dobre relacje z innymi ludźmi. Wolność sama w sobie nie znaczy wiele – tym różni się świat Ickarusa od świata swoich poprzedników z lat 60-tych.
Gdyby nie kobiety to by się nam współczesny Ikar pogubił, ale One nigdy nie zostawiają potrzebującego w potrzasku, One zawsze potrafią wskazać właściwą drogę - chociaż mogą nie akceptować, a nawet się mylić, zawsze ogarną ten cały rozgardiasz, wejdą tam z mopem i środkami czyszczącymi, odpicują, odmalują i wszystko będzie hulało jak należy. Ikarus rozdzieli swoje demony od życia i zostawi je sztuce. Zresztą wszystko przez to, że był półsierotą i wychowywał się bez matki. Standard.
„Berlin Calling” to nie jest film o uzależnieniu – to film o buncie, który przestał być fajny; buncie, który człowieka wpycha w ślepy zaułek, z którego nie ma wyjścia. Harmonijny ład reprezentują kobiety. Jest to ład zimny i kiczowaty. To co Ickarus może im dać, to otworzyć przestrzeń ich emocji, które muszą milczeć pod delikatnym makijażem. Z drugiej strony Ikarus i jego demony muszą zostać okiełznane – szaleństwo zderza się z opanowaną, choć bzedtną pewnością kobiet. To one dają mu siłę do wprowadzenia zmiany. I gra muzyka. Tekno.

Historia jako intryga literacka (Umberto Eco "Cmentarz w Pradze")

Simonini – główny bohater powieści „Cmentarz w Pradze”, to osobnik stojący w cieniu mechanizmów historii, a zarazem te mechanizmy poruszający. To wcielenie spiskowych teorii rządzących światem, sposobu myślenia o świecie, w którym trzeba na kogoś zwalić winę za to, co złego nam się przydarzyło. Simonini to jedyny fikcyjny bohater powieści; pozostali są autentyczni, jednak Simonini, stojący w cieniu, w cylindrze i pelerynie, to zarazem najbardziej prawdziwa i ponadczasowa postać tej historii.

Będę szczery – nasłuchałem się wcześniej od różnych znajomych o „Protokołach mędrców Syjonu”, moja świętej pamięci babcia też opowiadała mi o dzieciach porywanych przez Żydów, aby uzyskać krew na rytualną macę. To nie jest tak, że te legendy można dziś odłożyć do skansenu antysemickich osobliwości. Do dziś słyszę czasem, że Adam Szechter Michnik kręci trybami masońskich mechanizmów, wpływających na polityczne elity. To właśnie dlatego powieść Umberto Eco jest taka potrzebna – dzięki niej łatwiej będzie nam zmierzyć się z widmami, które krążą nad naszymi głowami i budzą nasze głęboko skrywane lęki.
To wielka pokusa być takim „nieruchomym poruszycielem” jak Simonini. Jest w tej makiawelicznej koncepcji iście szatańska próba kreowania ludzkich dziejów wedle własnego widzi mi się. A wszystko polega na tym, aby na kogoś zrzucić winę. Jeśli jest się wychowanym w duchu katolickiej tradycji, tego winowajcę nietrudno będzie wskazać – oczywiście będą to Żydzi, którzy sprzeciwili się Bożej woli i skazali na ukrzyżowanie Jezusa z Nazaretu. Teraz wystarczy już tylko odrobina fantazji, która stworzy mroczne historie o światowym spisku, który dąży do panowania nad światem. Choć nie do końca – przecież sławetne „Protokoły...” to osobliwa kompilacja literackich prób Dumasa, Joly’ego, Goedschego i Taxila, bo, aby historia była wiarygodna, musiała już być przez kogoś wcześniej opowiedziana.
Może tak właśnie wygląda cała historia literatury - nieustanne dokładanie i wykorzystywanie cudzych pomysłów. Różnica jest tylko taka, że „zwykła” literatura nie ma ambicji wpływania na losy świata, pragnie jedynie dokonać pewnej syntezy, zatrzymać to, co ulotne. Historia Simoniniego mówi czytelnikowi o niebezpieczeństwie, wynikającym z dosłowności idei. Coś funkcjonującego jako potencja wyobraźni, staje się nagle prawdą. Ktoś z rozmysłem tworzy swoją historię nie jako opowieść, ale jako obiektywnie istniejący element rzeczywistości, na domiar złego przesycony wrogością wobec świata. Ktoś budzi drzemiące w mroku ludzkiego jestestwa demony, by stały się one nikczemnym usprawiedliwieniem naszego zła i małości.
Simonini i jemu podobni szerokie pole do działania zyskali pod koniec XIX wieku, gdy głodne masy zaczęły napływać do miast w poszukiwaniu lepszych warunków egzystencji. Niebezpieczeństwa płynące z rozczarowania i nędzy stawały się zarzewiem coraz większych konfliktów społecznych. Wykorzystywali to coraz liczniejsi pobratymcy Raskolnikowa, którzy, wierząc w swą wielkość i ignorując moralność, pragnęli podjąć rząd dusz i decydować o losach narodów. Myślę, że „Cmentarz w Pradze” jest doskonałym komentarzem do tego momentu historii, gdy siła drukowanego słowa miała taką moc, że mogła zmieniać losy świata i decydować o życiu i śmierci narodów. W taki sposób spełniała się romantyczna idea o sprawczej mocy poetyckiego słowa, które niestety nieraz stawało się ciałem. Cóż – świat literackiej fikcji rządzi się swoimi prawami. Problem w tym, że każdy może tę fikcję interpretować po swojemu. Zawsze znajdą się chętni zaserwować radykalną wersję popularnych poglądów, zniekształcając je pod swoim kątem.
Moja bardzo wysoka ocena powieści Umberto Eco jest, jak zawsze w przypadku tego autora, nieco na wyrost. Tyle, że to wina mojej ignorancji, a nie włoskiego pisarza. Autor przytacza w swoim dziele tyle kontekstów historycznych, postaci, prezentujących taką wielość poglądów, że można się w tym gąszczu pogubić. Dla przybliżenia tematu warto poczytać u cioci Wiki o „Protokołach mędrców Syjonu” oraz artykuł Janusza Tazbira na ten temat, do którego link umieszczam poniżej*. Warto też zbliżyć się nieco do karbonariuszy i Garibaldiego, komunardów czy sprawy Dreyfussa. Dla większych erudytów możliwość buszowania w historii w kontekście teorii spisków to będzie, jestem przekonany, dzika rozkosz. Dla zwykłych zjadaczy książek będą jezuici i sataniści, masoni i agenci wywiadu, zamachy, spiski, morderstwa... A dla fanów psychoanalizy – Doktor Freud. „Cmentarz w Pradze” to potężna i potrzebna książka, wielka myśl i głęboka refleksja podane w sensacyjnym sosie. Zapomniałem dodać, że Simomini był smakoszem, więc znajduje się tu także kilka ciekawych przepisów kulinarnych. Pozostaje mi zatem życzyć smacznego.
Sławomir Domański
oficjalna recenzja

*artykuł Janusza Tazbira o „Protokołach mędrców Syjonu” można znaleźć tutajhttp://niniwa2.cba.pl/protokoly_janusz_tazbir_1.htm