Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 18 października 2011

Zanurzyć się w słowie (Wacław Hryniewicz "Nad przepaściami wiary")

Zanim przeczytałem wywiad-rzekę z księdzem Wacławem Hryniewiczem, tkwiłem w przekonaniu, że to bardzo kontrowersyjna postać - obrazoburczy wojownik, głoszący tezy, na które "dobry" katolik nie może się w żaden sposób zgodzić. Cóż - byłem w błędzie. Zdarza się.
Do takiego postrzegania postaci księdza Hryniewicza przyczynił się między innymi odcinek programu "Fronda", gdzie autor "Nad przepaściami wiary" wypowiadał jedno zdanie, a kilku adwersarzy rozbijało w proch każdą jego myśl długimi tyradami. Nie wiem dlaczego przypominało mi to dawno minione rozprawy z "wrogami systemu". Nieprawda - wiem. Ano należy stworzyć taką sytuację, by punkt ciężkości z treści przenieść na kontekst. W ten sposób osoba ks. Hryniewicza jawi się często co najwyżej jako postać nieszkodliwego cudaka na tle naprawdę uczonych i mądrych. No, bo o co mu w ogóle chodzi? Wszak w tym najlepszym z Kościołów jest tyle piękna i miłości. Na cóż więc gorszyć maluczkich?
No właśnie - zgorszenia to w wywiadach zgromadzonych w książce nie uświadczysz. Jeśli ktoś pragnie z tego powodu sięgnąć po tę pozycję, to stanowczo odradzam. Nie ma tu skandali; tez, od których ziemia drży próżno szukać. Jest za to pełen dobra i spokoju uśmiech, taki jak ukazany na zdjęciu z okładki i jest refleksja. Bo ksiądz - teolog odpowiedzi gotowych nie daje, mówi za to wiele o dyskusji i potrzebie dialogu. W myślach tu wyrażanych brak kategorycznych stwierdzeń, są za to pytania, które autor stawia nam, ale także sam sobie.
Te pytania dotyczą głównie zagadnienia nadziei jako najgłębszej intuicji prowadzącej człowieka do Boga. W tym kontekście jest to zachęta do głębszej refleksji nad tym, czym jest w rzeczywistości nasza wiara, ale chodzi tu o przemyślenia wewnętrzne, bardzo indywidualne. Wiele tu mowy o ekumenizmie jako szansie na porozumienie między kościołami, nie tylko chrześcijańskimi. Mowa tu o potrzebie głębszego przeżywania tajemnicy zmartwychwstania, w której każdy wierzący człowiek winien jak najmocniej uczestniczyć. Mowa tu o roli kobiet w kościele, lecz znów bez kategorycznej krytyki, raczej chodzi o to, co można zrobić, by odejść od pewnego sposobu myślenia na temat roli kobiety w kościele, niestety mocno zakorzenionego w katolicyzmie. Jest tu także obecna bardzo piękna refleksja na temat dobrego i miłosiernego Boga, który współuczestniczy w ludzkim cierpieniu i daje wiarę w sens tegoż. 
Oczywiście są także braki, bo wiadomo, nikt nie jest doskonały. Brak zatem w książce szatana, ognia piekielnego, wizji rzesz potępionych dusz zmierzających ku wieczystemu zatraceniu. Stawiam tezę, że właśnie takie myślenie jest najmocniej obecne w naszym obrazie wiary - "massa damnata" i pedagogika strachu. Chodząc do swojego kościoła, rozmawiając z ludźmi - braćmi w wierze takie właśnie wrażenie odnoszę.
Ksiądz Wacław Hryniewicz nie stawia zła w centrum swojej teologii. To nie strach przed ogniem piekielnym ma pchać nas w objęcia Kościoła, lecz wiara w miłość, piękno i dobro Boga, przekonanie, że warto czynić dobro dla niego samego, a nie ze strachu przed wieczną kaźnią. I tylko taka teologia mnie przekonuje, i tylko taka teologia powoduje, że pragnę się oczyścić i zanurzyć w słowie Ewangelii jako źródle nadziei. 
Jestem pełen wdzięczności księdzu Profesorowi, że otwiera moje oczy na różnorodność Kościoła i daje nowe perspektywy w oglądzie tego, co tak często zdaje się nam odległe od prawdy. 
Ale pozostaje jedno pytanie, na które nie umiem znaleźć odpowiedzi - dlaczego olbrzymi potencjał myśli teologicznej, obecnej wszak w naszym Kościele, nie jest ukazywany wiernym. Czemuż docierać musimy do tego typu publikacji niejako okrężną drogą, od strony krytyki, a nie możemy spotkać się z tymi ideami w naszym najbliższym otoczeniu - parafii bądź szkolnej katechezie?

Strangulare humanum est, czyli wieszać jest rzeczą ludzką!



Autor: lapsus

Książka: Kacica (Kohout Pavel)

Data dodania: 2009-09-22 23:43

Redakcja BiblioNETki poleca!

Drodzy Państwo, 

jeśli pragniecie zapewnić swemu dziecku dostatnią przyszłość, szlachetny i interesujący fach, na którego usługi zawsze będzie popyt, nie wahajcie się ani chwili. Pierwsza na świecie szkoła katów otwiera swoje podwoje! 
W naszej placówce Państwa pociechy zostaną gruntownie zaznajomione nie tylko z najnowocześniejszymi metodami wykonywania wyroków śmierci, ale poznają także tajniki gabinetu tortur oraz wszelakie tradycje rzemiosła wykonatorskiego. W bogatym programie nauczania są także wiadomości z zakresu egzekucji w krajach egzotycznych, co, mamy nadzieję, dodatkowo uatrakcyjni ofertę edukacyjną naszej placówki. 
Dla zdolnych i pracowitych uczniów przewidujemy dodatkowe atrakcje - interesujące wycieczki do miejsc kaźni, nie tylko w kraju ale i za granicą, profesjonalne praktyki organizowane pod okiem najlepszych specjalistów, a także możliwość korzystania z najwyższej jakości sprzętu wykonatorskiego, jaki jest dostępny w kraju. 
Wychodząc naprzeciw najnowszym trendom, nie chcemy zamykać naszej szkoły dla dziewcząt, a nawet żywimy nadzieję, że ścieżka kariery w zawodzie kacicy stanie się atrakcyjną szansą na przyszłość dla wielu naszych absolwentek. 

Zachęcamy do zapoznania się ze szczegółową ofertą edukacyjną i kompedium wiedzy na temat naszej szkoły, dziełem "Kacica" autorstwa Pavla Kohouta, które naszym skromnym zdaniem w najdoskonalszy sposób przybliży Państwu przyświecające placówce idee. 

Pozdrawiamy pełnym humanizmu hasłem pierwszej szkoły katów: "Strangulare humanum est!". 

Z poważaniem pozostający skromnie w cieniu Założyciele. 

PS. Bohumil Hrabal w jednej ze swoich późnych książeczek zapisał usłyszane przypadkiem słowa: "Wiecie co to Czesi? To śmiejące się bestie!". I to jest chyba najlepsze podsumowanie dla powieści Kohouta.

Sandor Marai "Pokrzepiciel"

Inkwizycja jest zjawiskiem zdumiewającym w historii chrześcijaństwa. Pokrętne korytarze ludzkiej logiki stworzyły pomysł na jedność i trwałość jedynej prawdy. Tym pomysłem był stos. Jak można było pogodzić słowa Chrystusa i tortury zakończone haniebną kaźnią na stosie? Szymon Hołownia pisze w swoich "Tabletkach z krzyżykiem" , że "zło jest do przełknięcia tylko pod postacią dobra". Posyłając na stos często niewinnych nieszczęśników przedstawiciele Sante Officio tkwili w silnym przekonaniu o podjęciu jedynie słusznej misji, mającej na celu zwrócenie heretyka Bogu. W gruncie rzeczy czynili oni skazanym nie lada przysługę, gdyż po oczyszczających płomieniach dusza bezbożnika wędrowała do nieba. "Nie sądźcie, byście nie byli sądzeni".

Sandor Marai swoją powieść umieszcza na przełomie XV i XVI wieku w Rzymie. Tam właśnie przybywa z Hiszpanii prosty zakonnik, pragnący poznać najnowsze metody badania uwięzionych i sprawdzania wiarygodności ich nawrócenia. Zabieg ten umożliwia czytelnikowi śledzenie procesów myślowych człowieka przekonanego do idei stosu jako jedynego antidotum na szerzącą się herezję. Prowadzone przez bohatera rozmowy z przywódcami Kościoła tamtej epoki oraz przebywanie w gronie pokrzepicieli, czyli tych, którzy odprowadzają na miejsce kaźni skazanego, uświadamiając mu do końca jego zło i siłę bożego miłosierdzia, powodują, że można zrozumieć motywy tych ludzi.

Renesans europejski otwierał człowiekowi nowe perspektywy wolności. Wszystko co do tej pory było podporządkowane uniwersalistycznemu obrazowi świata, powoli zaczęło dążyć w stronę zatomizowanego świata jednostek. Paradoks Inkwizycji polega na tym, że stanowili ją przedstawiciele elit ówczesnego społeczeństwa, ludzie posiadający olbrzymią wtedy moc władania słowem pisanym. Rozwój edukacji, która odeszła od tradycyjnego pojmowania scholastyki na rzecz nauk wyzwolonych, spowodował gwałtowny rozdźwięk między dotychczasowym obrazem rzeczywistości a przebudzeniem się samoświadomości indywidualnego człowieka, który jest w stanie bronić własnych poglądów mimo gróźb tortur i męczeńskiej śmierci.

Z jednej strony "Pokrzepiciel" to książka o potrzebie wolności, która nigdy nie zamiera do końca mimo zmieniania się epok i intelektualnych mód. Z drugiej strony, która przyprawia o drżenie, jest to książka o totalitaryzmie, który także jest nieśmiertelny. Sandor Marai uświadamia nam z całą mocą tę okrutną ambiwalencję między indywidualną świadomością własnego rozumu a potrzebą tworzenia zwartych i przejrzystych struktur społecznych opartych na masach, żądających klarownego przekazu ze strony władzy.

Nie czyta się tej książki łatwo mimo jej skromnego rozmiaru. Jest to w głównej mierze dzieło oparte na prezentacji poglądów i nie ma tu wartkich zwrotów akcji. Jednak ci, którzy podejmą tak podaną próbę intelektualnego dialogu, będą nagrodzeni wielką ilością refleksji na temat kondycji człowieka na przestrzeni dziejów. Wbrew pozorom nie jest to atak na tradycję katolicką jako źródło zła, bowiem jej przesłanie jest o wiele bardziej złożone i uniwersalne. Ta książka skłania do rozmowy z samym sobą.

poniedziałek, 17 października 2011

Szymon Hołownia "Monopol na zbawienie"

Na okładce zakonnica z krzyżem w ręku. Biegnie, niemal unosi się, a do tego jest boso. Wisi tak na sznureczkach, za które pociąga Ktoś. Po co biegnie? Dokąd? Do świata. Do ludzi. Do nas. Do mnie. Niełatwo przychodzi powiedzieć współczesnemu człowiekowi: chcę być marionetką, pragnę odgrywać zadaną rolę w teatrze Boga. Niełatwo dziś z własnej woli wyrzec się samego siebie i stać się posłusznym temu, czego nie pojmuję. O tym jest książka Szymona Hołowni. 
To mail posłany do nas przez autora, pragnącego nie do końca wyrazić samego siebie, ale pragnącego być medium w dzisiejszym rozumieniu Kościoła i Boga. To książka bardzo potrzebna, bo mówi ważne świadectwo: żeby być człowiekiem wiary, wcale nie musisz być bezwolnym głuptasem, akceptującym bezkrytycznie wszystko, co słyszysz i widzisz w Kościele. Masz prawo pytać i próbować zrozumieć. Wyklepywanie na pamięć formułek nie jest najlepszą formą zdobywania wiedzy w żadnej dziedzinie.
Szymon Hołownia odkrywa przed czytelnikiem prawdę tyleż oryginalną, co szokującą - Kościół to ludzie, składający się z takich samych części ciała, wychowani w pewnych określonych warunkach, różniący się od innych jedynie tym, że wybrali taką a nie inną drogę życiową, że z własnej woli pragnęli zostać marionetkami Pana Boga. Dzieło Hołowni to także gra. Gra jest metaforą ludzkich wyborów. Rzucamy kostką, trafiamy na określone pola, ale odpowiedź, której udzielamy, zależy zawsze od nas samych. Tego uczymy się, czytając i grając w "Monopol na zbawienie", który w swoim pomyśle jest bezczelną zżyną z "Gry w klasy" Cortazara, a nie żadną tam "karcianką". Oczywiście żartuję. 
Nie ma sensu poruszać tu całego wachlarza tematów, o których mówi Hołownia, bo jest ich tak wiele, a każdy mógłby stanowić temat osobnej książki. Ważne, że autor porusza sprawy, które stanowią źródło wielu dylematów i sporów na temat Kościoła. Hołownia stara się dawać konkretne odpowiedzi w kwestii np. in vitro, halloween, prawd wiary, ale jednocześnie zachęca czytelnika do samodzielnego zmierzenia się z poruszanymi tematami. 
I tu mam kilka pytań, bo o zadawanie pytań samemu sobie po lekturze "Monopolu..." chodzi. W kilku momentach widzimy lekkie zirytowanie autora - odnosi się ono do kwestii finansowania Kościoła, polskich mega-sanktuariów, niektórych "świętych" mediów, mających autentyczny monopol na zbawienie czy wszechobecnego w naszej rzeczywistości kościelnej kiczu, którego przejawem są dla autora groby Pańskie wystawiane w Wielkim Tygodniu. Ja tę irytację rozumiem i podzielam. Nie sposób załatwić wszystkiego tekstem o tzw. prostej czy ludowej pobożności, bo istnieje ryzyko, że stanie się ona pobożnością prymitywną. Dlaczego nie wymagać od ludzi kreujących wizerunek naszej religii wyczulenia na ten estetyczny aspekt polskiej religijności. Zbigniew Herbert pisał, że wszystko jest "kwestią smaku". Czy nasza wiara nie zasługuje, aby miała należytą oprawę, aby plebania nie zamieniła się urząd z gryzipiórkami wypełniającymi słupki, słuchającymi w przerwach kato-polo? Dlaczego w końcu w naszych codziennych relacjach tyle złych emocji, niechęci? Czy tego dobrzy katolicy uczą się na lekcjach religii, na które przez 14 lat tłumnie uczęszczają - bycia niemiłym, zamkniętym, nieufnym wobec gości, zadufanym w "najmojszą" prawdę? I w końcu, co można zrobić, żeby siebie zmienić, żeby określenie "polski katolik" nie stawało się synonimem obskurantyzmu? 
Na koniec z serca pragnę podziękować Szymonowi Hołowni za to, że tak wiele zrobił dobrego swoimi książkami i artykułami. To zmiana polegająca na uczciwym zmierzeniu się z problemem wiary, gdzie czytelnik nieraz się uśmiechnie i nieraz poczuje napływające do oczu łzy. "Monopol na zbawienie" to literatura najwyższej próby.


O naśladowaniu Tomasza (Tomasz Halik "Dotknij ran. Duchowość nieobojętności")

„Podobno cesarz Konstantyn w noc przed bitwą na moście Mulwijskim zobaczył w swoim widzeniu znak krzyża i usłyszał zdanie: W tym znaku zwyciężysz! Kazał więc zamontować krzyż na chorągwiach swoich wojsk, pobił wrogów, z wdzięczności zalegalizował Kościół, dotychczas prześladowany, w dodatku nadał mu różne przywileje i w końcu chrześcijaństwo stało się państwową religią cesarstwa rzymskiego.
Nie mogę wyzbyć się pytania , jak wyglądałyby dzieje chrześcijaństwa, Europy i świata, gdyby cesarz Konstantyn ową wspaniałą wizję, jaką otrzymał, potraktował w sposób bardziej inteligentny.” (1)

W ten sposób zaczyna jeden z rozdziałów swojej książki „Dotknij ran” teolog Tomasz Halik. Pytanie zadane na końcu tej anegdoty jest nieustannym mottem, które charakteryzuje myśl czeskiego duchownego. Zwrócić się ku krzyżowi jako symbolowi duchowości, zawierającemu cierpienie, miłość i wyzwolenie; odejść od odziedziczonego po średniowieczu triumfalistycznego wizerunku chrześcijaństwa, gdzie Kościół jako jedyny posiada „monopol na zbawienie” - oto jak odczytuję odświeżającą myśl, płynącą z kart tej pięknie wydanej książki (to prawdziwa przyjemność móc trzymać w dłoniach tę małą rozmiarami pozycję, która dzięki masywnej obwolucie pozwala poczuć ciężar poruszanych kwestii, mimo że cieniutkie kartki w lekkim odcieniu sepii przesuwają się pod palcami tak lekko).

Nie jest to lektura lekka i łatwa. Już sama okładka, na której znajduje się fragment reprodukcji obrazu van Weydena zatytułowanego „Zdjęcie z krzyża”, wprowadza nas w trudną tematykę Wielkiego Piątku. To jeden z tych obrazów, gdzie umęczone ciało Chrystusa spoczywa ciężko i brak w nim chwały zmartwychwstania, a jedynie gorycz i mrok ukrzyżowania. Jeden z tych obrazów, po których obejrzeniu można stracić wiarę, że poza martwym ciałem istnieje coś jeszcze, jak pisał Fiodor Dostojewski w „Braciach Karamazow”. To tajemnica, przed którą chrześcijanin musi stanąć nagi i bezbronny, jeśli chce podjąć próbę zrozumienia głębokiego, duchowego sensu tego, co wydarzyło się ponad dwa tysiące lat temu. To rany, cierpienie i ciało zdjęte z krzyża, motyw piety, z którym trzeba się zmierzyć, jeśli chce się pojąć sens chrześcijaństwa, za którym rozciąga się dopiero perspektywa wielkiej nadziei niedzielnego poranka, gdy zmartwychwstały objawia się w chwale. To zejście na samo dno ciemności, zejście do piekła, by wznieść się na wyżyny duchowości, ku nadziei zbawienia.

Tomasz Halik spogląda na tę tajemnicę z punktu widzenia apostoła Tomasza, przez ludową tradycję zwanego „niewiernym”. Czy to przypadek, że „bohaterem” owych rozważań czeski teolog czyni swojego imiennika, czy też jest to świadomy patronat? Chociaż to pytanie przemknęło gdzieś przez chwilę, to najistotniejsza jest tutaj perspektywa, jaką nadaje autor tej postaci. W świetle książki Św. Tomasz poprzez dotknięcie ran nie tyle staje się biblijnym „niedowiarkiem”, ile naocznym świadkiem chrystusowego cierpienia. Ten punkt widzenia pozwala czytelnikowi dostrzec współczesną możliwość zgłębienia prawdy Ewangelii nie tylko poprzez wprowadzenie rytuału w kontekst rzeczywistości, ale poprzez dostrzeżenie ran Chrystusa w cierpieniu drugiego człowieka. W tym świetle postawa chrześcijańska będzie postawą aktywnego działania, kierowanego miłością wobec bliźniego. Rytuał, tradycja, to co Halik bierze w cudzysłów, mówiąc „religia”(2), stają się uzupełnieniem aktywnej postawy człowieka w dążeniu do dobra. „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (3).

Bóg, który objawia się w czynie, w akcie miłości wobec drugiego człowieka; nie tylko Bóg chrześcijan, ale wszystkich ludzi dobrej woli, Tenże Bóg wyłania się z kart książki „Dotknij ran”. Jest w tym postrzeganiu głębokie przekonanie o wyzbyciu się hipokryzji zwycięzców, że nieobecni nie mają racji. Prawdziwy triumf rodzi się tam, gdzie dotykamy ran, które pozwalają nam poprzez czyn przeniknąć do sedna chrześcijańskiego przesłania i zejść poza obrzęd w duchowy sens sakramentu. Tomasz Halik jest przekonany, że ta duchowość jest na wyciągnięcie ręki, bo istnieje tam, gdzie dzieje się zło, na które tak często pozostajemy obojętni z tysiąca możliwych powodów. Dlatego podtytuł tej książki brzmi „Duchowość nieobojętności”, czyli gotowość zetknięcia się z bólem współczesnego świata, który prowadzić nas winien od smutku Wielkiego Piątku ku radości Niedzieli Zmartwychwstania.


1) T. Halik, Dotknij ran, Kraków 2010, s. 90.
2) Tamże s.76.
3) Mt 25, 40.

NIE MA NICZEGO (Bela Tarr "Szatańskie tango" "Koń turyński")

Zarzucanie filmowi "Koń turyński" monotonii jest głupotą. To tak, jakby komuś, kto napisał pracę naukową o życiu seksualnym ślimaków winniczków zarzucać, że wymyślił sobie taki temat, gdyż krytykantowi akurat cykl rozpłodowy winniczka wydaje się obleśny i mało inspirujący. Bela Tarr tworzy filmy, których głównym tematem jest monotonia - podoba się to komuś, bądź nie, o tym własnie są jego filmy.
A Doktor pisze te swoje bezsensowne notatki, gapiąc się przez brudne okno na zabłocone podwórko. Jak stara, samotna kobieta.
Szarzy ludzie wyłaniający się z gnijącego w deszczu krajobrazu "Szatańskiego tanga" powinni być nam bliscy. Mnie przynajmniej są bliscy. To smętne, ludzkie cienie z popegeerowskiej scenerii "Arizony", to bywalcy ławeczek przed sklepem spożywczym. To jabolowe ofiary z piosenki zespołu KSU. Ominęło ich życie , więc próbują o nim nieustannie zapomnieć. Czekają, aż ktoś do nich przyjdzie i wreszcie ich doceni, ale nikt nie przychodzi - jak u kandydata Kononowicza "nie ma niczego". Nie ma nikogo. Dominuje brak. To właśnie dlatego hochsztaplerowi Irimiasowi udaje ich się uwieść i zawłaszczyć pieniądze za sprzedane stado. Stylizowany w swych wypowiedziach na mesjasza jest Irimias zwykłym kłamcą, który swój sukces zawdzięcza znajomości ludzkiej duszy i potrafi to bezwzględnie wykorzystać - ludzkie marzenia, ludzkie uczucia, ludzkie skrupuły. Oto przestrzeń dla dzieła Irimiasa, diabła, który diabłem nie jest., albowiem diabła nie ma. Bo nie ma Niczego.
Bohaterowie brudni, niedomyci, spoceni, w mokrych od deszczu ubraniach, które muszą strasznie śmierdzieć. Zapach psiej sierści. Zagrzybione, spleśniałe wnętrza, zmęczony, przekrwiony wzrok udręczony palinką i winem pitym z brudnych szklanek. 'Seks brudny, niechlujny, wykonywany odruchowo, właściwie z konieczności. Krzyk ludzki, wołający - ja tu jeszcze jestem, ja żyję - brzmi tragicznie. Rzeczywistość zamknięta w labiryncie własnych blokad. Ściana, blokada, barykada. Ten mikroświat nic nie oferuje, a życie jest za karę. Nad wszystkim czuwa wszechmogąca, kafkowska policja. I czuję przynależność do tego rozmemłanego świata. I jeśli miałbym gdzieś ulokować swoją ojczyznę, to właśnie tam - w podkościelnym sklepie, gdzie tani zajzajer idzie jak woda. Znam tych niedomytych, zarośniętych, ze szczerbami między odsłoniętymi przez dziąsła zębami. Znam ich dzieci, wcale niegłupie, ale z tym wyziębłym blaskiem w oczach, że juz nic się nie wydarzy. Byle tylko doczekać do soboty, byle tylko na chwilę zapomnieć, byle rozłożyć się w przydrożnym rowie i dotrwać do godziny, gdy szare babcie będą uparcie sunęły na siódmą do kościoła. Ten siedmiogodzinny sen to właśnie "Szatańskie tango".
Irimias to właśnie nadczłowiek, sprytny manipulator , żerujący na znajomości stereotypowych ścieżek ludzkich mysli i zachowań. Może nawet udawać mesjasza, by czuć władzę nad tym smętnym teatrem zakurzonych marionetek.. To on, to oni zawracają ten świat. Podróż do sensu została zakończona. Odwieczna modlitwa sztuki staje się irracjonalnym zajęciem pseudokapłanów. Bóg umarł. Zabity w ludzkich sercach, wołających o prawo poznawania wolności.
Świat ludzki, świat kultury wraca ku początkowemu brakowi czegokolwiek. Ku nieustającej samotności człowieka wobec wszechświata. To myśmy go zabili - mówi wędrowiec. Zaimki oni i my wymieniane są na przemian. Oni to my. Nie znalazł się nikt, kto zatrzymałby powrót do mroku bezsensu. Człowiek biernie przyglądający się regresowi świata, powrotowi do Niczego i entuzjastycznemu krzykowi: "Umarł Bóg!". Skazany sam na siebie, gdzie "pojęcia są tylko wyrazami". Wszystko znaczy nic.
Tak naprawdę nie ma piekła, bo nie ma szatana. Szatan był potrzebny, by trzymać wszystko w kupie, by ten świat, w który człowiek nie mógł uwierzyć, mógł istnieć. Został tylko człowiek, który wie, że żadnych ogni piekielnych nie ujrzy. Że choćby wył za bólem, to jego głos uwięźnie mu w gardle, bo nie będzie niczego, co zadrży wokół jego ust. Pozostaje tylko jaźń, samotna i zabłąkana pośród innych zagubionych bytów w nicości. Może mi w końcu ktoś wyjaśni, co oznacza słowo "pustka".
Matko - jestem głupcem!

niedziela, 16 października 2011

W poszukiwaniu autentycznego świata. W poszukiwaniu autentycznego człowieka. (Andrzej Stasiuk "Dziennik pisany później")




Wielbiciele prozy Andrzeja Stasiuka znają ten świat dosyć dobrze. Dzięki specyficznemu, lirycznemu reportażowi, jakim była książka „Jadąc do Babadag” poznawaliśmy świat całkiem niedaleki, a jakże bardzo egzotyczny. Był to południowo-wschodni kraniec Europy, świat, który powstał po rozpadzie Jugosławii i Związku Radzieckiego i mieścił się z dala od atrakcyjnych, nadmorskich kurortów Morza Śródziemnego. Klimat tych reportaży to upalna szarość i gęsta od śmieci atmosfera zapomnianego zakątka Europy. Była w tych tekstach stagnacja i niekonieczność wszelkich działań w oczekiwaniu na kolejną wojnę. Był to świat, gdzie nic nie jest na stałe, gdzie wszystko jest przejściowe. Oczekiwanie – to słowo najlepiej oddaje przesłanie prozy z tomu „Jadąc do Babadag”. Czytelnik mógł odnaleźć w tej prozie także nasze polskie oczekiwanie sprzed roku 90-tego na to, aż coś się zmieni.

„Dziennik pisany później” nie pokazuje nam niczego, czego w pisarstwie Andrzeja Stasiuka nie było już wcześniej. Te same kraje, ten sam klimat – brudny i gorący, te same męskie sylwetki, ozdobione złotymi łańcuchami, z błyszczącymi w świetle południowego słońca ciemnymi okularami, ten sam wojenny letarg, ta sama cisza przed burzą. Być może jest w tej książce więcej rozgoryczenia owym męskim barłogiem i sobą, ale autor opisuje cały czas męczący magnetyzm tych miejsc i swoistą niemożność wyzbycia się fascynacji tym fragmentem świata. Jeśli ktoś lubi podróżniczą prozę Stasiuka (a ja lubię bardzo), nie będzie zawiedziony, ale poczuje zmęczenie. Będzie ono wynikać z faktu, że czytelnik ujrzy świat, który się nie zmienia i może zrodzi się myśl, że pisarz za jakiś czas powróci w swojej książce do miejsc, które się nie zmieniają i będzie o nich opowiadał jak o reliktach dawnego świata, a jednocześnie ten świat stawał się będzie coraz mniej prawdziwy.

Świat kolorowych reklam i banerów, tworzących sztuczne raje o wiele bardziej sugestywnie niż narkotyczne substancje, był dla ludzi z pokolenia Andrzeja Stasiuka marzeniem o konsumpcyjnym Eldorado. To była magia posterów z samochodami, fajkami i alkoholami z RFN-u, które tworzyły kolekcje pragnień podziwiane podczas szkolnych przerw, jeśli akurat nie trzeba było pić płynu Lugola, który miał uchronić przed promieniowaniem z Czarnobyla. Z drugiej strony szacunek dla wspaniałej radzieckiej armii i polskich żołnierzy z Dywizji im Tadeusza Kościuszki, pogromców hitlerowskich barbarzyńców i hodowanie do walki o socjalistyczny pokój. To rozerwanie tak pięknie wybuchło w latach 90-tych, gdy stary, siermiężny porządek bojowników ustępować zaczął telewizyjnej, kolorowej wizji konsumenckich marzeń o posiadaniu. Do tego dodaj Matkę Boską Częstochowską i papieża-Polaka, walczących z jednym i drugim, by ocalić przed duchową zagładą człowieka prostego. O tym polskim rozedrganiu jest ostatnia część „Dziennika...”. W swym niemal poemacie na temat duchowej schizofrenii Polaka przełomu Stasiuk próbuje oddać syntezę tego, czym staje się na jego oczach nasz kraj.

Ta perspektywa południowych, zmęczonych słońcem i wojną krain pozwala opowiedzieć Stasiukowi o Polsce, podlegającej w ostatnich dziesięcioleciach wielkiej metamorfozie. To spojrzenie pisarza, który nie odkrywa nowych lądów, ale próbuje zrozumieć samego siebie. Jako czytelnicy zostajemy skonfrontowani z autorską refleksją na temat tej części globu, w której przyszło nam żyć. I jest to pełna nostalgii opowieść o świecie, gdzie żyje się marzeniami o lepszym jutrze, gdzie nic nie jest nieustającą grą konsumpcyjnych pragnień na wyciągnięcie ręki, a wiarą w możliwość istnienia lepszej wersji rzeczywistości. Książce towarzyszą zdjęcia Dariusza Pawelca. Są to portrety osób w różnym wieku, portrety szarych, zmęczonych ludzi, ludzi pogodzonych ze swoim losem, bo jest to ich los a nie wykreowana przez medialne bóstwa iluzja.

„Dziennik pisany później” nie grzeszy świeżością motywów, które były obecne w książkach Andrzeja Stasiuka już wiele razy. Osobiście odczuwałem zmęczenie tym rozbebeszonym światem i brakiem pomysłu na wyjście z narzuconej sobie przez autora konwencji lirycznego reportażu. Nie można wszak odmówić pisarzowi wierności obrazowi rzeczywistości, który wyłania się z jego książek. Za tę uczciwość wobec samego siebie cenię pisarstwo Andrzeja Stasiuka najbardziej i jeśli ktoś oczekuje szczerej poetyckiej prozy, płynącej z wnętrza i mocnego zakorzenienia w życiowej prawdzie, to na pewno się nie zawiedzie.