Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 25 lutego 2017

Recenzja filmu "Toni Erdmann" w reż. Maren Ade

Paternalizm a rebours

W pierwszej scenie filmu „Toni Erdmann” pewien starszy pan udaje przed kurierem z przesyłką, że jest ich dwóch i że ten drugi specjalizuje się w przesyłkach z ładunkiem wybuchowym. Za chwilę w horrorowym makijażu przewodzi pokaźnej grupie małoletnich zombie, które śpiewają na szkolnej akademii piosenkę w stylu Monty Pytona o bezsensie życia. Oto Winfried Conradi.

Jest klaunem bardziej z usposobienia niż z profesji, co powoduje, że każdą sytuację zamienia choćby niechcący w błazenadę. Nikomu to nie przeszkadza, Toni wprowadza w ich monotonne życie promyki światła i radości. Sam, jak na klauna przystało, jest samotny i smutny. Na rodzinnej uroczystości spotyka dorosłą córkę, Ines Conradi. Córka jest smutna, ale nie kryje tego pod pozorem wesołości. Jako ogarnięta korpo-karierą prezentuje się swojej rodzinie jako zimna i twarda sztuka, która nie myśli o niczym innym niż powrót do swoich zawodowych obowiązków. Kolejnym etapem jej błyskotliwej kariery ma być Bukareszt. To właśnie tam za swoją córką udaje się Winfried, który poświęca swój miesięczny urlop, by zbliżyć się do córki. Nie mogąc przełamać dzielących ich barier zakłada czarną perukę i sztuczną szczękę, by stać się Toni Erdmannem – trenerem personalnym pani Ines Conradi. Córka podejmuje grę.

Wszystko w tym filmie trwa dosyć długo, tworząc metraż o rozmiarze trzech godzin. Jak na dość kameralny komediodramat, jakim jest film Maren Ade, to rzeczywiście niemało. Jednak w moim odbiorze nie stanowiło to większego problemu. Jako widz wielu filmów z nurtu slow cinema pozwoliłem prowadzić się za rączkę scenarzystce i reżyserce w jednym. I nie żałuję – historia niby bez fajerwerków i komediowych szarż pozwoliła wybrzmieć niuansom ukazanej relacji ojciec-córka. Wchodzimy w nią powoli, ale odbieramy ją dzięki temu na głębokim poziomie zrozumienia. Wielka w tym zasługa duetu aktorskiego Sandra Huller-Peter Simonischek, to dzięki nim wchodzimy w tę gęstą, psychologiczną strukturę w całkiem naturalny sposób, by móc najintensywniej uczestniczyć w koncercie aktorskim, który nie przemawia do nas tylko tym, co widzimy i słyszymy na ekranie, ale angażujemy się bez reszty w tę opowieść.

A przecież to nic nowego. Ile razy rodzina i jej konflikty była nicowana na wszystkie możliwe sposoby przez współczesne kino? Trudno było znaleźć własną ścieżkę dla tego tematu, a przecież Maren Ade udało się to doskonale! Połączyła opowieść o robiącej międzynarodową karierę kobiecie z intymnym światem bliskich relacji między córką a ojcem.

Toni Erdmann jest maską, grą, teatrem. Przypomina to erotyczną inscenizację dwojga znających się zbyt dobrze kochanków. To Toni wchodzi w świat finansjery, świat, który jest dla niego obcy, ale przecież żyje w nim jego córka. Winfried zakłada maskę, bo Ines jest ze swoją zrośnięta na dobre. Tylko w ten sposób może poznać motywy i uwikłania jej świata. Z drugiej strony sam fakt gry wprowadza tutaj element zabawy, pozwala, by Ines spojrzała z dystansem na to wszystko, co do tej pory traktowała śmiertelnie poważnie.

Czy Toni chce zmienić życie swojej córki? Uszczęśliwić na siłę, wyrwać z kleszczy globalnych potentatów, by stała się grzeczną dziewczynką, dobrą córką, która nie wciąga koki na biznesowych rautach? Wcale nie jest to jego zamiarem. Klaun, jakim jest Toni, chce dać ludziom odrobinę szczęścia, uśmiechu, także przeżycia czegoś na co czasami ich po prostu nie stać. Zrośnięci ze swoją maską nie zauważają, że to tylko marny teatrzyk marionetek. Toni swoimi gierkami prowadzi dialog z życiem Ines, tym jak ono teraz wygląda. Toni nie chce zmieniać życia córki, ma świadomość, że osiągnięcie wysokiej pozycji w tym świecie kosztowało ją dużo wysiłku i wie, że musi to uszanować. Ale dzięki prowadzonej grze, która sama w sobie jest zabawą, wskazuje na uśmiech i radość jako ten element, który buduje prawdziwą siłę dojrzałej kobiety. Bez radości to wszystko byłoby i tak bez sensu, zdaje się mówić Toni każdym swoim performancem.

Kluczowa wydaje się być scena, gdy Toni rzeczywiście zmusza Ines do odśpiewania przy jego akompaniamencie przeboju Whitney Houston The Greatest Love of all, gdzie gwiazda śpiewa, że największą miłością życia jest miłość do samej siebie, bo nikt nie może jej odebrać. Wykonanie Sandry Huller to erupcja skrywanych emocji, które tłamsiła w sobie Ines. Ona nie chce liczyć na nikogo i nie chce „kroczyć w niczyim cieniu” . Deklaracja bycia silną kobietą, decydująca o sobie w kontekście smutnego końca piosenkarki jest pytaniem o granice ludzkiej siły, to pytanie czy warto dźwigać życie samemu. Od tego momentu relacje między Winfriedem a córką intensyfikują się, by wybuchnąć w końcowych scenach, które są obrazem zrzucania maski w drodze do świadomej przemiany, która nie będzie już dyktowaniem sobie tak okrutnych warunków. W tych końcowych scenach, które są szokujące, śmieszne i oszałamiające, ale o których wspominam oględnie, by nie psuć przyjemności tym , którzy filmu nie widzieli, ocieramy się o surrealizm pod wpływem kolejnego przebrania Winfrieda, który staje się tym razem dobrym potworem z innej planety lub krainy snów.

„Toni Erdmann” to filmowa opowieść o sile kobiet, ale sile, która daje szansę miłości, o sile, która nie boi się prawdy, bo znajduje oparcie w relacji z ojcem, który nie stawia wymagań, który niczego nie karze i niczego nie oczekuje. To paternalizm a rebours, bo nie płynie z nakazów, systemu kar, nagród i oczekiwań, ale z zabawy, z ludycznych inspiracji dla czerpania radości z życia.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz