Dwie siostry
Dwie siostry, Mula i Kaja, spotykają
się po latach w bardzo specyficznych okolicznościach –
ośmioletnia Nina, która jest wychowywana przez Mulę i Michała nie
wie, że jej biologiczną matką jest Kaja. Niedługo ma się odbyć
pierwsza komunia Niny, a w jej rodzinnym domu zaczynają się dziać
dziwne rzeczy. Tak wygląda zarys fabuły debiutu Jagody Szelc
„Wieża. Jasny dzień” - debiutu, dodam, tyleż zaskakująco
dobrego, co nieoczywistego.
Zaczyna
się ten film jak „dogmopodobna” podróbka o biednych Polakach,
kórzy nie bardzo lubią swoje życie i samych siebie – połączenie
Smarzowskiego z feministycznymi niepokojami współczesności. Jednym
słowem nic nowego i z początku „Wieża” tym swoim stereotypowym
ujęciem mnie irytowała. Jednak od samego początku, napierw pomału
potem coraz intensywniej, jest wprowadzona tutaj natura, natura, z
którą niepokojący klimat filmu sopniowo zmienia się w horror.
Kaja,
to imię przywodzi na myśl Gaję – grecką boginię matkę, czasy
przedchrześcijańskie i nieokiełznane siły natury. Mula skojarzyła
mi się z bohaterką chińskiej legendy, która w przebraniu męskim
służyła w armii, ratując życie wielu wojownikom. Legenda ta
stała się popularna dzięki filmowi Disneya z 1998 roku. Do
walczącej o swoją rodzinę Muli przychodzi Kaja, przybywa nie
wiadomo skąd – może z mrocznych krain Tartaru, może z sabatu
czarownic na Łysej Górze. W spokojne życie sympatycznej rodziny
Muli wkrada się niepokój i zmiany burzące sielską, przedkomunijną
atmosferę.
Pierwsza
komunia to tradycja, to ustalony, odwieczny porządek, który scala
rodzinę nie tylko w aspekcie religijnym, ale także czysto
społecznym. Często owa duchowa strona uroczystości zostaje
przesłoniona przez drogie prezenty i huczną imprezę w wynajętym
kilka lat wcześniej lokalu. Ten kryzys w filmie Jagody Szelc to
kryzys tradycyjnej duchowości katolickiej, który jest ukazany w
„Wieży” przez pryzmat bezradnego wobec wydarzeń księdza.
Pogańska,
niokiełznana natura wraz z nadejściem Kai burzy ustalony porządek.
Mimo że Mula dzielnie przeciwstawia się mrocznym siłom, tytułowa
„wieża” zaczyna się rozpadać. Kaja, za którą stoją duchy
natury, chce przejąć władanie nad światem swojej córki, odebrać
dzieci tym, którzy wychowywali je do tej pory, skierować je na
bezdroża nieokiełznanych pierwotnych żywiołów, wyrwać z
bezpiecznych, opiekuńczych ramion i rzucić w nieznaną przestrzeń,
gdzie czają się demony wobec których są one bezbronne. Jeśli tu
idzie o wolność, to o wolność nagich i bezbronnych praprzodków z
ich szamańskimi praktykami jako jedynym orężem wobec wszechmocy i
absurdu bezwzględnej natury.
Ważnym
aspektem konfliktu między Mulą i Kają są jego feministyczne
inspiracje. O ile reprezentowane przez Kaję siły natury są
„naturalnie” przypisane pierwiastkowi kobiecemu, o tyle Mula(n)
musi nałożyć zbroję, by walczyć o rodzinę, która symbolizuje
kulturę i cywilizację. W świecie zdenominowanej męskości to
kobieta musi „założyć spodnie”, by bronić tradycyjnych
wartości i odbieram o jako swoisty apel Jagody Szelc do kobiet, by
stanęły po stronie porządku świata miast pierwotnego chaosu.
Kobiecość jest zatem w „Wieży” siłą destrukcyjną ale może
też bronić porządku świata, a klęska Muli jest jedynie
pesymistyczną wersją wydarzeń. Bez kobiet już nic się nie może
wydarzyć - ani dobrego ani złego – mówi reżyserka.
Z
filmu Jagody Szelc bije strach – jest to lęk przed tym, co
nastąpi. Tak jak pogańskie praktyki Hitlera i Stalina przejęły
porządek nad tym światem niecałe sto lat temu, tak i dziś stoimy
w obliczu duchowego kryzysu, kóry może zakończyć się tragicznym
żywiołem wojny, drogą ku nicości zaprogramowanych zombi, którzy
nie potrafili obronić ducha swej kultury, bo pozwolili się uśpić
w hipnotycznym transie. „Wieża. Jasny dzień” to przerażający
horror, horror, który może się spełnić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz