Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 25 stycznia 2015

Recenzja książki "Drach" Szczepana Twardocha - Wydawnictwo Literackie

 
oficjalna recenzja serwisu

Śląsk według Dracha

Nigdy tego nie robię, ale, niech to jeronie, tym razem tak zrobiłem. Błąd. Wiem, że czytanie „Gazety Wyborczej” to ostatnimi czasy nic inspirującego, ale recenzja najnowszej powieści Szczepana Twardocha zatytułowanej „Drach” autorstwa Dariusza Nowackiego załamała mnie całkowicie swoją miałkością i powierzchownym przejechaniem się po jednym z najważniejszych wydarzeń literackich ostatnich lat.
Zostawmy zatem główne media, bo, jak mówi stare ludowe porzekadło, za pieniądze ksiądz się modli. „Drach” wciągnął mnie w gwałtowny wir śląskiej historii, wciągnął od pierwszej strony i nie wypuścił do samego końca.
„Drach” w śląskiej gwarze oznacza latawiec. Nasuwa się też skojarzenie z greckim słowem „draken”, oznaczającym smoka. Jeśli przypomnimy sobie chińskie latawce o smoczych kształtach, widzimy rozległość skojarzeń kulturowych. Drach jest tworem trwałym i wiecznym, który widzi wszystko. Kontekst śląski jest dla „Dracha” jednym z możliwych wariantów, ważnym dla Magnorów i Gemanderów – bohaterów powieści. Nieistotnym w ogólnym rozrachunku.
Śląska epopeja. Podstawowym zarzutem Nowackiego było to, że „Drach” nie jest śląską epopeją, że „Drach” nie jest dla Nowackiego wystarczająco oryginalny w swej śląskości. Nie wiem, na czym ta oryginalność miałaby polegać. Twardoch stworzył swoją historię ze Śląskiem jako ziemią i językiem, gdzie dzieją się ludzkie losy. Losy tragiczne. Jak każda historia. Po prostu. Czy to starczy, aby nazwać tę powieść epopeją? Nie ma to dla mnie znaczenia.
Czas Dracha dzieje się zawsze. Losy pokoleń płyną w „Drachu” jednocześnie. Mieszają się lata między początkiem XX a początkiem XXI wieku. Bo jedynym trwałym elementem tego świata jest genotyp. To on nas warunkuje. Język się zmienia, kultura się zmienia, obyczaje się zmieniają. Nasz genotyp płynie z przodków. Z tych ludzkich losów jesteśmy. Z tych miłości, z tych grzechów, z tych zdrad.
Starożytne mity uczyły nas, że grzech, niczym genetyczna skaza, przechodzi z pokolenia na pokolenie. Tragiczna historia rodu Lajosa uświadamiała widzom, że człowiek musi przyjąć swój los. Drach widzi swoim wiecznym okiem, że grzech Josefa z początku XX wieku pozostaje, budzi się sto lat później. Nikodem nic nie zrozumie. Rozumie tylko Drach, który wie, że ten grzech, choć trwały, i tak pozostaje marnością wobec nicości.
Śmierć. Dla Dracha istotą rzeczy jest Śmierć. Ta Śmierć, Ona, jest sprawą męską. Kobieta chroni życie, rodzi życie. Wbrew wszystkiemu. Wbrew banalnej prawdzie, że z chwilą narodzin zbliżamy się ku własnej, nieuniknionej śmierci. Wobec niej blednie nawet grzech i zło. Śmierć kończy wszystko. Mężczyzna zabija. Mężczyzna ginie. By stać się jednią z Drachem, który jest wszystkim czyli Śmiercią. Stąpamy po prochach miliardów naszych przodków, by spłonąć w krótkim blasku naszego życia. Zapomnieliśmy o tym, bo chcemy żyć długo i dobrze. Cóż znaczy długo, gdy unieważnione zostaje pojęcie czasu? Tako rzecze Drach.
Wielką zaletą powieści jest język, jest śląska gwara, która ulega na przestrzeni równoległych czasów przemianom, tworząc piękny kolaż wielu mów. Dopełnia go na równych prawach język niemiecki. Literaturę przeżywamy dzięki słowom, a właśnie słowa są dla Twardocha najważniejsze. To jest właściwa materia literatury.
Szczepan Twardoch rozwija swoja mroczną wizję z „Wiecznego Grunwaldu” i nadaje jej własny, śląski charakter. Krytyczna ocena, wyrażona przez pana Nowackiego, może mieć swoje źródło właśnie w uniwersalnym charakterze tej prozy. Po „antypolskiej”, jak niektórzy krzyczeli głośno i radośnie, „Morfinie” można było spodziewać się rozdrapywania ran, rozdzierania narodowych szat, tępienia mitów. Tymczasem „Drach” z mitu wyrasta. „Drach” jest odpowiedzią na pytanie o wieczną zasadę świata, tyle że nie taką odpowiedzią, jakiej byśmy sobie życzyli. Odpowiedzią udzieloną śląską mową.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Recenzja książki Rafała Syski "Filmowy neomodernizm" - wyd. Avalon

Najpiękniejsze filmy świata

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Filmowy neomodernizm
                             officjalna recenzja portalu


Jest lato. Wrocław. Przełom lipca i sierpnia. Upalnie. W ciemnej sali kina, szczelnie wypełnionej do ostatniego miejsca, wcale nie lepiej, mimo klimatyzacji w miejscowym „Heliosie”. Trwa festiwal filmowy Nowe Horyzonty. Na tym festiwalu można zobaczyć najpiękniejsze filmy na świecie. Jest południe, ale z kina wyjdę dopiero koło 19.00. Zaczyna się sześciogodzinny film filipińskiego reżysera Lava Diaza „Florentina Hubaldo, CTE”. Jeden z bohaterów idzie szukać gekona, który przeszkadza w poszukiwaniu skarbu. Scena trwa kilkadziesiąt minut, kilkadziesiąt minut wędrówki wśród drzew, której nie wieńczy żaden epilog. Takie są najpiękniejsze filmy świata.

Wszyscy pytają mnie – po co? Kto ogląda takie długaśne, nudne filmy, w których, jak mawiał inżynier Mamoń, nic się nie dzieje. Jak w polskim filmie? Nigdy sensownie nie potrafiłem na nie odpowiedzieć, bo rodzaj emocji, które serwują nam slow movies, jest bardzo subiektywny. Tyle otrzymujesz, ile sam jesteś w stanie włożyć. Czasem powstaje pytanie, czy takie kino to nie jeden wielki pic na wodę. Najlepszą odpowiedź otrzymałem w monografii Rafała Syski „Filmowy neomodernizm”.

Rafał Syska jest historykiem filmu w Instytucie Sztuk Audiowizualnych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pisał o twórczości Altmana i Angelopoulosa. Jego monografia, jak słusznie zwraca uwagę Alicja Helman, jest szczególna o tyle, że nie dotyczy zjawiska zamkniętego. Jednak, mimo całej swej różnorodności, jest to już nurt mocno zdefiniowany. Myślę, że każdy, kto odwiedza wrocławski festiwal, intuicyjnie wyczuwa, z jakiego rodzaju twórczością mamy do czynienia. Nieprzypadkowo w Polsce określa się takie filmy mianem „nowohoryzontowych”.

Slow movie. Cecha podstawowa filmów neomodernistycznych to powolność. Zaprzeczenie temu wszystkiemu, do czego przyzwyczaili nas twórcy głównego nurtu, głównie w kinie amerykańskim. Nieprzypadkowo wśród zaprezentowanych przez Syskę reżyserów twórców amerykańskich reprezentuje jedynie Jim Jarmusch jako jeden z prekursorów tego nurtu. Slow movies są buntem wobec instrumentalnego traktowania widza przez przemysł filmowy, dlatego ważne jest tutaj pojęcie współczesnego „kina autorskiego”, które tworzy płaszczyznę dla twórczej różnorodności.
Filmowy neomodernizm jest zjawiskiem niezwykle zróżnicowanym. Każdy z reżyserów buduje własny język opowiadania. Wbrew pozorom minimalizm, który stanowi wspólny mianownik dla tego zróżnicowania, może mieć wiele odmian. To ważna zaleta książki Syski, że umiejętnie ukazuje niuanse w twórczości poszczególnych reżyserów. Powyższe zróżnicowanie to także różnorodność geograficzna – kino azjatyckie, południowoamerykańskie, środkowoeuropejskie. Lav Diaz jest Filipińczykiem, Béla Tarr Węgrem, Rosję reprezentuje Aleksander Sokurov, Carlos Raygadas pochodzi z Meksyku, a Tsai Ming-liang z Tajwanu. Często twórcy ci mówią o poważnych problemach świata, które z perspektywy konsumpcyjnej kultury Zachodu są trudno zauważalne. Te poważne problemy egzystencjalne, które można określić jako doświadczenia graniczne, wymagają innego języka, innej narracji, gdyż nie można banalizować doświadczenia zła - zdają się mówić twórcy neomodernistyczni. Próżno szukać na tym gruncie polskich twórców. Może Łukasz Barczyk czy Przemysław Wojcieszek byliby gdzieś w pobliżu, jednak nie wpisali się oni w ten nurt wystarczająco wyraziście, jak na przykład twórcy węgierscy: Kornel Mundruczo, Béla Tarr i Fred Kelemen. Sześciogodzinne „Szatańskie tango” Tarra to jedno z arcydzieł tego kina.

Slow movies to w końcu kontemplacja. To wejście w inny wymiar doświadczania sztuki. To wielogodzinne seanse, które przełamują znużenie i wprawiają widza w swoisty filmowy trans. Ten stan nie przypomina niczego, co może zaoferować kino popularne. Slow cinema to filmy trudne, bo ważne, a ich oglądanie nie jest chwilą relaksu. To maksymalne zbliżenie się do prawdy, budowanie silnej więzi między dziełem a odbiorcą. Dlatego uważam, że „Filmowy neomodernizm” to książka o najpiękniejszych filmach świata. Książka, która w precyzyjny sposób nazywa wszystko to, co widz odczuwa podczas seansu. Warto wejść w ten powolny nurt, warto się zdecydować na te filmowe, nieraz odległe, podróże. Dzięki książce Rafała Syski odbędą się one bez uczucia zagubienia, bo „Filmowy neomodernizm” to doskonały przewodnik po meandrach współczesnych filmowych poszukiwań.