Derek i After life
Znajomi, których interesuje trochę
moje zdanie nt. filmów, wiedzą, że seriale to nie do końca moja
bajka. Regularnie sprawdzam rzeczy, które robią zamieszanie – na
ogół się rozczarowuję. Wyjątkiem jest dla mnie nurt „comedy
noir” - użyłem tego zwrotu na swój użytek, dla określenia
tego, co łączy śmiech i powagę, a przede wszystkim jest
doprawione nutą czarnego humoru. Tak było w przypadku „Breaking
bad”, wcześniej „Twin Peaks” i długo, długo nic. Nie brały
mnie „House of Cards” czy inne hity, gdzie także sporą garść
czarnego humoru można było znaleźć. Nawet taki „Shameless”
mnie trochę znudził. Ale polubiłem z dużym poślizgiem
amerykańskie „Biuro”, polubiłem i to bardzo. Niby megaśmieśzne
a jednak serio i jeszcze ten typ, którego gra Steven Carell- niby
beznadziejny ale da się lubić. Nie wiedziałem, że pierwowzór dla
amerykańskiego Biura stanowił serial z 2001, dzięki któremu
zaistniał angielski komik, Ricky Gervais.
Przypadkowo ostatnio natknąłem się
na oryginalną opinię na temat serialu Gervaisa z 2012 „Derek” i
wsiąknąłem w ten sitcom/niesitcom. Formuła niemal identyczna jak
w „Biurze” , czyli jest to trochę mockument, tyle że w „Biurze”
było to życie zawodowe pracowników korporacji a w „Dereku”
jest to Dom Pomocy Społecznej, mówiąc po naszemu. Podobną formułę
wykorzystał film”Co robimy w ukryciu”, gdzie grupa filmowców
śledzi życie wampirów – wszyscy znajomi kinofile wiedzą jak
lubię ten film. W ogóle formuła mockumentu mnie bierze na całego
od czasu filmu „Człowiek pogryzł psa” z genialnym Benoitem
Poelvoorde w roli seryjnego mordercy, który odgrywa genialny filmowy
monodram przed zszokowanymi filmowcami, rejestrującymi jego życie
zawodowe.
„Derek” to autorski projekt
Gervaisa. Omijałem jego twórczość szerokim łukiem, znając długie metraże tego twórcy – jego „Było sobie kłamstwo”,
„Ghost town” czy ostatnio „Specjalni korespondenci” nie
poruszyły mnie wcale. Z „Derekiem” było inaczej. Z jednej
strony miejsce – Dom Spokojnej Starości, z drugiej postać
głównego bohatera – upośledzonego Dereka, granego z niesamowitym
wczuciem przez samego Gervaisa, z trzeciej silna postać kobieca –
grana przez Kerri Goldiman kierowniczka tego pensjonatu, stojącego
na skraju bankructwa, z czwartej całe panoptikum postaci drugo i
trzecioplanowych – staruszków i odszczepieńców na czele z
oblesnym Kevem. Hannah jest niesamowita bo jest to antykobieta
sukcesu, poświecająca się dla innych bezgranicznie, jakby autor
wlał w nią empatii za całą ludzkość, a jej sukces jest
antysukcesem, mierząc dzisiejszą miarą – walka o podopiecznych,
kontakt ze śmiercią i jej zrozumienie, nieciekawa sceneria i praca
bez efektów materialnych po 16 godzin na dobę. Derek z kolei to
ukazanie dobra w człowieku, który przez swój defekt jest na
marginesie społeczeństwa. Komizm tej postaci wynika z poruszającej
szczerości i akceptacji świata takiego jakim jest, znajdowanie
dobra tam, gdzie tak trudno je zobaczyć – u kresu życia i
wybaczania zła. „Derek” balansuje na skrajnościach
emocjonalnych – odrażający poprzez postać wyrzutka i seksualnego
neurotyka Keva, ponury nastrój i nawet zapach starości tego miejsca
a z drugiej wypełniony oddaniem, bezinteresownością i miłością.
W moim przekonaniu nikt tak nie opowiedział o Domu Spokojnej
Starości czy o starości w ogóle.
After life mnie tak nie rozłożył
emocjonalnie, choć też jeździ po skrajnościach, poruszając temat
przedwczesnej śmierci, depresji i samobójstwa. Do tego alkoholizm,
narkotyki i wulgaryzmy. Tony, dziennikarz małomiasteczkowego
pisemka, przeżywa śmierć swojej żony i nie może wyjść na
prostą w swoim życiu „after life” - przypominał mi mocno o
świrze Koterskiego. Spotykamy znów tych samych aktorów i to było
dla mnie bardzo miłe, bo jakoś potraktowałem ten film jako
kontynuację „Dereka”. Fakt, że cykl sześciu odcinków jest
bardzo nierówny, ale dla tej atmosfery rozpiętej na skrajnościach
wiele mogę wybaczyć.
Dziś premiera drugiego sezonu „After
life”. Znów będę się cieszyć i smucić.