Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 18 września 2012

O Rambie


"You Not Expendable", Rambo!

w lipcu dedykowane Mazurkowi, po upadku Filmradaru też - za wierność Filmasterowi

Nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tylko jednemu” Ronald Reagan
Czujesz się czasem zbędny? Tyrałeś całe życie, starałeś się, poświęcałeś. Wszystko dla innych. I co? Dostajesz kopa za kopem. Wylewają na ciebie wiadra pomyj. Że jesteś z innej epoki, że cuchniesz naftaliną, że nikt ciebie już nie potrzebuje. Jesteś jak wyrzut sumienia, jesteś jak wrzód na tyłku, jesteś zbędny. Świat się zmienił, a ty siedź cicho w lamusie historii, melduj się na tym swoim oldskulowym wycugu i ciesz się, że nikt ciebie tam nie szuka. Jesteś zbędny, jesteś śmieciem, wyrzutkiem, „ expendable” – tak odpowiada John Rambo na pytanie, zadane mu przez piękną agentkę Co Bao w drugiej części cyklu, o to kim jest.
Ale przychodzi taki moment, że znowu stajesz do walki, że znowu bierzesz w dłoń swoją półmetrową kosę, która przypomina maczetę i przy jej pomocy wycinasz wszystko, co się w jej zasięgu znajdzie. Tniesz równo, niezależnie od tego, czy jest to surowość amerykańskiego, północnego lasu, czy dzicz wietnamskiej dżungli. Dla ciebie nie istnieje słowo „ekstremum”. Ty dajesz radę tam, gdzie świetnie uzbrojona armia musi się wycofać, by ratować życie sobie podobnych; tych, o których istnieniu wolelibyśmy zapomnieć i zostawić ich w głuszy, w towarzystwie robactwa, dzikich węży, azjatyckich rzezimieszków i radzieckich sadystów. I wtedy spełnia się przepowiednia Co Bao: „ You not expendebale”. Rambo – wiadomo, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale to ostatnia rzecz, którą można o tobie powiedzieć.
Treść piątego przykazania nie bardzo do ciebie pasuje. Jak tu rozumieć: „nie zabijaj”, gdy dokoła kilkaset osób, uzbrojonych po zęby w najnowocześniejszy sprzęt, nie próbuje nic innego, niż cię unicestwić. Pamiętasz tego idiotę, szeryfa Teasly’ego, który nie dał ci nawet zjeść posiłku w tym zapyziałym miasteczku, przypominającym „South Park”? I ten jego kumpel Galt, który próbował rozwalić cię z helikoptera, gdy wisiałeś na jednej ręce na skalnej półce. Nie powinieneś wtedy rzucać kamieniem w śmigłowiec – wszak wiedziałeś, że kamień w twoich rękach to granat dużej mocy. Żal ci było Galta, twojej pierwszej ofiary, ale już poszedłeś na wojnę, z której mógł uratować cię tylko pułkownik Trautman – ten, który cię stworzył. Oprócz Galta nie zginął już nikt, ale to tylko dzięki twojej wrażliwości – szkoda było ci rodzin, które pogrążyłbyś w żałobie. Rodzina, której nie miałeś – dla ciebie to słowo-świętość, ty „czuły barbarzyńco” amerykańskiego desantu!
Za akcję w miasteczku skazali cię na ciężkie roboty w kamieniołomie, co traktowałeś jak miesiąc miodowy na Hawajach. Ale już zbliżała się następna akcja. Musiałeś wyciągnąć z wietnamskiego piekła uwięzionych tam „żołnierzy wyklętych”, którzy, jak wiadomo, są w każdej armii w historii. To tutaj spotkałeś piękną Co Bao, która musiała skonać na twych rękach. To tutaj demonstrowałeś swój pobliźniony tors pułkownikowi Podowskiemu, który oddał cię w ręce sadystycznego sierżanta Juszyna. Wielce oryginalnym pomysłem było w tej części wykorzystanie starego łóżka ze sprężynami, które podłączone do prądu i twojego stalowego grzbietu, stanowiło źródło wielu niezapomnianych wrażeń. To jak przezwyciężałeś ból: w pierwszej części ściegiem na okrętkę, fakt – niezbyt oryginalnym i skomplikowanym – zszywałeś rozorane ramię. W trzeciej części ranę postrzałową wypalałeś przy pomocy świetlnej racy, co umożliwiło ci dalszą akcję ratunkową twojego przyjaciela – pułkownika Trautmana, który zaginął w Afganistanie.
No właśnie – Afganistan. Chociaż o interwencję prosił cię sam Trautman, to czułeś, że sprawa jest śliska. Rok 88, czasy pierestrojki, a ty musiałeś zestrzelić przy pomocy łuku, który miałeś w ekwipunku już w części drugiej, dwa śmigłowce (zawsze to krok do przodu w porównaniu do kamienia z „Pierwszej krwi”), odręcznie unieszkodliwić czołg z załogą i zabić przynajmniej pół setki radzieckich żołnierzy, wałęsających się po afgańskiej, skalnej pustyni. Poznałeś fajnych ludzi, zwanych talibami, być może członków Al-Kaidy. Kto wie – może w szeregach rebeliantów spotkałeś samego Osamę? Albo któregoś z kolesi, którzy 12 września zaliczyli bezbłędnie lot na dokładność, lądując w dumne wieże WTC? Pamiętasz, jak integrowałeś się z nimi, grając w rzut do celu martwą owcą? Ważne, że uratowałeś Trautmana. W Birmie już go przy tobie nie było. I chyba dlatego sam film przypomina krwawą łaźnię, gdzie głowy rozpryskują się jak arbuzy, którymi kiedyś grałem w przypływie fantazji w bule na betonie. Obrazu zgrozy dopełniają tutaj zdjęcia dokumentalne, przedstawiające zmasakrowane zwłoki, ale chyba współczesnego widza, internetowego ekstremistę, trudno dziś czymkolwiek zaskoczyć. Ale i tak dałeś radę – jak zawsze. Misjonarze, z Sarą Miller na czele, zostali uratowani.
Kiedyś obrońcy moralności grzmieli, że twój samczy, biały szowinizm może skazić młode umysły. Dziś brutalność serwowana na zasadzie „reality show” powoduje, że filmowa fikcja przestała razić, a za sprawą Tarantino krew i flaki stały się elementem popkulturowej gry. Ale ciekawe, czy kiedyś wrócisz, by skopać tyłki talibom, którym pomagałeś w Afganie? Może do spółki z pułkownikiem Zajcewem? Ale to raczej niemożliwe, biorąc pod uwagę, że jego helikopter zestrzeliłeś z łuku.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz