Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 12 grudnia 2015

Recenzja książki "Ekożona" - wyd. Stara Szkoła


Partia Zielonych Kobiet
09-12-2015
 

Partia Zielonych Kobiet

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Ekożona
Czego się boimy, my ludzie z początku XXI wieku? Wojny? Na pewno boimy się wojny. I Putina. Terroryzmu? Tak samo, albo bardziej niż wojny i Putina. Smogu? Smogu też. Tyranii? Nacjonalizmu? Tak, tak, tak. Straszne są te lęki. Tymczasem Michal Viewegh boi się „Ekożony”.
Michal Viewegh jest jednym z najpopularniejszych autorów w Czechach. Dużo jego utworów pojawia się w Polsce - „Wychowanie panien w Czechach”, „Powieść dla kobiet” to tylko dwa tytuły, które pokazują, że czeski pisarz chętnie porusza „kobiece” tematy. Tak samo jest w przypadku najnowszego polskiego tłumaczenia jego książki. Tyle że „Ekożona” mówi o kobiecym świecie z punktu widzenia mężczyzny, ale obserwowanego przez trzecią kobietę.

Pamiętacie „Nóż w wodzie” Polańskiego? - ten trzeci, który na doczepkę podróżował z pewnym małżeństwem, nieźle między nimi namieszał. Można powiedzieć, że namieszał nieodzownie. W „Ekożonie” miesza ta trzecia, ta trzecia zwana doulą, ta która tańczy z wilkami, ta, która pomaga odbierać poród, ta, która uczy karmić piersią. Wszystko w zgodzie z ekologią.

Mojmir jest panem, znanym literatem. W historii był pierwszym znanym władcą Państwa Wielkomorawskiego, Czechem-protoplastą. Hedwiga jest szarą myszką. Tak się wydaje Mojmirowi. Pozory mylą. Do świata Mojmira i Hedwigi wkracza „doula”. Hedwiga za jej sprawą dostrzega, że żyje w złotej klatce, której Panem jest Mojmir. Sytuacja szybko się zmienia. Deus ex machina tych przemian jest doula-przewodniczka. Kobieta według „douli” jest wodą, jest żywiołem. Mojmir myśli, że żyje w świecie, nad którym panuję, że rzeka kobiecości u małżonki jest przez niego uregulowana i nie zmieni nic w ich pożyciu. Jakże się myli.

Wszyscy znamy te programy o ogrodach, o teoriach wychowania, o naturalnej energii, radiestezji, magii. Krótko mówiąc – programy dla pań to spora część telewizyjnej działalności. Niby sobie chodzimy spokojnie, bądź niespokojnie, bo nie możemy obejrzeć meczu, na który czekaliśmy cały dzień, a tam już kiełkuje zamysł. Zamysł, żeby wszystko zmienić, żeby uszczęśliwić świat, żeby go naprawić. A my chcemy tylko chwili spokoju, zimnego piwa w lodówce i meczu. Nic z tego.
A że kobieta rzeką jest, no to jak się jej nie pobuduje wałów przeciwpowodziowych, nie postawi tam i zbiorników retencyjnych, to kobieta owa gotowa zalać cały uporządkowany nasz świat. Inżynierowie dawali do tej pory radę, ale pojawiły się „inżynierki”? „inżynierczynie”? i stwierdziły, że powódź to stan naturalny i nie należy z nim walczyć. A my brodzimy w obcym nam morzu, ratując, co się da, ale bez przekonania do sensowności tych działań.

O tym pisze Viewegh. A pisze jak na niego przystało, czyli lekko, zwiewnie, że tak naprawdę nie czujemy tragedii, że w hierarchiach naszych relacji staliśmy się jakimś niewiele znaczącym, niekoniecznym elementem. Jak puzzel z innej układanki. Michal Viewegh pisze o tym beztrosko i z poczuciem humoru. Pisze, w tak lekki i charakterystyczny sposób, że jesteśmy niepotrzebni. Czy to strach? Za późno na strach: Partia Zielonych Kobiet już przejęła ster i prowadzi nasz okręt na błękitną lagunę, gdzie nie będzie piwa i meczów.

Czuję, że woda podchodzi mi pod sam nos... Bulbulbul...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz