Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 25 marca 2018

Recenzja filmu "Wieża.Jasny dzień" Jagody Szelc - dystrybucja Against Gravity


Dwie siostry

Dwie siostry, Mula i Kaja, spotykają się po latach w bardzo specyficznych okolicznościach – ośmioletnia Nina, która jest wychowywana przez Mulę i Michała nie wie, że jej biologiczną matką jest Kaja. Niedługo ma się odbyć pierwsza komunia Niny, a w jej rodzinnym domu zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Tak wygląda zarys fabuły debiutu Jagody Szelc „Wieża. Jasny dzień” - debiutu, dodam, tyleż zaskakująco dobrego, co nieoczywistego.

Zaczyna się ten film jak „dogmopodobna” podróbka o biednych Polakach, kórzy nie bardzo lubią swoje życie i samych siebie – połączenie Smarzowskiego z feministycznymi niepokojami współczesności. Jednym słowem nic nowego i z początku „Wieża” tym swoim stereotypowym ujęciem mnie irytowała. Jednak od samego początku, napierw pomału potem coraz intensywniej, jest wprowadzona tutaj natura, natura, z którą niepokojący klimat filmu sopniowo zmienia się w horror.

Kaja, to imię przywodzi na myśl Gaję – grecką boginię matkę, czasy przedchrześcijańskie i nieokiełznane siły natury. Mula skojarzyła mi się z bohaterką chińskiej legendy, która w przebraniu męskim służyła w armii, ratując życie wielu wojownikom. Legenda ta stała się popularna dzięki filmowi Disneya z 1998 roku. Do walczącej o swoją rodzinę Muli przychodzi Kaja, przybywa nie wiadomo skąd – może z mrocznych krain Tartaru, może z sabatu czarownic na Łysej Górze. W spokojne życie sympatycznej rodziny Muli wkrada się niepokój i zmiany burzące sielską, przedkomunijną atmosferę.

Pierwsza komunia to tradycja, to ustalony, odwieczny porządek, który scala rodzinę nie tylko w aspekcie religijnym, ale także czysto społecznym. Często owa duchowa strona uroczystości zostaje przesłoniona przez drogie prezenty i huczną imprezę w wynajętym kilka lat wcześniej lokalu. Ten kryzys w filmie Jagody Szelc to kryzys tradycyjnej duchowości katolickiej, który jest ukazany w „Wieży” przez pryzmat bezradnego wobec wydarzeń księdza.

Pogańska, niokiełznana natura wraz z nadejściem Kai burzy ustalony porządek. Mimo że Mula dzielnie przeciwstawia się mrocznym siłom, tytułowa „wieża” zaczyna się rozpadać. Kaja, za którą stoją duchy natury, chce przejąć władanie nad światem swojej córki, odebrać dzieci tym, którzy wychowywali je do tej pory, skierować je na bezdroża nieokiełznanych pierwotnych żywiołów, wyrwać z bezpiecznych, opiekuńczych ramion i rzucić w nieznaną przestrzeń, gdzie czają się demony wobec których są one bezbronne. Jeśli tu idzie o wolność, to o wolność nagich i bezbronnych praprzodków z ich szamańskimi praktykami jako jedynym orężem wobec wszechmocy i absurdu bezwzględnej natury.

Ważnym aspektem konfliktu między Mulą i Kają są jego feministyczne inspiracje. O ile reprezentowane przez Kaję siły natury są „naturalnie” przypisane pierwiastkowi kobiecemu, o tyle Mula(n) musi nałożyć zbroję, by walczyć o rodzinę, która symbolizuje kulturę i cywilizację. W świecie zdenominowanej męskości to kobieta musi „założyć spodnie”, by bronić tradycyjnych wartości i odbieram o jako swoisty apel Jagody Szelc do kobiet, by stanęły po stronie porządku świata miast pierwotnego chaosu. Kobiecość jest zatem w „Wieży” siłą destrukcyjną ale może też bronić porządku świata, a klęska Muli jest jedynie pesymistyczną wersją wydarzeń. Bez kobiet już nic się nie może wydarzyć - ani dobrego ani złego – mówi reżyserka.

Z filmu Jagody Szelc bije strach – jest to lęk przed tym, co nastąpi. Tak jak pogańskie praktyki Hitlera i Stalina przejęły porządek nad tym światem niecałe sto lat temu, tak i dziś stoimy w obliczu duchowego kryzysu, kóry może zakończyć się tragicznym żywiołem wojny, drogą ku nicości zaprogramowanych zombi, którzy nie potrafili obronić ducha swej kultury, bo pozwolili się uśpić w hipnotycznym transie. „Wieża. Jasny dzień” to przerażający horror, horror, który może się spełnić.

sobota, 17 marca 2018

Recenzja książki "Nieprzysiadalnośc. Autobiografia" Marcina Świetlickiego i Rafała Księżyka

Który to Świetlicki?

 

Autor recenzji:
7,28 (89 ocen i 17 opinii)

Któregoś dnia to miasto będzie należeć do mnie.
Fragment wiersza Marcina Świetlickiego „Opluty”
Ja się nie spodziewałem, że może powstać tak osobista książka o Marcinie Świetlickim. Co prawda Rafał Księżyk prowadził swoje rozmowy z nie byle kim. Kazik Staszewski, Tomasz Stańko, Robert Brylewski czy Tymon Tymański byli już bohaterami jego książek, więc może to skłoniło Marcina Świetlickiego, by zwierzać się publicznie z całego swego życia. „Nieprzysiadalność. Autobiografia” to bardzo długa rozmowa, która ma objętość 650 stron. Bardzo długa, bardzo ciekawa i w wielu momentach bardzo śmieszna.

Książka to prawdziwe kompendium, jeśli chodzi o twórczość urodzonego w 1961 roku poety. Zawiera ona 27 rozdziałów, z których każdy odnosi się do ważnego momentu w twórczości Świetlickiego, bo cała ta rozmowa jest pisana z perspektywy twórczości i dzieła. Wszystko, co prywatne, pojawia się przy okazji, niejako ukazując kontekst twórczości bohatera.
A przecież działalność Marcina Świetlickiego to nie tylko poezja. To także kolejne projekty muzyczne jak Świetliki czy Zgniłość, to książki prozą, praca w Tygodniku Powszechnym, czy tworzenie magazynu telewizyjnego „Pegaz”. Z tej rozmowy wyłania się wiele twarzy poety na różnych etapach życia. Co łączy te wizerunki? Dystans do własnej osoby, do tego, co się tworzy i do całego środowiska. „Nieprzysiadalność” to książka pełna humoru i ironii i chyba najpełniejsze spektrum tego, czym stała się polska literatura po 90. roku.

Kraków i Nowa Huta - Sodoma z Gomorą - z Sodomy do Gomory jedzie się tramwajem. „Opluty”
I jest jeszcze jeden bohater tej książki obok Marcina Świetlickiego – miasto Kraków i ludzie, którzy je wypełniali. Jerzy Pilch, Andrzej Stasiuk, Maciej Maleńczuk to tylko kilku, których poznajemy w kontekście relacji z poetą. Autor „Autobiografii” nie oszczędza na szczerości i ironii. Nie ma w tej książce klękania na kolana a momentami jest ona złośliwa, jednak poczucie humoru Świetlickiego niweluje nutę jadu czy pretensji. Kraków z „Nieprzysiadalności” to Kraków prywatny, z dobrymi knajpami i ludźmi, którym chce się tworzyć. Marcin Świetlicki w swojej rozmowie z Rafałem Księżykiem wcale nie jest „nieprzysiadalny”, raczej bardzo „przysiadalny”, wylewny i szczery. Jednak przez cały czas ukrywa się za ironią i swoją twórczością, tak że dostajemy Świetlickiego nie wprost tylko Świetlickiego artystę – człowieka, który poświęcił swoje życie tworzeniu.

poniedziałek, 12 marca 2018

Kilka refleksji o Nergalu i współczesnej popkulturze

Chrystus ukrzyżowany po raz kolejny!

Mamy okres Wielkiego Postu. Dla wielu z nas jest to czas oczyszczenia i pokuty, zrobienia „wiosennych porządków” związanych z nadejściem Zbawiciela. Co roku przeżywamy to, co dwa tysiące lat temu dokonało się na Golgocie. Przeżywamy dramat Wielkiego Piątku, by dotrzeć do Niedzieli Zmartwychwstania, do nadziei, wynikającej z ofiary Jezusa Chrystusa. Nie jestem teologiem i nie aspekt religijny jest tematem mojej refleksji. Jest nim natomiast miejsce, w jakim znalazła się nasza kultura.

Chrystus został ukrzyżowany po raz kolejny! Z okazji Dnia Kobiet celebryta Nergal, znany jako wokalista i lider deathmetalowego zespołu Behemot, dokonał tego po raz kolejny. Tym razem miejscem tego aktu uczynił sztuczny penis, a akcję nagrał i umieścił na swoim facebooku. W interpretacji celebryty zrobił to, by rozbawić panie z okazji ich święta. Dla mnie to odrażający cyrk, profanacja podstawowych wartości i bezdenny cynizm człowieka, który z krzyża, który jest w naszej kulturze ponadreligijnym symbolem ludzkiego cierpienia, uczynił wulgarny spektakl.

Ale nie chodzi mi o Nergala tak naprawdę. Akty bluźnierstwa w wypadku człowieka, określającego się mianem satanisty nie mogą dziwić. Chodzi o to, że postać lidera Behemota przeniknęła do popkulturowego mainstreamu z jakiejś mrocznej niszy, gdzie sataniści odprawiali swe mroczne sabaty i dziś skazani na obcowanie z takimi prowokacjami jesteśmy wszyscy – także młodzież, także dzieci. I to nie jest tak, że tylko Nergal, Nergal to dno, do którego prowadziła nas długa droga podobnych ekscesów.

Przykłady można mnożyć, ale nie chcę wylewać litrów fekaliów, czy zachęcać kogokolwiek do poszukiwań tego typu akcji, choć znaleźć je nietrudno. Obrazoburczy spektakl „Klątwy” wg Wyspiańskiego, kolejne akcje rodzimych performerów czy w końcu zaprezentowane w TVN widowisko „Pożar w burdelu” z rozsypywaniem na scenie „prochów” Jana Pawła II to tylko kilka przykładów. Dziś artyści „sztuki wyzwolonej” biorą udział w wyścigu, kto kogo jest w stanie bardziej obrazić i jak daleko można się posunąć w przekraczaniu granic już nie dobrego smaku, ale po prostu moralności. Tak – ten wyścig odbywa się na naszych oczach, a właściwie pod naszym nosem, a nie w niszowych galeriach. Fala nienawiści do ukrzyżowanego Zbawiciela to dziś już zalew – potop złych myśli i złej woli ludzi, którzy szukają wolności poza Nim.

Ale to wszystko już raz się wydarzyło. Dwa tysiące lat temu w ten sam sposób chciano zniszczyć to , co reprezentował sobą Chrystus. Krzyż i męczeńska śmierć zamiast zakończyć temat, który był niewygodny dla możnych ówczesnego świata, stały się źródłem nadziei na spotkanie ze Zmartwychwstałym. Ta „anty-kultura” to nic nowego, coś co dąży do pogaństwa i zburzenia fundamentów Wiary, Nadziei i Miłości. Pytanie, które mnie dziś niepokoi, to czy sztuka chrześcijańska w swej wymowie, niekoniecznie sakralna, potrafi wznieść się na poziom adekwatny do wartości, które pragnie reprezentować i czy potrafi być wyrazista, rozpoznawalna i czy potrafi przyciągać odbiorców. I to mnie właśnie nurtuje, a nie to, czy Nergal wykona kolejną prowokację w swoim chorym guście. Tak widzę zadanie dla współczesnej sztuki i artystów, którzy chcą wyprowadzić z kloaki dzisiejszą sztukę.