Dom (zly)

Dom (zly)

piątek, 31 lipca 2015

Recenzja filmu "Z tego, co było, po tym, co było" Lava Diaza

Monotonia reżymu

Lav Diaz, reżyser znany Filmasterom i widowni festiwalu Nowe Horyzonty i może jeszcze komuś, kto zna mnie, pochodzi z Filipin. Nie jest to może specjalnie oryginalny filmowy wyróżnik, bo z Filipin pochodzą takie tuzy kinematografii jak Khvan Khvan czy Brilante Mendoza. Filmy Diaza cechuje dobitnie coś innego: są to filmy autentycznie długiego metrażu, jego najkrótszy film, "Norte", trwał 4 godziny i był kolorowy. Normalnie Diaz stosuje poetykę taśmy czarno-białej, a jego filmy trwają od 6. godzin w górę.

Tak jest w przypadku jego najnowszej produkcji "Z tego, co było, po tym, co było", w której sięga do czasów swojego dzieciństwa, by opisać życie w filipińskiej wiosce podczas reżymu Ferdynanda Marcosa na początku lat 70. Ma zatem ten film coś z poetyki dzieł, w których twórcy chcą ukazać świat swego dzieciństwa, niewinności, domu rodzinnego. Na ogół są to obrazy sielankowe, rzadko który twórca ma odwagę badać obraz traumy. Dzieciństwo, tak naprawdę, to wszystko, co mamy, to bagaż, który niesiemy przez życie. Nie można odrzucić dzieciństwa, bo to tak jakbyśmy odrzucili samych siebie.

W tym względzie Diaz nas nie zaskakuje. Opowiada o rzeczach strasznych, ale czyni to szeptem. Rozcieńcza możliwie najbardziej okrucieństwo tej egzystencji, a jest to przecież rzeczywistość uboga, niemal pierwotna. Jak opowiedzieć o statyce tej egzystencji? Długimi sekwencjami, kilkuminutowymi ujęciami, czarno- białym obrazem. Każdy gest, każde słowo u Diaza rezonuje. Echo jest tym mocniejsze, że po tych kilkuminutowych sekwencjach o "niczym" dociera do widza świadomość przerażającej rzeczywistości, która się pod tą ciszą czai.

To jest świat bez sądów, bez policji. Można tutaj pozostać bezkarnym, chociaż społeczność ma swój kodeks. Cóż z tego skoro zło może go bezkarnie łamać. Podobnie jak we "Florentinie Hubaldo" Diaz powraca do motywu kobiecej niepełnosprawności i gwałtu na bezbronnej dziewczynie, jednak nie poprzestaje na oskarżeniu. Winny także jest w pewnym sensie ofiarą, bo dla Diaza zło przychodzi z zewnątrz. Podobnie z zewnątrz przychodzi armia Marcosa. Brutalna i biedna egzystencja w cieniu filipińskiej dżungli nie jest dla Diaza najgorszą ewentualnością - reżyser potrafi dostrzegać tutaj blaski i cienie, choć zły duch "capre" czai się za rogiem każdego domostwa. Prawdziwym i nieodwracalnym końcem tego świata są obcy, są żołnierze reżymu, którzy przychodzą przecież z misją cywilizacyjną i nie pragną niczego więcej niż dobra mieszkańców.
Film Lava Diaza cechuje powolna narracja i bardzo długi metraż. To prawda, ale nie oglądałem "Po tym, co było" ze znużeniem, bo jest to piękny filmowo obraz, niesłychanie spójny i konsekwentny przez co widzowi udaje się wejść w ten świat bezboleśnie, a tegoroczna nagroda w Locarno, "Złoty lampart" dla najlepszego filmu, niech będzie tego najlepszym dowodem. Ja już napisałem, każdy gwałtowny gest, każde słowo w tym filmie rezonuje i ma znaczenie. Oszczędność Diaza ma jeden cel - zderzyć widza z prawdą.
Słyszymy o tych wszystkich egzotycznych masowych zbrodniach, o okrucieństwie, które nas nie dotyczy, ale przecież dotyczy coraz bardziej. Ten telewizyjny świat to fikcja, atrakcyjna, dobrze zmontowana i przerobiona na krwisty befsztyk rzeczywistość. Diaz mówi o "banalności zła" o tym, że ono nie dzieje się w holywoodzkich blockbusterach ale istnieje realnie w świecie jeszcze nudniejszym niż nasz. W doświadczeniu monotonii poszukuje Diaz prawdy, wyrywając nas jednocześnie z pozornego zabiegania. Wyrywa nas, bo chce nam powiedzieć coś ważnego.
Kiedy pytają mnie, po co oglądać te cholernie długie, powolne filmy o niczym, odpowiadam niezmiennie: "przystań, przyjrzyj się ludzkim twarzom, przyjrzyj się temu, co wyrażają, ktoś za ciebie to zrobił, wystarczy, że "poświęcisz" swój czas". Bo czas u Diaza staje się "święty", czas u Diaza jest doceniony, "Czas" jest głównym bohaterem jego filmów. Nie rozumiesz, o czym mówię? Może filmy filipińskiego reżysera wyrażą to lepiej...

sobota, 18 lipca 2015

Recenzja książki "Z szynką raz!" Charlesa Bukowskiego - wyd. Noir sur blanc


Dzień ojca
17-07-2015
 
Cień ojca
Powiedzieć, że nie kochał swojego ojca, to nic nie powiedzieć. On go szczerze, dogłębnie, jak można najmocniej nienawidził. Chciał go zabić. Zabić w samym sobie. Całe życie nie był w stanie pogodzić się z faktem, że powstał z jego genomu. Była to chyba największa porażka w jego życiu, porażka, która zaczęła się na starcie, porażka, która zaczęła się już w fazie prenatalnej. Napisał o tym książkę - „Z szynką raz!”. Są to wspomnienia. Wspomnienia te są z bólu.

Lubimy czytać – biografie. Lubimy czytać – wspomnienia. Rusza nas, czytelników, nuta sentymentu, szczególnie jeśli pisarstwo to odnosi się do czasów naszej młodości. Świat „Z szynką raz!” to czasy Wielkiego Kryzysu i początku II wojny światowej. W takiej scenerii młody Hank Chinasky uczy się życia, a uczy się go raz po raz obrywając porządny wpiernicz. Od ojca, od kumpli, od życia. Musi nauczyć się walczyć, musi nauczyć się, że „piekło to inni”, musi nauczyć się, że najlepiej zaszyć się gdzieś samotnie z flaszką.

Hank Chinasky jest alter ego głównego bohatera, ale przecież nie nim samym. Może to wszystko nieprawda, może okrucieństwo, literacki masochizm, z jakim Bukowski traktuje swojego bohatera jest kreacją, która ma pozbawić go wszelkich pozytywnych aspektów? Może, poza jednym. Chinasky jest świadomym i spełnionym outsiderem. Bukowski żył jak pisał, pisał jak żył. Był literackim kaskaderem z nieodłączną flachą (pił dużo białego wina – może w tym tkwi sekret? jakby rąbał na okrągło gorzałę skończyłby się prędko, dużo prędzej).
No tak – nasz ukochany Hank z kart „Ham on rye!” jest tchórzem, chamem, pijusem, nazistą i jeszcze się z tym obnosi. A my czytamy o tym najbrzydszym człowieku na świecie, o człowieku z plugawą twarzą i plugawym sercem, o człowieku, który nie kochał nawet matki, a ojca nienawidził, czytamy i zadajemy sobie pytanie: czy te książki są tylko o chlaniu, mordobiciu i dupczeniu? Tylu tego próbowało....

Ale nielicznym się udało. Do grona „świętych” ochlajmordów zaliczyć trzeba też Hanka. Hank to kreacja i jeśli mam odpowiedzieć na pytanie, ile Bukowskiego w Chinaskym, to nieodparcie twierdził będę, że raczej Chinasky'ego w Bukowskim, że to raczej pisarz naśladował swoje alter ego niż na odwrót. Że cała ta zabawa w literaturę była maską, maską założoną przeciw światu, w której my potrafimy się dziś przeglądać.

Świat pokochał go jako wariata, sadystę, masochistę, dziwkarza, alkoholika, człowieka dążącego do samozagłady. Świat potrzebował jego plugawej, zapijaczonej gęby. Ale była to maska, w którą Hank uwierzył i się nią stał. Dlaczego? Pisał, że picie jest lepsze od samobójstwa. Być „porządnym” człowiekiem oznaczało dla niego porażkę, zwycięstwo hipokryzji. Bukowski pokazał nam część prawdy, której znać nie chcemy, ale której potrzebujemy, a „Z szynką raz!” pokazuje narodziny bestii, która nigdy nie przemieni się w pięknego księcia.

„Znieczulić dupę mózg serce” pisał w jednym ze swoich wierszy. I tyle. A na jego grobie wyryty jest napis „Don't try”. O tym jest także „Z szynką raz!”
Sławomir Domański

czwartek, 16 lipca 2015

Recenzja książki "Mała zagłada" Anny Janko - Wydawnictwo Literackie.

Książka zapomnianej pamięci

                                         Anna Janko i ja. Fotografia Aleksandra Mieczyńska
Ja nawet nie wiedziałem, że jest taka poetka, taka pisarka - Anna Janko. Że ma dużo więcej lat niż wygląda i że od lat pisze wiersze, książki. Literatura kobieca – na samo hasło ciarki zniechęcenia przechodzą. Poszedłem na to spotkanie, bo wakacje, bo trochę więcej czasu, bo wolne, żeby się potem piwa napić.

I najpierw to, co usłyszałem na spotkaniu, to był szok niemały. A potem to Marcin pożyczył mi „Małą zagładę” i popadłem w stupor, w ból, w końcu milczenie.

Bo jest to książka z milczenia, bo jest to książka niepoprawna, że nie wolno o tym mówić. A jak tu być niepoprawnym, gdy mowa jest o zagładzie? O małej zagładzie? O zagładzie dzieci? Tak nie wolno!

Trzeba umacniać podręcznikową wersję aktualnie aktualną wersję, tak jak w filmie „Ida”, że polski chłop mordował Żydów, trzeba utrwalać i się nie bić w piersi, za tę ciemną, katolską hołotę co po mszy szli tych Żydów zamiast nazistów mordować. No bo przecież „nazistów”, nie „Niemców”.

Jak można napisać, że „niemcy” palili polskie wsie, że mordowali kobiety i dzieci, że robili to w okrutny sposób, roztrzaskując niemowlęta o ścianę, że na oczach dzieci ginęli ich rodzice, a one pozostawione sobie, jeśli ich niepomordowali, szły gdzieś same szukać ukrycia, że były wywożone, że wiele z nich nie wie dziś, mówiąc po niemiecku, żyjąc po niemiecku, że pochodziły z okolic Zamościa, ze wschodnich stron Polski.

Zagłada powinna mieć jedno oblicze. Jedno jasne oblicze, które mówi: ginęli Żydzi, Shoah, ta wojna była z antysemityzmu i to antysemityzmu wszystkich europejskich narodów, nie tylko Niemców, a najbardziej to z katolickiego antysemityzmu Polaków, z religii, która każe nienawidzić. Tego trzeba nam się trzymać, żeby się nie poplątało, żebyśmy wiedzieli co i jak. Bo my chcemy do Europy czystej , kulturalnej, z „dobrymi” Niemcami, którzy nas tego ładu nauczą, a nie że „dziadek z Wermachtu”.

Ale co tu zrobić z setkami a może tysiącami wsi w Polsce, na Białorusi, gdzie ten czysty, kulturalny naród szedł i palił, szedł i mordował, deptał po bezbronnych ciałach kobiet i dzieci, w imię lepszego jutra, lepszej, czystszej Europy, jak im się wtedy zdawało, że dziś nikt w to nie chce uwierzyć. Bo lepiej nie wierzyć, że coś takiego było możliwe.

Anna Janko pisze o pamięci swojej, „małej” i intymnej. Ale tych pamięci są tysiące. Tysiące zapomnianych pamięci. Nie tylko samych ofiar, tych, którzy ocaleli, ale także ich dzieci, które wyrastały w cieniu tego jednego jedynego dnia - w przypadku wsi Sochy był to 1. czerwca roku 1943. Pamiętnego, krwawego 1943 roku.

Anna Janko pisze obrazami, refleksjami. Jak na poetkę przystało pisze pięknie i strasznie. Nie boi się, nie cofa, gdy daje głos tym, których „zapomniana pamięć” jest niepoprawna, niezgodna z tym, co chcielibyśmy, a może powinniśmy wiedzieć i słyszeć o historii, żeby to w końcu po ponad pół wieku jakoś ogarnąć zrozumieć i żeby w końcu móc iść dalej – ku światłej i lepszej przyszłości.

Tylko że te zagłady, mniejsze i większe, raz po raz odżywają. I nie ma wspólnego mianownika, nie ma jednego wytłumaczenia. Te „małe” zagłady zawsze mają imiona, tysiące, miliony imion – oprawców i ich ofiar. Dlatego te „małe” zagłady są najważniejsze, to konkretne imiona i nazwiska ludzi, które „ocalały”, tak jak "ocalały" w ostatnim rozdziale książki „Postscriptum. Porządkowanie masakry”.

Dużo jeżdżę ostatnio na rowerze. Jest ładnie, ciepło. W niemal każdej wsi spotykam krzyż i pomnik pomordowanych. Moja żona pisała "magisterkę" o Parzymiechach. Byłem w szoku. Niemcy, tu gdzie mieszkam, na ziemi częstochowskiej stawiali pierwsze kroki na początku września 1939. Regularne oddziały Wermachtu paliły i mordowały tutaj całe wsie. Być może pierwotny plan polegający na całkowitej eksterminacji polskiej ludności szybko się załamał, by odrodzić się na Wschodzie, tam gdzie nikt nie upomni się o los pomordowanych. Anna Janko upomniała się. Upomniała się, bo to była także jej historia.

wtorek, 14 lipca 2015

Recenzja filmu Jamesa Franco "Dziecię boże" na podstawie powieści Cormaca McCarthy'ego

Dziecię jakiego boga?

Edytuj artykuł
Szara, matowa tonacja zdjęć. Bohaterowie też szarzy. Utrudzeni i brutalni. Mają swoje zasady, które odnoszą się do własności. Te zasady potrafią wydziedziczyć Lestera Ballarda z jego ojcowizny. Jego ojciec powiesił się, zatem słusznie spotkał go taki los – los odszczepieńca.
W przypływie szału atakuje ludzi zgromadzonych na aukcji rodzinnej posiadłości. Trafia do więzienia. Powraca po latach, by zamieszkać w opustoszałej chacie. Najpierw znajduje w lesie zabitą w wypadku młodą dziewczynę, którą traktuje jak swoją kobietę. Po jej stracie o swoje następne „kochanki” musi postarać się sam.

James Franco w krótkim odstępie czasu zmierzył się z dwoma literackimi obrazami Ameryki. Pierwszym była adaptacja klasycznej powieści Faulknera „Kiedy umieram”, drugim książka „Dziecię boże”, zdobywającego coraz większą popularność także w Polsce Cormaca McCarthy'ego. Prozę Cormaca często porównuje się do dzieł Faulknera, ale nie jest to jedyny element łączący oba filmy. Podobne są one także w swoim surowym klimacie, okrutnej oczywistości śmierci, w której są zanurzone. Fikcyjne światy Faulknera i McCarthy'ego nieprzypadkowo zainspirowały Jamesa Franco. Ameryka ukazana w tych dziełach wyrasta z egoizmu, przemocy i śmierci.

Szczególnie dobrze widać to u Cormaca, który zmierzył się z historią Ameryki, przenicował mity i archetypy tego świata, by odpowiedzieć na pytanie o przeznaczenie człowieka, a całą twórczość McCarthy'ego można potraktować jako drogę przez historię Ameryki. Młody reżyser, jakim jest Franco, przychodzi, mówiąc kolokwialnie, „na gotowe”. To, co stary pisarz, przerabiał latami, odwołując się do historii i własnych doświadczeń, by móc zadać fundamentalne pytania o sens zła, twórca filmowy otrzymuje za darmo. To duży „bonus” ale jednocześnie pułapka. Ileż adaptacji wybitnych dzieł literackich poległo na placu boju, właśnie dlatego, że reżyserzy potraktowali powieściowy pierwowzór jako drogę na skróty? Czy Jamesowi Franco udało się „dopaść” Cormaca i wyciągnąć esencję jego pisarstwa?

Nie było to łatwe, bo proza amerykańskiego pisarza to w dużej mierze język. Wyczuwa się to, czytając tłumaczenia, które sugerują duży problem z oddaniem gwar i slangów użytych w powieściach. Franco pokonał tę trudność, stawiając na wierność oryginałowi i na język filmu. Dialogi są skromne, wręcz ubogie. Komentarze na temat głównego bohatera, które w powieści stanowią istotę jego wizerunku, w filmie zostały zredukowane do pojedynczych zdań. Ten film w dużej mierze milczy i pozwala widzowi na własne dopowiedzenia. Franco, podobnie jak Cormac, nie ocenia Ballarda. Tej oceny musimy dokonać sami, a nie jest to proste, gdyż bohater jest w równej mierze ofiarą i zbrodniarzem. Ballard jest tworem społeczności, tworem cywilizacji, która wyrzuca takich jak on poza margines.

Ten minimalistyczny moralitet o pochodzeniu zła nie mógłby powstać bez rewelacyjnej i spójnej kreacji aktorskiej Scota Haze'a. Aktor, by zmierzyć się z rolą Ballarda sam zamieszkał na odludziu. Efekt, który widzimy na ekranie, jest porażający. Bohater Haze'a balansuje na krawędzi szaleństwa. Potrafi być niewiarygodnie logiczny i przechytrzać swoich prześladowców, jednak otrzymane przez życie rany, wyrażone przez zwierzece grymasy i gesty, ukazują pełną bólu bezradność Lestera wobec świata ludzi. Jedynymi, z którymi potrafi się porozumieć, są martwi.

Kim jest bóg, który stworzył Lestera Ballarda? A może lepiej spytać, jakimi „dziećmi bożymi” są ci, którzy go stworzyli? Kim jesteśmy „my”, porządni ludzie?

piątek, 10 lipca 2015

Recenzja horroru "Krew i strach" Aleksandra Wiernego - wyd. Oficynka


Wszyscy jesteśmy potępieni!
oficjalna LC recenzja

Wszyscy jesteśmy potępieni!

Śledzę twórczość Aleksandra Wiernego od samego początku, od kiedy wydał „Matkę mojego dziecka” - książkę, którą pokochałem, bo była tak błyskotliwym, tak szczerym i autentycznym opisem ciąży z punktu widzenia przyszłego taty, że skręcałem się ze śmiechu i popłakiwałem naprzemian. Jednak Wierny odszedł od realistyczno-psychologicznej konwencji i zaczął pisać „kryminały metafizyczne”: „Światło” i „Teraz”. Nie ukrywam, że obie pozycje nie przypadły mi do gustu. Chyba dlatego, że jak słyszę słowo kryminał dostaję alergii a epitet „metafizyczny” w tym kontekście powoduje u mnie wstrząs uczuleniowy, który mógłbym przypłacić urazem czytelniczym do końca życia. No to teraz mam za swoje. Aleksander Wierny stworzył horror! „Krew i strach” jest o wampirach!
Zacznę od tego, że nie lubię Stephena Kinga. Przeczytałem jego trzy książki i uważam je za czystą grafomanię. Chociaż lubię grafomanów, to wyprodukowane (bo przecież nie stworzone) przez Kinga dzieła odpychają mnie swą sztucznością i chłodem. Tyle na temat mojej znajomości horrorów. Nie znam, nie lubię. Czy zatem książka Wiernego mogła mi się spodobać?
Wampiry są modne, wampiry są do tego nośne. Za pomocą wampira można pokazać coś więcej – wykluczeni, ukryci w mrocznych zakamarkach, mogą być symbolem zagrożenia ze strony tych, których społeczeństwo próbowało wyeliminować. Weźmy taki „Wywiad z wampirem” (AIDS, homoseksualizm), weźmy taki „Zmierzch” (wyparcie się złych popędów, zwycięstwo woli nad krwiożerczą naturą) - przy pomocy popularnych wątków od zawsze przekazywano ważne treści. Tą ścieżką podąża także powieść „Krew i strach”.
Ernest Ewaryst wygląda jak przeciętny, szary obywatel, ale pod tym niepozornym wizerunkiem kryją się tajemnicze moce. Ernest Ewaryst jest tępicielem. Gdy dopada wampira wpada w ekstatyczny szał, który pozwala mu rozrywać „okurwieńców” na drobne kawałeczki, a dekapitacja jest jego ulubioną formą uśmiercania wampirzego rodu. Mamy zatem to, co „tygrysy” lubią najbardziej – tryskającą krew i paraliżujący strach ofiary. Wszystko to trwa do czasu – poznanie uroczej wampirzycy Leny jest początkiem metamorfozy bezwzglednego tępiciela. Okazuje się też, że wampiry mają swój wege-plan dla ludzkości.
Aleksander Wierny w swoich „metafizycznych kryminałach” zanurzał swe historie w lokalnym, częstochowskim kolorycie. Wielu sięgało po jego książki, by poczytać o znanych sobie miejscach. Mnie ta bliskość wydawała się pozorna, nie odnajdywałem w znanych sobie miejscach tej magii, której oczekiwałem. W „Krwi i strachu” brak tego elementu, co pozwala powieści na nabranie uniwersalnego charakteru. Poprzednie powieści były rozdarte między lokalnym patriotyzmem i ważki przekaz i nie wychodziło to tym książkom na dobre. Nie oczekuję od książek by były mapą, oczekuję, by były historią.
„Krew i strach” dzieje się w Polsce – niekonkretnej i współczesnej - dzieje się w świecie konsumpcyjnych pragnień, które przesłaniają ludziom obraz rzeczywistości. To dlatego wampiry, które są ludzkim wytworem, mogą omamić człowieka i zredukować go do funkcji żywiciela. Wszystkie powieści Wiernego, oprócz pierwszej, mówiły o pragnieniach i rozczarowaniach, pokazywały bohaterów, którzy odeszli od swoich pożądań, by dostrzec głębsze warstwy rzeczywistości dookoła siebie, by móc poczuć ciężar swej świadomości, który jest zarazem błogosławieństwem i przekleństwem. Nie inaczej jest w historii o tępicielu Erneście Ewaryście.
Wiem, że Wierny „pragnie”. Pragnie w każdej swojej książce powiedzieć coś ważnego. Moim skromnym zdaniem chce rozliczyć się z własnymi oczekiwaniami wobec rzeczywistości, a tym samym skłonić do podobnej refleksji czytelnika. Nadając swym powieściom popularny rys kryminału czy horroru liczy prawdopodobnie na to, że te ważne treści usłyszą ci, którzy sięgają po książki dla „krwi i strachu”. Problem w tym, że stawianie sobie kaskaderskich celów nie może odbywać się wbrew sobie. Ryzko jest zbyt duże. Ryzyko, że nie ostanie się ani krew i strach, ani „bojaźń i drżenie”. Ocenę, czy Aleksandrowi Wiernemu udało się tym razem pogodzić dwa odległe bieguny prozy gatunkowej i filozoficznej przypowieści pozostawiam czytelnikowi - tym bardziej, że, jak już wyżej wspomniałem, sam nie uważam się za eksperta w dziedzinie horrorów literackich.
„Krew i strach” jest na pewno książką ciekawą i oryginalną. Proza Wiernego pozostaje przy całej swojej gatunkowości mocno zindywidualizowana stylowo i tematycznie, więc warto samodzielnie się przekonać, czy autorowi udało się zrealizować ambitne zamiary, o których wspomniałem. Ja po tej lekturze jeszcze mocniej będe czekał na kolejną książkę tego autora, wierząc, że powróci do tych wątków i motywów, które otworzyły mu drogę do literatury.

sobota, 4 lipca 2015

Recenzja powieści "Lucynka. Macoszka i ja" wyd. "Stara Szkoła"

Kameralne kłopoty z tożsamością
       
oficjalna LC recenzja

Kameralne kłopoty z tożsamością

Z czego słynie czeska literatura? Literatura, która cieszy się w Polsce dużą popularnością - dodajmy. Co nam się w niej tak podoba? Odpowiedzi jest wiele, każdy może spróbować dać własną, ale najczęściej słyszę, że Czesi nie opowiadają wielkich, bohaterskich czynach, a o zwykłym życiu, że w tej powszedniości egzystancjalnego doświadczenia możemy się sami przejrzeć. Trudno o banalniejsze pytanie i bardziej banalną odpowiedź. Tym bardziej, że Czesi, domyślam się, nie bardzo interesują się polską literaturą. Ta „miłość” jest nieodwzajemniona i bolesna. Trudno. Tym trudniej, że na polskich półkach księgarskich pojawiła się kolejna czeska nowość - „Lucynka, Macoszka i ja” Martina Reinera. Gwoli ścisłości i żeby nie trzymać w niepewności – powieść jest wybitna.
„Lucynka, Macoszka i ja” jest wybitna w swej kameralności, w portretowaniu intymnego świata przeżyć i emocji głównego bohatera. Świat ten skonstruowany jest z wewnętrznej psychologii bohatera i jego interakcji z innymi ludźmi. Szczególnie opis wzajemnego wpływania doświadczeń międzyludzkich na los został w powieści Reinera ukazany w sposób mistrzowski. Czytelnik wierzy bohaterowi, ta wiarygodność niejednokrotnie jest w przypadku fikcji literackiej obarczona ryzykiem ekshibicjonizmu, natrętnej potrzebie ekstrawertyzmu, ale czeskiemu pisarzowi udało się tej pułapki uniknąć.

Tomasz jest badaczem życia czeskiego poety Macoszki, który po II wojnie światowej przebywał w Anglii na emigracji, niemal zapomniany przez czytelników. Tomasz postanawia przywrócić pamięć o starym poecie, póki ten jeszcze żyje. W tym celu udaje się do Londynu, gdzie spotyka się z Macoszką. Jest pamiętny rok 89', „aksamitna rewolucja” w Pradze osiąga swoje apogeum. Dla Tomasza jest to wyjątkowy moment w życiu, gdy nakładają się różne wydarzenia i doświadczenia. Oprócz poznania prawdy o poecie Macoszce bohater musi sprostać kolejnemu wyzwaniu – zaopiekować się kilkuletnią Lucynką. Dla Tomasza jest to intensywny i decydujący moment życia, a my, czytelnicy, towarzyszymy bohaterowi w jego podróży na egzystencjalne ekstremum.

To przedziwne jak Reinerowi udało się, ze zwykłych, wcale nie nadzwyczajnych przecież sytuacji, utkać powieść niemal kryminalną. „Lucynka, Macoszka i ja” nie daje czytelnikowi spokoju. Odczuwamy te same drżenia niepokoju, które towarzyszą bohaterowi, który, chociaż tego nie chce, musi zejść do „piwnicy” Macoszki, poznać prawdę, która nie daje mu spokoju. Ale poznanie staje się w tym wypadku także wyzwaniem rzuconym samemu sobie. Takim wyzwaniem jest także świat dziecka, świat Lucynki. Nie będę spojlerował, powiem tylko, że zakończenie dało mi w pysk. Ale jak pisa ł mistrz Hrabal: „książka nie jest po to, by czytelnik mógł spokojnie zasnąć; kisążka jest po to, aby czytelnik chwycił za brzytwę i biegał po mieście, chcąc poderżnąć autorowi gardło”. I to także udało się Martinowi Reinerowi.

Jeszcze chciałem zwrócić uwagę na „Lucynkę”. Mężczyźni- pisarze lubią pisać o kobietach, o alkoholu, o spapranym życiu lub heroizmie, ale jakże rzadko piszą o doświadczeniu ojcostwa, o świecie dziecka. Intymny obraz małej Lucynki i wzajemnej, niemal ojcowskiej relacji jest tak subtelny i ciepły, że urzekający. Jednym słowem - „Lucynka, Macoszka i ja” to powieść dojrzała, świadomie wykorzystująca rozmaite konwencje literackie, by prowadzić czytelnika ku prawdziwemu, choć zanurzonemu w fikcji, wewnętrznemu światu czlowieka.

Za tę prawdziwą perełkę, jaką bez wątpienia jest powieść Martina Reinera „Lucynka, Macoszka i ja” należą się podziękowania „staremu-nowemu” wydawnictwu „Stara Szkoła” i oczywiście tłumaczowi, Mirosławowi Śmigielskiemu, bez którego cały ten intymny świat Tomasza mógłby przepaść w otchłani nijakości.