Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 30 czerwca 2020

"Biały, biały dzień" - refleksja około filmowa.

Ostatni raz w kinie byłem 27.02, cztery miesiące temu. Normalnie na liczniku miałbym około 50 filmów - do tej pory przez dwa pierwsze miesiące 2020 obejrzałem w kinie czternaście filmów. Powróciłem do OKF tydzień po otwarciu, by obejrzeć islandzki, kameralny dramat poświęcony żałobie.
Na sali pięć osób, termometr wykazał 36 stopni. Maseczki, żele, ale jak tu się oprzeć. Ten film inaugurował rok temu festiwal Nowe Horyzonty. Tłumy ludzi przewalające się między piętrami Kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu na przełomie lipca i sierpnia w poszukiwaniu najlepszych wrażeń i unikalnych filmów, których nie sposób obejrzeć w kinie. Dlatego staram się we Wrocławiu odpuszczać filmy, które trafią do dystrybucji. Szukam tam perełek, długich, wielogodzinnych seansów jak "White Noise" albo Lav Diaz.
Każdy seans powinien być magiczny - odkrywać coś jedynego w swoim rodzaju, wyjątkowego. Tyle zrozumiałem przez ten czas.
Indywidualizm twórcy jest tym elementem, który zamienia widowisko w magię.

Taki jest film  Hlynura Pálmasona.
Zatopiony w mlecznej mgle, malarsko sfilmowany "Biały, biały dzień" jest osobistą opowieścią o żałobie i ludzkich relacjach w jej kontekście.
I do takich filmów ograniczę swoje postpandemiczne wizyty w kinie. Resztę można z Netflixa, na 50-calowym telewizorze. Kino powinno być magią i świętem. TV i internet to proza życia.

sobota, 6 czerwca 2020

Zenon Sakson "Zaczarowany uber" - nierecenzja

Uber ponad, uber Poland, Mexico uber
Zaczarowana dorożka, zaczarowany dorożkarz, zaczarowany koń K.I.Gałczyński

Przeczytałem książkę „Zaczarowany uber”. Książka to zbiór. Zbiór odlotów. Zbiór jazd. Zbiór odjazd. Zbiór odjazdów. Napisał ją Zenon Sakson.

Kim jest Zenon Sakson? Jedyna pewna rzecz, że nie wiem, kim jest. Wiem, że nic nie wiem o Zenonie Saksonie. Nie wiem nawet, czy naprawdę istnieje. Czy nie jest to kolejny bot stworzony przez przywódcę Ha!artu, Mareckiego i jego lewicująco-lewitującą szajkę? Jak wspomniałem wyżej, nie wiem. Na skrzydełku napisano, że Zenon Sakson urodził się 1951 roku w Warszawie i był represjonowany przez komunę, więc wyemigrował do Meksyku. Te dwa światy przenikają się zgodnie z regułami realizmu magicznego na kartach opowiadań Saksona. Ale nazwisko sugeruje anglosaskie korzenie – czy objawia nam się tutaj podróżnik na miarę sfazowanego przez Kurtza Josepha Conrada? Tajemnica goni tajemnicę, bo nazwisko może przywodzić na myśl saksofon, „Saksofonistę” Wojtka Kowalskiego z Częstochowy i legendę brytyjskiego heavy-metalu, zespół „Sakson”. Zenon to może Laskowik, legendarny kabareciarz z Poznania? Dlaczego Zenon? Może z Elei Zenon, który wedle Wiki „ był uczniem Parmenidesa i należał do szkoły eleatów z Elei. Doskonalił sztukę prowadzenia sporów, którą rozumiał jako wykazywanie na drodze samego zestawiania pojęć prawdy własnej i cudzego fałszu”? Już sam autor nastręcza mi zbyt wiele problemów, by o tej książce pisać, a co dalej?

Dalej jest już tylko gorzej i trudniej. Zapętlenia na linii polsko-meksykańsko-saksońskiej tworzą odnogi i plączą się w gordyjskie węzły psychodelicznego rock'n'rolla w wykonaniu „Tito & Tarantulla”. Nie mam zamiaru tego porządkować, ponieważ nie chcę od razu zwariować. Powiem tak, tak mówią ludzie prozaiczni i przyziemni, a tego mi właśnie potrzeba w tym momencie pisania o uberowych jazdach Zenona Skasona, więc powiem tak: hipstertwo miesza się tutaj z dresiarstwem, klerykalizm i dewocja z wyziewami piekielnych otchłani, postkomunistyczny inżynier Karolak z „Cannibal Holocaust” i canabis, miasteczko Macondo z „Milczeniem bar(m)anów” (ewentualnie braminów). Jest to „Narcos” i podróż na San Escobar, polską republikę ubera, w stylu „Easy Rider”. Wszystko nie wiadomo po co. Z dylematu „śmiać się czy płakać” wybieram bramkę numer jeden, chociaż wiem, że za nią znajduje się Zonk.

Zenonie Saksonie, nawet nie pytam, co brałeś, bo psychodelicznym okiem pana Kleksa wpuszczonym w zakrętas twego hipokampa widać, że wszystko na raz. Poza tym nawet nie wiem, czy istniejesz, więc pozostaje mi wiara i ta książeczka. Wszyscy dziś i tak płacą kartą. Miłej lektury.

piątek, 5 czerwca 2020

Shoah reż. Claude Lanzman. Refleksja.

SHOAH reż. Claude Lanzman
Od 1986 roku, co kilka lat wracam do niego. Przypominam sobie.
Ten dokument o Holokauście trwa ponad 9 godzin i powstawał wiele lat – wiele lat podróży, poszukiwania świadków, poszukiwania prawdy – głównie w Polsce.
Ten film to jedna wielka konfrontacja, konfrontacja prawd. Wypowiadają się ofiary. Wypowiadają się oprawcy, wypowiadają się świadkowie. Wszystko po to, by zobaczyć prawdę.
Czy się udało?
To bardzo bolesny film dla Polaków. Bolesny, ale przez to tak ważny. Stworzyliśmy sobie mity o Polsce sielskiej i anielskiej i bohaterskiej, złotopszczołej Polsce kołodziejów. Ten dokument pokazuje jak odległe jest to wyobrażenie od mitu – mit nie jest prawdą.
Trzy małpki – nie widzę zła, nie słyszę zła, nie mówię zła.
Wtedy ocaleję.
Ludzie ocaleli. Przyszli na puste miejsca, zajęli puste domy i mieszkania. Cieszą się, że widzą Szymona Srebrnika, który jako chłopaczek śpiewał piosenkę zakuty w kajdany i ocalał. Ale czy chcą, żeby powrócił? Ta jego samotność w tłumie pod kościołem. Jakby nic się nie zmieniło. Przecież nikt nie zrozumiał tego, co się stało. Ofiary pozostały ze swą samotnością.
Dla świadków liczy się tu i teraz.
Kto jest winny?
To jest dobre w tym dokumencie, to jest w tym dokumrencie najlepsze, że unika łatwych diagnoz i odpowiedzi. Tak łatwo dać ponieść się fali emocji.
Widzę tych winnych – głód, bieda, ciemnota, zazdrość. Zło zawsze ma swoje źródło w pojęciach. Nie umiem być sędzią tych ludzi. Spotykałem tych, którzy tylko mówią. Wiedzą co by zrobili, jak się zachowali, jak ratowaliby dzieci z komór gazowych. Tego wtedy nie było. Było milczenie. Jedyny gest miłosierdzia, to gest podrzynania gardła. Za chwilę, gdy wjadą na teren Treblinki, nie będzie już na to szans. Nikt nie wierzył w to , co się działo, nawet ofiary. Nawet ten gest kolejarza był fikcją.
Nie potrafię być sędzią tych ludzi i uważam, że Lanzman też nim nie jest. Nie jest nim Henryk Grynberg w filmie Łozińskiego.
I pod koniec pojawia się postać Jana Karskiego. 'To nie był świat”. Widział tylko getto. Przychodził tu z innego wymiaru, przychodził w wymiar czegoś innego, czegoś , co można porównać do piekła. Piekło na Ziemi. Tego nie da się pojąć. Karski też tego nie pojmuje. To nie jest bohaterski opis Edelmana czy Moczarskiego. I to jest najbliższe prawdy. To jest obok nas. To jest utajona potencja. Że żyjemy obok piekła i nie jesteśmy tego w stanie unieść, nie jesteśmy w stanie tego zobaczyć. Zobaczyć prawdy.
To był ten sukces zła. Stworzyć fikcję. Stworzyć prawdę, która tę fikcję przerosła.
Tak łatwo mówić. Ale wszystko pozostanie fikcją także w tych słowach.
Dlatego jest tak ważne, żeby ten film zobaczyć.
Nie dla prawdy. Dla tej przerażającej fikcji, która przerosła rzeczywistość. Żeby zobaczyć, co kryje się za kurtyną antysemityzmu, wrogości, zawiści, zazdrości. Żeby zobaczyć to w sobie.
I nie pouczać. Tandetna dydaktyka na nic się tutaj zda. 
Shoah to część tej ziemi. Mojej ziemi. Ziemi, którą kocham. Koniec.