Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 29 kwietnia 2018

Recenzja książki Piotra Zychowicza"Skazy na pancerzach" wyd. Rebis

Polskie rachunki

Autor recenzji: 
Autor książki: Piotr Zychowicz
oficjalna recenzja LC 



C
W recenzji ostatniej książki Piotra Zychowicza „Niemcy” pisałem na zakończenie tak: „I w tym tkwi siła tego historycznego pisarstwa – jest ono żywe i inspiruje do autentycznej dyskusji. Osobiście marzy mi się książka Pana Piotra na temat „żołnierzy wyklętych”. Może to marzenie się spełni?”. Nie musiałem długo czekać, bo na początku 2018 wydana została przez Rebis książka „Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych”. I jest to jedna z najważniejszych książek historycznych, jakie wydano w Polsce w XXI wieku.
Książka ta jest ważna z dwóch powodów. Po pierwsze jest pisana przez autora, który deklaruje się jako konserwatysta, zwolennik myśli i dzieła Józefa Mackiewicza – jest to o tyle istotne, że w temacie „żołnierzy wyklętych” obowiązuje daleko idąca polaryzacja opinii. Autorzy o lewicowych lub liberalnych poglądach otwarcie piszą o „żołnierzach wyklętych” jako zbrodniarzach, zwykłych rzezimieszkach, którzy zdemoralizowani okrucieństwami wojny zeszli na ścieżkę gwałtu, gdyż uzależnili się od przemocy i jedynie taka mroczna motywacja pozwalała zaspokoić ich rozbudzone wojną, krwawe instynkty. Z drugiej strony obowiązuje apoteoza wszystkiego, co związane z walką patriotycznego podziemia antykomunistycznego po II wojnie światowej, bez względu na to, czego dopuszczali się „żołnierze wyklęci” podczas prowadzonych akcji. „Skazy na pancerzach” pokazują to, co złego wydarzyło się w kontekście ich działalności, ale wskazuje na prawdziwe motywy i umieszcza te akcje w szerokim tle zdarzeń, które tworzyły klimat tamtego okresu. Zychowicz pokazuje jak łatwo było przekroczyć granicę, która dzieli bohaterstwo od bestialstwa i że w pewnym momencie trzeba wystawić historyczny rachunek, że w sensie szerokim człowiek nie jest jednoznacznie biały lub czarny, że taka narracja jest zbyt prosta i staje się źródłem nierozwiązywalnych konfliktów. Idzie jednak o to, by w wystawianiu tych rachunków być sprawiedliwym, bo stawką jest prawda, bez której żyć w normalnym świecie niepodobna. Ale jest też druga strona, dlaczego jest to taka ważna książka – Zychowicz pisze o historii żywym językiem, jego felietony funkcjonują gdzieś na pograniczu gatunków i dziedzin, niezdefiniowane między tekstem naukowym, publicystyką i literaturą, balansują między felietonem historycznym a reportażem i dlatego trafiają do szerokiego grona odbiorców, a nie tylko do zagorzałych fanów gatunku, zaangażowanych po jednej ze stron barykady.
Odbiegnę na chwilę od tematu (a może właśnie przy nim pozostanę bardziej?) – odwołam się do mojego ukochanego Czecha, Hrabala, który we wstępie do swoich opowiadań przytoczył taką anegdotę „pewien król perski, którego nadworny poeta w swoim wierszowanym peanie porównywał do słońca – otóż ten perski król usłyszawszy ten poemat, powiedział: „Mój lasanoforos temu przeczy”. A lasanoforos znaczy po persku „nocnik”. Potem dodaje, że „człowiek składa się nie tylko ze swojej chwały, ale także ze swojej hańby”. Wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy dotknięci tym rozdarciem. Gdyby tak nie było, każdy z nas byłby chodzącym aniołem, czego, rzecz jasna, sobie i Państwu życzę, ale tak nie jest – każdy z nas ma w sobie ciemną stronę, cień, który w pewnych okolicznościach przesłania w nas to, co prawe i dobre. Jak mocno tkwi w nas przekonanie o własnej doskonałości, że nie jesteśmy w stanie przyjąć na siebie tej dialektycznej świadomości. Wspomniałem o Hrabalu, gdyż jest taki stereotyp Czecha, który mówi, że są to ludzie raczej unikający konfliktów i wielkich bohaterskich aktów, a ich patronem jest Szwejk. O ile bardziej narażeni na „skazy” są ci, którzy jako swoją drogę wybrali walkę? W dodatku walkę, która była praktycznie przegrana?
Łupaszka, Ogień, Szary, Bury, Wołyniak, Wacław – tym dowódcom poświęca Zychowicz kolejne rozdziały swojej książki. W większości żołnierze ci zdecydowali się zejść do komunistycznego podziemia, gdyż nie mieli wyjścia. Znów – z jednej strony komuna, Stalin byli przez nich odbierani jako śmiertelni wrogowie Polski, z drugiej mieli świadomość, że jeśli się poddadzą zapłacą za to głową. Mogli oczywiście poddać się bez walki i iść na rzeź jak biedne zwierzątka do rzeźni, cierpieć życie w niewolniczej hańbie, by na koniec i tak położyć głowę pod katowski topór. Jaki wybór mieli? Domorośli kolaboranci i konfidenci oczywiście ferują wyroki, bo wiedzą jak sami postąpiliby na ich miejscu. Ale my tego nie wiemy. I nie wiemy też jak zachowalibyśmy się w matni, w której musieli prowadzić swoje akcje, wiedząc, że ich czas jest policzony. Zychowicz nie usprawiedliwia, Zychowicz wystawia rachunek tej tragicznej i wielowymiarowej historii. Zychowicz zmusza do refleksji w miejsce bezmyślnego powtarzania za albo przeciw.
Leszek Żebrowski zarzucał autorowi „Skaz na pancerzach”, że nie przytacza źródeł, że jest to niczym nie poparta fikcja, wyciągnięte z kontekstu przykłady, które są pisane pod jedną tezę i tracą w ten sposób swój istotny sens. Ja tego nie rozumiem, bo Zychowicz uprawia pisarstwo na pograniczu beletrystyki i publicystyki i nie musi do swoich tekstów tworzyć przypisów na pół strony. Takie konserwatywne podejście wykluczyłoby nawet swobodę wyboru twórczej ekspresji i zostawiłoby pole jedynie dla szczegółowych elaboratów, których przeciętny czytelnik nie jest w stanie poznać i wtedy dopiero temat „żołnierzy wyklętych” stałby się jakimś umownym hasłem, o którym wszyscy mówią, ale nikt o tym nic nie wie poza garstką fachowców. Tak jest w przypadku wielu młodych ludzi, którzy identyfikują się z mitem, zakładają koszulki z wizerunkami swoich bohaterów, organizują marsze z pochodniami ku ich czci, nie wiedząc zbyt wiele o swych patronach. Choćby dlatego książka Zychowicza jest taka ważna, że musi wzbudzić u czytelników autentyczną refleksję co do charakteru wojny, że jej ofiarami są wszyscy, także bohaterowie. „Skazy na pancerzach” nie mają tezy, nie są oskarżeniem, są raczej mową obronną w imieniu tych, którzy byli żołnierzami i mieli przeciw sobie nie tylko całą potęgę militarną sowieckiego imperium, ale także często zwykłych ludzi, którzy traktowali Sowietów jak wybawicieli. W dodatku Zychowicz za każdym razem przywołuje źródła, na które się powołuje i konfrontuje je z innymi punktami widzenia oraz informuje, dlaczego interpretacja, którą przywołuje, wydaje mu się najbardziej zasadna. Uważam, że Piotr Zychowicz jest w swojej książce po prostu uczciwy.
Oczywiście powinniśmy poznać w przypadku „Żołnierzy Wyklętych” także jasną stronę ich legendy. Piotr Zychowicz wspomina o tym wiele razy, jednak za każdym razem dochodzi do wniosku, że bohaterska legenda nie może przysłonić tego, co złe, gdyż bez tego nigdy nie zrozumiemy, kim byli żołnierze antykomunistycznego podziemia w Polsce. Tutaj gra idzie naprawdę o dużą stawkę, o prawdę historyczną, której, podobnie jak na przykład w przypadku historii Lecha Wałęsy, nie możemy zamieść pod dywany i trzeba dowiedzieć się na ten temat jak najwięcej. Polscy bohaterowie wszak to zawsze postaci niejednoznaczne – Soplica, Kmicic to literackie obrazy skomplikowanej polskiej duszy, która wyrastała z niewoli. Jeśli o tym zapomnimy , to nie zrozumiemy prawdy o samych sobie. Dlatego uważam, że książka „Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych” Piotra Zychowicza to jedna z najważniejszych polskich książek historycznych XXI wieku.

sobota, 21 kwietnia 2018

Recenzja książki Pawła Sołtysa "Mikrotyki" wyd. Czarne

Obrazki z życia


I już tylko nie ma tego
Kto by to dobrze spisał
Pablopavo „Sobota”
Marek Nowakowski, Marek Hłasko, Jan Himmilsbach, w Czechosłowacji Bohumil Hrabal, Bukowski w Stanach– oni schodzili na margines, oni podróżowali peryferiami, zakazanymi uliczkami, wśród zapitych i niechcianych obrazków z życia. Może jeszcze Stasiuk podróżujący za prawdą na marginesy Europy, na styk Europy i Azji. Przyglądali się tym, których z reguły omijamy szerokim łukiem, żeby poznać ich historie. Pisarze ci schodzili na margines rzeczywistości, poza marzenia, karierę, wielkość, by odkrywać przed naszymi oczami prawdę o człowieku. Prawdę, która nie wita nas z okładek kolorowych czasopism, pełnych celebrytów lub programów o gwiazdach. Pablopavo pisał o Marku Nowakowskim w swojej piosence „Sobota”:
I już tylko nie ma tego
Kto by to dobrze spisał

Książę się w noc
Książę się w noc
W powidok się książę wypisał
Pisał to po jego śmierci Pablopavo, czyli Paweł Sołtys – autor tomiku „Mikrotyki”, książeczki mikrej ale ważnej.
Marek Nowakowski w poszukiwaniu prawdy schodził na manowce, na marginesy, na peryferie. PRL-owska propaganda sukcesu to był, jak pisał Adam Zagajewski, „świat nieprzedstawiony”. Taki właśnie „świat nieprzedstawiony” ukazuje w swoich opowiadaniach Paweł Sołtys. Czyż nasza kolorowa pozłotka z sukcesów i landrynkowego piękna nie jest kolejną fałszywą wersją rzeczywistości, tyle że wolnorynkowej. Świat zawsze pełen jest tych, którzy się spóźnili i nie pozostaje im nic innego jak czekanie w w tanim barze przy tanim piwie. Ale przecież, jak pisał Hrabal, „ten świat jest opętańczo piękny, nie dlatego, że jest, ale dlatego, że ja go tak widzę”.
Jest dla mnie w tym luksusowym świecie fit jakaś ściema niesamowita, jakieś rozmijanie się z prawdą, co wyłazi jak polska słoma z butów co jakiś czas i boli tych, co to europejscy, czyści, ładni i zdrowi. Ten skłamany obraz domaga się kontry i tacy są bohaterowie opowiadań Pawła Sołtysa – skrzywieni, ułomni, biedni, ale prawdziwi tą prawdą, którą omijamy szerokim łukiem w drodze do „nowego wspaniałego świata”. I z tego względu są „Mikrotyki” książką potrzebną, żebyśmy nie przespali tego trudnego piękna z zakazanych zakamarków, gdzie rządzi ból, który tak nas obraża.
Tej prozie patronują pospołu Hrabal i Marek Nowakowski, ale bardziej Marek, bo to jednak proza z Warszawy i okolic. Takie powidoki z życia naszego powszedniego, niezauważalnego, peryferyjnego. Że „cud zdarza się co dnia". To proza z szaro-mętnych miejsc, gdzie jeszcze nie wyblakły prawdziwe kolory życia. To nie są opowieści o „biednych Polakach”, to opowieści o pięknych i prawdziwych ludziach.

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Recenzja filmu "Twarz" Małgorzaty Szumowskiej


Polska bez twarzy

Nowy film Małgorzaty Szumowskiej „Twarz” został już doceniony na festiwalu w Berlinie. I nie jest to jedyny powód , dla którego warto to dzieło obejrzeć. Przecież Małgorzata Szumowska to dla nas wyjątkowy powód do dumy, gdyż każdy jej film jest doceniany w Europie wydaje mi się bardziej niż w samej Polsce, a przecież wszystkie jej dzieła są mocno z Polską związane. Szumowska nigdy nie wyparła się polskości i nie siliła się na nowoczesną europejskość. Ta cecha decyduje według mnie o jej filmowej wyjątkowości, że na prezentowane problemy spogląda z perspektywy Polski i to spojrzenie, którego się nie wstydzi, wyostrza wymowę jej filmów.

Twarz” nawiązuje do sprawy pierwszej w Polsce transplantacji twarzy, którą przeprowadzono w 2013 na młodym mężczyźnie. Autentyczna historia jest dla twórców jedynie pretekstem dla ukazania z jednej strony panoramy polskich problemów i kompleksów, z drugiej ukazania egzystencjalnego dramatu samotnego człowieka, który uległ wypadkowi. Te dwa elementy przenikają się w filmie i tworzą opowieść o współczesnej Polsce, ale także przypowieść o losie człowieka, który w jednym momencie staje się dla otoczenia dziwadłem.

Podoba mi się humor Szumowskiej. Dla mnie jej filmy to dowód, że humor nie ma płci. Jest to humor ostry, drapieżny i mocno ironiczny, a że reżyserka wypowiada się w swoich filmach na „trudne tematy” to jest wielką sztuką, by nie przekroczyć granic dobrego smaku. Szumowska to balansowanie na granicy dobrego gustu opanowała doskonale i chociaż czasem zdaje się, że jej filmy idą w stronę drapieżnej publicystyki Vegi to poetyckie twisty, swoiste zawieszenie, znak zapytania zamiast wykrzyknika, powodują, że ta ostra wymowa jest nieoczywista i wybrzmiewa jak prowokacja a nie deklaracja.

Tak jest z humorem „Twarzy”, który z pozoru wydaje się najbardziej ewidentnym wyrazem antypolskiej histerii, która stała się po pierwsze modna, po drugie jest często przepustką dla dzieł słabych, które nie zasługują na większą uwagę. „Twarz” nie jest jednak filmem, który można zbyć przypięciem kilku łatwych etykietek. Szumowska nie musi tego robić, naprawdę nie musi podrabiać stylu Vegi. Momentami tak jest – na przykład łopatologiczna scena spowiedzi, która pokazuje, że Szumowska dawno nie miała nic wspólnego z konfesjonałem. Ale są to raczej pojedyncze wpadki. Satyra na Polskę jest w „Twarzy” wymierzona ostro i celnie. Naprawdę możemy się przeglądać w tym filmie jak w zwierciadle, ważne jednak, aby widz nie miał przekonania, że to oni, ci inni są tacy, a ja jestem w porządku. Tylko wtedy ta satyra będzie miała sens.

Twarz” wpisuje się w modny ostatnio nurt biograficzny w polskim kinie. „Bogowie”, „Najlepszy”, „Sztuka kochania” to tylko kilka przykładów, pokazujących jak autentyczne historie z sukcesem udało przenieść na ekran. Oczywiście „Twarz” to jedynie pretekst, by opowiedzieć historię młodego metalowca słuchającego na okrągło „Hardwire to self destruct” (brawurowa rola Mateusza Kościukiewicza), który wskutek wypadku jest odbierany przez otoczenie jako wybryk natury, ale znów mamy do czynienia z sytuacją, gdy w realnej historii poszukujemy rozwiązań nurtujących problemów. I w tym aspekcie Szumowska wygrywa na całej linii, bowiem tę prawdziwą historię przenika aura bajkowej przypowiastki, która powoduje, że ta „polska” historia nabiera uniwersalnego, humanitarnego wymiaru.