Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 29 grudnia 2019

Częstochowskie klimaty na lapsusofilu - Łukasz Wabnic i jego rola w "Sercu do walki" SPOILERY

Bokserki Marcina Najmana

Myślałem, że Kacper Anuszewski, reżyser „Serca do walki” to jakiś natchniony adept sztuk walki, który zainspirowany filmami z JCVD postanowił za wszelką cenę stworzyć swój własny film w tym duchu. Ale ten pan nakręcił przecież w tym roku reklamowany szeroko obraz „Futro z misia”, gdzie główną rolę zagrał Sławomir, a poza tym mnóstwo większych i mniejszych gwiazd tam występuje - przede wszystkim Michał Milowicz. Ta nadaktywność do tej pory niezależnego twórcy, autora ciekawych filmów krótkometrażowych, powinna czynić nas czujnymi, bo nie wiadomo, co się tutaj odpiernicza. Spójrzmy bliżej, bo w sprawę zamieszany jest częstochowski sportowiec – z punktu widzenia „lapsusofila”rzecz niez-miernie istotna.

Anuszewski zatrudnił do głównej roli młodego, pięknego, sprawnego nad wyraz Łukasza Wabnica, kickboksera z sukcesami, pochodzącego z Częstochowy. Tu czujność widza znów winna się wzmagać – Częstochowa to rodzinne miasto innego kickboksera, boksera, zawodnika MMA, celebryty, Marcina Najmana. Czyżby młody Wabnic pozazdrościł sławy weteranowi Najmanowi i postanowił zostać gwiazdą mediów?

Nie no – obejrzałem wywiad w internecie. Taki sympatyczny gość, inteligentny, ma autentyczne osiągnięcia sportowe (w przeciwieństwie do notorycznych kompromitacji Najmana) i pewnie ma też „serce do walki”. Po co ci to było, Łukaszu Wabnic? No i jak tu się pastwić?

Film łączy próbę kina sztuk walki z najgorszymi wątkami oper mydlanych w stylu „Mody na sukces”, ewentualnie seriali brazylijskich i tureckich. Nawiązania do „Kickboksera” i „Rocky'ego” są tak nachalne, że miałem wrażenie oglądania zlepków różnych filmów, kompletnie zresztą niespójnych. Ale to nic w porównaniu z nawarstwieniem tragedii osobistych w tej produkcji - główny bohater traci najpierw ojca (scena płaczu matki jest godna tureckiego z kolei kina akcji np. kultowej sceny śmierci z filmu „Golden Karate Girl”). To oczywiście tylko początek, bo za chwilę jego brat  przy pomocy jakiejś spróchniałej gałęzi, którą atakujący go czarny bohater ledwo jest w stanie unieść, zostaje na pół życia przykuty do wózka. Oczywiście z łatwością każdy się domyśli, że tego łobuza, prześladowcę z lat szkolnych, Piotr czyli Łukasz Wabnic, spotka na zawodowym ringu, gdzie będzie mógł rozliczyć zaległe rachunki. Akcja przenosi się o 10 lat do przodu. Piotr początkowo walczy w nielegalnych turniejach, ustawianych przez mafioza, znanego jako Litwin. Zarabia tam pieniążki na operację dla brata, któremu w przerwach między walkami przynosi piwo, gdyż ten się nudzi i gra na kompie w stanie upojenia. Ale to nic – wzruszająca jest scena jak troskliwy Piotr zabiera brata na osiedlowe boisko, gdzie grają adepci koszykówki na wózkach. To nic także, że za każdym razem braciszek pudłuje, rzucając do kosza, nawet po dłuższym czasie wspólnego trenowania. Chciałem bardzo, żeby mu się chociaż raz udało, ale widocznie liczba dubli przekroczyła założony limit. No i jest oczywiście trener kickboxingu – Marek Siudym – który się gniewa na Piotra za konszachty z półświatkiem, ale potem wybacza. Jest też bezradna matka, Ewa Kasprzyk, której Piotr pragnie ulżyć w trudach jej smutnego życia. Jest także ksiądz, Mieczysław Hryniewicz, który wprowadza wątek transcendentny w życiu Piotra.  Nawet ci znani aktorzy nie są w stanie unieść drętwoty dialogów. Jest w końcu śmiertelnie chory dzieciak, który wymaga transplantacji i jakoś tak się dziwnie wszystko składa, że w końcówce filmu znajdzie się dawca z niezwykle rzadką grupą krwi – oczywiście jest to... O samej końcówce to już się nawet napisać sensownie nie da, bo brak jakichkolwiek motywów i psychologicznej konsekwencji to parodia na poziomie „Wściekłych pięści węża”, jeśli ktoś pamięta ten fenomen - jak nie to proszę odświeżyć, na pewno bardziej polecam ten filmopodobny produkt niż „Serce do walki”. Na szczęście swoje wejście ma pod koniec Michał Milowicz, który ratuje cały film w stylu JCVD. Chciałbym, żeby tak się stało. Niestety.

I tak za dużo szczegółów zdradziłem, ale zrobiłem to w swej kaskaderskiej trosce o czas i pieniądze potencjalnych widzów. I już nie chodzi mi o absurdalne połączenie kina walki z melodramatem, ale o sam aspekt wizualny. Twórcy obiecali, że sceny walk będą widowiskowe, a dostajemy jakieś urywki, migawki, na których nie widać nawet wyprowadzanych ciosów. Ja wychowałem się na filmach karate z lat 70-tych i to było dla mnie zaskakujące, że kinematografia w XXI wieku cofnęła się grubo poza okres filmów z Brucem Lee.

Łukasz Wabnic wskoczył w bokserki Marcina Najmana i to takie bokserki po treningu, mocno przepocone i rozciągnięte. Co gorsza będzie musiał z tym żyć. Tyle że Marcin Najman nie miał wyjścia, bo musiał czymś zastąpić brak talentu i pajacowanie było takim antidotum. A Łukasz Wabnic ma życie przed sobą, pewnie ma też „serce do walki”, wrodzoną skromność, pracowitość i swoistą czystość, która powinna urzekać. Ten film jest dla mnie jak utrata dziewictwa, po której ślady mogą okazać się trudne do wybawienia dla tego aktora? Sportowca? Trenera? Przedsiębiorcy? Polityka? Kogo?

czwartek, 26 grudnia 2019

Refleksy wokół "Kultu" Łukasza Oritowskiego

Tajemnica wiary

Wziąłem się za „Kult” Orbitowskiego, bo znałem tę historię, pamiętałem z dzieciństwa. Kazimierz Domański, nie , to nie żadna moja rodzina, doznał na działce objawienia i został cudownie uleczony. Do Oławy na Dolnym Śląsku, miejsca akcji powieści, zaczynają zjeżdżać tysiące chromych i zaczynają się dziać cuda. Wkrótce zaczyna powstawać świątynia. Ani władze komunistyczne, ani kościelne nie są z tego zadowolone.

Orbitowski oddaje głos bratu głównego bohatera, sceptykowi Zbyszkowi, który wmieszany jest w całą aferę nie z powodu swej wiary, ale z powodu troski o bliską osobę. Zresztą autor pozostaje zdystansowany wobec autentycznej historii, bo główny bohater ma na imię Heniek i zniemczone nazwisko Hausner zamiast Domański. Ten dystans pozwolił nadać autentyczności refleksji na temat ludowej pobożności, która przecież dotyczy nie tylko domniemanego objawienia w Oławie, ale również takich zjawisk jak Radio Maryja czy Wspólnota w Duchu Świętym.

Biedni i dotknięci czekają na cud, czekają na odpowiedź, po co jest ich życie, po co ich cierpienie. One nadchodzą, bo oni chcą je widzieć. Z pragnienia tysięcy serc dzieją się rzeczy niesamowite, których nie potrafi wytłumaczyć nauka i oświecona część ludzkości. Ci biedni i odrzuceni dają siłę zwykłemu renciście , by stał się szafarzem łask i uzdrowicielem. Cuda dzieją się tam, gdzie ludzie tego pragną, gdzie wiara staje się tak silna , by góry przenosić.

Ateusz i sceptyk, Orbitowski, pisze o tym fenomenie bez sarkazmu, pisze, by zrozumieć. I to jest największa wartość tej powieści, która czerpie wiele z reportażu – prawda, prawda o naszej wierze, o wierze, która zagraża wierze wystudiowanej w seminariach, wierze doktorów Kościoła, wierze niebezpiecznej także dla władzy, bo wierze oddolnej, nieskanalizowanej.

Dodatkowym atutem tej powieści były dla mnie prl-owskie realia. Dla mnie była to podróż do krainy dzieciństwa, krainy permanentnego braku i niedoboru, tęsknoty za prospektami i reklamówkami z pięknymi flaszkami, z pięknymi fajkami, pięknymi laskami i eleganckimi facetami, z wizytami w Pewexach , by za zaskórniaki kupić najtańsze fajki.

I tylko jedną wadę ma dla mnie ta powieść, taką jak pozostałe książki Orbitowskiego – jest topornie napisana, naprawdę nielicho się namęczyłem, by dać radę „Kultowi”. Ja bym jej odjął tego ciężaru i z opisów i z narracji, ale ja nie jestem Orbitowski. Ale jestem szczęśliwy, że ją przeczytałem.