Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 24 maja 2014

Byłem księdzem, w dodatku śląskim

Francik się żyni” - krótkie kazanie Farożika

Już po premierze naszego amatorskiego „Teatru po pracy”, działającego w Miejskim Domu Kultury. Dzięki pracy naszej instruktorki, scenarzystki i reżyserki w jednym, Agnieszki Raj-Kubat, i wszystkich, którzy zaangażowali się w ten spektakl, udało się stworzyć radosne przedstawienie, które połączyło folklor i tradycję z weselną energią. Pozwólcie, że podzielę się kilkoma osobistymi refleksjami na temat tego, czego efekt lubliniecka publiczność mogła zobaczyć w piątkowy wieczór na scenie.

Granice mojego języka są granicami mojego świata” - słowa Ludwika Wittgensteina są od lat mottem w mojej pracy nauczycielskiej. Scenariusz przedstawienia „Francik się żyni” był w 90. procentach napisany śląską gwarą. Dla mnie, czyli „gorola spod Jasnej Góry”, była to jedyna taka lekcja, gdzie musiałem zmagać się z trudnościami, ale i pięknem tej mowy. Dzięki temu poszerzyłem, a raczej przekroczyłem językowe granice, wcześniej dla mnie niedostępne. Inna rzecz, czy wcieliłem się w rolę Farożika wystarczająco dobrze, bo cały czas myliły mi się papierosy z cygaretami. Farożik jest jednak w naszej, tzn. mojej i Agnieszki koncepcji, tworem eklektycznym, stojącym na pograniczu kultury polskiej i śląskiej.

Powrót do korzeni, tradycja – bez tego trudno zrozumieć samego siebie. Jako „gorol spod Jasnej Góry” sam jestem konglomeratem różnych wpływów. Moi dziadkowie po mieczu pochodzą z Podlasia, gdzieś z okolic Wilkowyj, a po kądzieli z Miasteczka Śląskiego. W dzieciństwie spotykałem się zarówno ze śpiewną mową wschodnich kresów jak i śląską gwarą. To nieustanne doświadczanie „inności” w języku uczyło mnie szacunku dla gwary i kultury ludowej – na Śląsku i Podlasiu folklor odgrywa ważną rolę, pozwala rozpoznać „swojego”. Książką mojego dzieciństwa były „Bery śmieszne i ucieszne” Doroty Simonides, wybitnej znawczyni śląskiej kultury.

Kulturę śląską i jej gwarę także charakteryzuje eklektyzm – łączą się tutaj wpływy polskie, niemieckie, ale także czeskie. Podoba mi się rubaszność śląskiego humoru, jego bezpośredniość, owa ludyczność, która tak często bywa przeciwstawiana tzw. „kulturze wysokiej”. Ale przecież ta „niskość” to tradycja Ezopa, Rableis'ego, Villona i wielu innych. Bliska mi jest także słowiańska czeskość, „czeskość”, która także współtworzy „śląskość”, „czeskość”, którą uosabia dla mnie najpełniej twórczość Bohumila Hrabala. To on powiedział na temat twórczości wybitnego amerykańskiego abstrakcjonisty Jacksona Pollocka, że „Jackson Pollock kładł płótno na podłodze i lał na nie farbę. Otóż to samo robiły młode Węgierki i Słowaczki, udeptywały płótno przed domem, a potem lały na nie farbę albo sypały piasek. Koniec końców wszystko pochodzi od ludu”.

Koniec końców wszystko pochodzi od ludu. Dlatego takie ważne wydaje mi się to, co powstało w wyniku wspólnej pracy wielu ludzi, którzy zaangażowali się w twórcze działanie przy przedstawieniu „Francik się żyni”. Ta pamięć języka i pamięć obyczaju jest pamięcią zwykłych ludzi, bo właśnie zwykli ludzie tworzą kulturę ludową. Tworzą ją nie dla sławy i pieniędzy ale właśnie dla pamięci, dla kontynuacji tradycji odziedziczonej po przodkach. Za to wszystko z serca dziękuję wszystkim, z którymi miałem zaszczyt tworzyć ten spektakl.

piątek, 2 maja 2014

Recenzja książki "Opowieści graficzne" Juliana Antoniszczaka - wyd. Ha!art

                                                                         oficjal rec LC

Z postacią Juliana Antonisza zetknąłem się w latach 80. Pamiętam z dzieciństwa niesamowity świat jego filmów, które nie przypominały niczego, co do tej pory widziałem. Film animowany kojarzył mi się wtedy z kreskówkami w stylu Bolka i Lolka czy Walta Disneya. Non-camerowy świat Antonisza był na tym tle zjawiskiem przedziwnym – niepokojącym i niesamowitym. Obrazy namalowane bezpośrednio na taśmie filmowej tworzyły przedziwne fantasmagoryczne wizje i w połączeniu z dadaistyczną narracją były czymś zupełnie niespotykanym. Były to filmy, które wydawały mi się dziwne, ale jednocześnie pociągające swoim unikalnym klimatem.
Wykonanie komiksu jest jest jak robienie filmu. Każda plansza to scena, rysownik patrzy na swój obraz jakby był uzbrojony okiem kamery. Rysunki muszą wyrażać dynamikę i ekspresję charakterystyczną dla sztuki filmowej. Podstawą komiksu jest scenariusz rozrysowany na szczegółowy story-board. Wszystko to sprawia, że sztuka komiksowa stoi bardzo blisko X Muzy, moim skromnym zdaniem możemy ją traktować jako poprzedniczkę sztuki filmowej. Właśnie o komiksach jako pomyśle na scenariusz jest książka, a w zasadzie komiksowy album – Julian Józef Antonisz „Opowieści graficzne”.
Juliana Antonisza (właśc. Juliana Antoniszczaka), zmarłego przedwcześnie w 1987 roku filmowca, charakteryzowało wyjątkowe podejście do tematyki filmowej. Dla tego artysty kamera, która w powszechnym rozumieniu jest bezwzględnym elementem dla powstania filmu, była przeszkodą, oddzielała twórcę od filmowego dzieła. Malowanie obrazów bezpośrednio na taśmie filmowej było więc dla artysty czymś więcej niż techniką tworzenia. Ingerencja w tkankę taśmy filmowej była elementem konstytutywnym dla samego aktu twórczego. Takie właśnie podejście zawarł artysta w swoim manifeście non-camerowym. Samo tworzenie w tym ujęciu stawało się aktem sztuki.
Żmudna praca nad dziełem wydaje się w tym przypadku podobna do misternego układania mandali. Dziesięciominutowy film to około 20 000 mikro obrazów namalowanych, klatka po klatce, na taśmie filmowej. Na ten mnisi trud tworzenia stać było tylko wyjątkowego artystę i takim artystą, człowiekiem poświęconym bez reszty swemu dziełu był Julian Józef Antoniszczak.
Album zawiera cztery komiksy, z których jeden, „Pierony”, jest obrazkowym scenopisem do filmu, który nigdy nie powstał. Dzieła zawarte w albumie są bardzo różnorodne, a przede wszystkim doskonale oddają groteskowo-ironiczny styl autora. Wydawnictwo to może być ciekawym uzupełnieniem dla fanów twórczości Antonisza, ale może być też traktowana jako wstęp do zapoznania się z wyjątkowym dorobkiem artysty.
Wydawnictwo Ha!art zdążyło nas już przyzwyczaić do absolutnej perfekcji edytorskiej. Tak jest i tym razem. „Opowieści graficzne” są po prostu bibliofilskim rarytasem i chociaż cena. 59 zło, może wydawać się spora, to zaręczam, że otrzymujemy za nią produkt doskonały, za co należą się podziękowania Wydawcy przez duże W.