Dom (zly)

Dom (zly)

czwartek, 26 stycznia 2012

Żyć w prawdzie

                                                                       oficjalna recenzja

Był 18 sierpnia 1990 roku. Szliśmy w kolorowym, długowłosym tłumie starymi Hradczanami w stronę stadionu na Strachowie, gdzie miał odbyć się koncert. Na zaproszenie prezydenta Havla do Pragi przyjechała legenda rock’n’rolla – zespół The Rolling Stones. 150 tysięcy ludzi świętowało radość z odzyskanej wolności.

Eseje Vaclava Havla wydane ostatnio w tomie „Siła bezsilnych i inne eseje” to lektura ciężka od myśli. Kiedy czytałem tę książkę miałem poczucie wagi słowa i jego celowości, ale to, co najbardziej mnie zaskoczyło podczas lektury, to aktualność przesłania Vaclava Havla. Właśnie w taki współczesny sposób postanowiłem odczytać tylko jeden esej – tytułową „Siłę bezsilnych”. Gdybym próbował omówić wszystkie teksty wyszłaby z tego druga książka, ale taką dokładną analizę muszę pozostawić fachowcom: politologom i filozofom. Ja spróbuję odnieść się tylko do tego, co dla mnie jako zwykłego czytelnika płynie z najważniejszego z zamieszczonych w tomie tekstu Vaclava Havla – zmarłego niedawno wielkiego wizjonera, który na wielki świat, na wielką politykę i wielką historię spoglądał z punktu widzenia zwykłego człowieka.

To według mnie dobrze charakteryzuje czeski pragmatyzm – wielkie idee, które traktowane są jak coś zwykłego, codziennego. Bez tego naszego polskiego zadęcia, modlitwy „Boże coś Polskę”, bez haseł typu „Bóg, honor, ojczyzna”. Bohumil Hrabal pisał pod koniec życia w swoich literackich felietonach, że Havel odnowił dwa mity – Prometeusza, bo wykradł komunistom ogień i Sokratesa, bo zgorszył młodzież, która zbuntowała się przeciwko komunistycznej geruzji. Gdy o tym mówił, na sali wśród piwnych biesiadników rozgorzała dyskusja, aż jeden z obecnych orzekł, podsumowując rozważania: „To znaczy, że Havel ukradł komunistom wątrobę”, na co wszyscy gruchnęli śmiechem. U naszych południowych sąsiadów wielkie idee zderzają się z codziennością, która właśnie pozbawia je zbytniej dętości.

W olbrzymim skrócie – esej „Siła bezsilnych” mówi o wszechobecnym w państwie socjalistycznym kłamstwie, które każe ludziom żyć inaczej, niż by chcieli. Muszą zatem zapłacić systemowi za względny spokój w codziennym życiu pewną cenę – niby niewielką. Havel podaje przykład sprzedawcy, który umieszcza w witrynie swojego sklepu napis: „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się”. Jest to akt całkowicie bezsensowny i przezroczysty, to znaczy w praktyce, że nikt nie zwraca na ten napis uwagi, bo ludzie przychodzą do sklepu kupować produkty, a nie czytać propagandowe hasła. Jednak istota takiego działania polega na zawłaszczaniu przez system całej przestrzeni życiowej, przez co kłamstwo staje się immanentną częścią rzeczywistości, w której przyszło istnieć człowiekowi. Wbrew pozorom to całkiem kusząca propozycja dla zwykłego Kowalskiego, który może scedować całą odpowiedzialność za swoje życie na system, nie musi myśleć, może sobie biednie, ale całkiem bezpiecznie egzystować. System robi wszystko za niego. Dlatego dla tak wielu PRL-owska rzeczywistość była całkiem znośna.

Cała afera związaną z „Kartą 77” zaczęła się od grupy hippisów z zespołu „Plastic People of the Universe”, którzy byli szykanowani i publicznie nękani przez oficjalne organy i media jako brudasy, nieroby itp. w czystej i pozytywnej socjalistycznej rzeczywistości, stworzonej przez pana Husaka. W obronie tych muzyków stanęli czescy intelektualiści, którzy powołali do życia wyżej wymienioną „Kartę”. Głównym sygnatariuszem tego dokumentu był właśnie Havel, a jego esej „Siła bezsilnych”, który powstał w 80-tym roku, rozwijał tezy zawarte w dokumencie z 1977 roku. Podstawowa teza tej publikacji to: „żyć w prawdzie”. Co to znaczy?

„Żyć w prawdzie” – hasło jakże patetyczne, wzniosłe i mimo wszystko banalne. Tysiące razy hipokryci wszelkiej maści, religijni i świeccy, mówili o „Prawdzie”. Była nawet radziecka gazeta „Prawda”, medialny organ komunistycznej partii. Tyle że powyżsi mówili o swojej prawdzie, a Havel o prawdzie w ogóle. Otóż czeski dysydent mówił, że każdy ma prawo do swojej prawdy, że ludzie nie muszą się naginać do oficjalnych zasad, ale mogą wybrać własną drogę, jeśli nie stoi ona w sprzeczności z wolnością drugiego człowieka. W ten sposób ukazane hasło „żyć w prawdzie” staje się manifestem wolności obywatelskich, wolności słowa i wyznania. Staje się zatem to hasło aktem humanizmu, walki o moralny aspekt bycia w świecie, w którym istnienie ma być świadome, a nie bezwładnym ruchem pod wpływem rozmaitych czynników, dzięki którym człowiek staje się marionetkowym tworem systemów czy ideologii.

To hasło dziś pozostaje aktualne. Dziś, gdy firmy i media walczą o nasz głos i o naszą kieszeń, gdy wielkie konsorcja próbują narzucić nam, co mamy myśleć, powraca po raz kolejny pytanie o „życie w prawdzie”. Dziś hasło może to oznaczać wyjście poza wirtualną, medialną fikcję, którą karmieni jesteśmy nieustannie. W sensie humanistycznym „życie w prawdzie” będzie zwróceniem uwagi na podmiotowość drugiego człowieka, niezgodę na określenie istoty ludzkiej mianem „targetu”. Vaclav Havel już 40 lat temu mówił o niebezpieczeństwie uprzedmiotowienia człowieka. W tym sensie powraca tutaj Ja i Ty, o którym mówił Martin Buber, podkreślając rolę szacunku do drugiego człowieka i niezbywalną jego godność. W tym sensie słowa Vaclava Havla mogą być odebrane jako wyraz sprzeciwu wobec pogardy tych, którzy chcą wcisnąć nasze istnienie w wymyśloną przez siebie, bezmyślną formę. Ta pokusa nieobca jest cynikom i szydercom wszystkich epok.

wtorek, 24 stycznia 2012

Podsumowanie książkowe 2011

Kiążkowo 2011

W literaturze ten rok należał do starszych panów.
Po pierwsze pojawiła się nowa książka Cormaca. Właściwie dwie nowe książki: „W ciemność” i „Suttree”. Ta druga dopiero pod koniec roku, więc skupmy się na „Into the Dark”. Nie odważyłem się jeszcze na spójną ocenę tego arcydzieła, ale nie mam wątpliwości, że to najwybitniejsza powieść tego pisarza. Metafizyczny dygot, dochodzący gdzieś z podświadomości długo nie daje spokoju. Rąbałem Cormaca przez cały 2011 i jestem pewien, że to jeden z najwybitniejszych żyjących pisarzy. Sami odpowiedzcie, czy wsadzenie go na jedną półkę z Dantem, Dostojewskim, Kafką i Faulknerem jest przegięciem. Z czymś więcej muszę zaczekać do drugiego czytania. A w 2012 WL wznawia „Rącze konie” – pierwszą przetłumaczoną na polski powieść Cormaca, która ukazała się w serii „Kameleon” (1996).

Jeśli chodzi o Polskę to tyłek skopał mi inny starszy pan: Marian Pilot. Jego „Pióropusz” to podróż poza literacką polszczyznę, aż do samych językowych rudymentów. Wielki powrót nurtu wiejskiego w literaturze, na miarę Myśliwskiego i Redlińskiego, a może i lepiej.

Czeskie klimaty też nie zawiodły. Myślałem, że starszy pan Hrabal już w Polsce w całości przetłumaczony, a tymczaem „Czuły barbarzyńca” – polski specjalista od czułego barbarzyńcy Hrabala – obdarował nas kolejnymi nieznanymi opowiadaniami w książeczce „Życie bez smokingu”. Znowu znany z najlepszych utworów świat przyjaciół czeskiego gawędziarza jak stryj Pepin czy Vladimir Boudnik. I jeszcze wydanie świetnej książki Petra Sabacha (czyt. Szabacha) pt. „Gówno się pali” – tytuł czeski, klimat czeski i film czeki (wcześniej mogliśmy oglądać filmową adaptację tego dziełka w reżyserii Jana Hrebejka zatytułowaną „Pod jednym dachem”).

Nie rozczarował, a raczej oczarował i zaczarował mnie starszy pan Eco swoją najdziwniejszą powieścią „Cmentarz w Pradze”.

Z młodzianków podjarałem się westernową wersją praskiego zamachu na Heyndricha autorstwa Laurenta Bineta. Jego „HhHH” było nagrodzone za debiut laurem Gouncortów.





Znieczulić dupę mózg i serce
Hank Ch.

niedziela, 22 stycznia 2012

Podsumujmy rok filmowo – mój rok.

 Na pierwszym miejscu szary i monotonny „Koń turyński” – jak ktoś powiedział, film, w którym najbardziej pasjonującym momentem jest scena, gdy kobieta wychodzi z chałupy do studni po wiadro wody. Ciężki i mroczny film o pustym miejscu po Bogu – nietzscheańki w goryczy i odwadze. Bella Tarr może nie najlepszy, ale jak zawsze bolesny. Film na pewno nie dla ludzi, którzy miewają myśli samobójcze. Krzysztof Varga twierdzi, że to film kiczowaty.
http://lapsus.filmaster.pl/artykul/nie-ma-niczego/
tagi: Nietzsche, smutek, brak, pustka

Kicz, depresja i koniec świata, czyli „Melancholia”. Piękny film o tym, że jak to wszystko pierdyknie, wszechświat odetchnie z ulgą. To miejsce drugie.
http://lapsus.filmaster.pl/artykul/piosenka-o-koncu-swiata/
tagi: apokalipsa, depresja

Trzecie to kicz, modlitwa i Pan Bóg, czyli piękny film o tym, że wszystko ma sens. „Drzewo życia” – nawet fani Dawkinsa powinni docenić cudowne zdjęcia, pokazujące, że świat nie skończy się ot tak sobie.
Tagi: Bóg, religia, wiara

„Czarny łabędź” – na czwartym miejscu kicz, balet i śmierć w wykonaniu Darrena Aronofsky’ego i Natalie Portman. Po prostu – wizualna orgia.
Tagi: balet, sztuka, kobieta

Na piątym – „W lepszym świecie”, czyli Duńczycy dają radę i jak oni to robią. Chyba lubią kicz.
Tagi: rodzina, dramat, przemoc, zemsta
http://filmaster.pl/film/haevnen/

Nanni Moretti straszy nas, że obecny papież to podróbka. Wielki powrót Michella Piccoli, a Jerzy Stuhr w wielkiej formie. Doskonała, choć momentami kiczowata komedia „Habemus Papam” na szóstym.
Tagi: ksiądz, papież, psychologiczny, sens życia

Wizualne cacko z przesłaniem, czyli Lech Majewski filmuje obraz Breughla – siódme, a momentami pierwsze. Wielu uważa, że Majewski jest kiczowaty, lub wręcz lubi kicz.
http://lapsus.filmaster.pl/artykul/ludzki-mlyn-wobec-tragedii/
Tagi: sztuka, religia, wartości, Breughel


Ósme – „Pina”, balet bez kiczu, ale za to w 3D. Kicz?
Tagi: sztuka, balet, harmonia, dokument

Dziewiąte – „Kieł”, film o pożytkach płynących z ekstrakcji i o urokach życia w twierdzy. Grotecha rodzinna momentami wpadająca w psychodeliczny horror. Chyba nie trzeba dodawać, że całość można wrzucić do wielkiego wora z napisem „kicz”.
Tagi: rodzina, izolacja, groteska

Kiczowata „Moskitiera” na miejscu dziesiątym – szydera z relacji rodzinnych, mocna tragifarsa o hipokryzji.
Tagi: kobieta, mężczyzna, absurd

W roku 2011 w kinie rządził kicz, kicz i jeszcze raz kicz!

 pełne posumowanie Spence'a i spółki zdjes
http://kaseta.org/2012/01/15/podsumowanie-2011-fabuy/

wtorek, 17 stycznia 2012

Bogowie schodzą z Olimpu

                                                                   oficjalny r.


Ignacemu Karpowiczowi w nominowanej do nagrody Nike powieści „Balladyny i romanse” przyświecał ambitny plan – stworzyć mega-powieść, ukazać syntezę świata przez pryzmat polskiej rzeczywistości, odpowiedzieć na podstawowe pytania o sens życia. Aluzja do „Ballad i romansów” Adama Mickiewicza zawarta w tytule sugeruje przełomowy charakter tej powieści. Z drugiej strony jest to próba przeniesienia klasycznego eposu do realiów XXI wieku. Świadczy też o owej przełomowości bogaty, 600-stronicowy rozmiar, bo to unikalny przypadek w twórczości Ignacego Karpowicza, dotychczas jego książki były nieco skromniejsze. Zresztą, w ostatnim czasie polska proza oscyluje w okolicach trzystu stron („Lód” Dukaja jest chlubnym wyjątkiem). Wiele obiecuje także intrygująca okładka, rozciągnięta między klasycznym, greckim pięknem a sztuką współczesną.

Nie mam wątpliwości, że Ignacy Karpowicz dużo wie o filozofii i o kulturze. Problem chyba leży w tym, że nie potrafi z tego należycie skorzystać – niestety wykładnia tej wiedzy jest w książce, mówiąc delikatnie, mało oryginalna pod względem formy. Porównałbym to do wytartego konceptu dużego rozpędu, by wyważyć otwarte drzwi. Z jednej strony miałem, czytając „Balladyny...”, wiele razy wrażenie, że sam myślę podobnie, że autor ma rację, ale wcale mi to nie pomagało w przekonaniu się do tego dzieła. Jestem niemal pewien, że gdyby Karpowicz napisał religioznawczy esej, to udałoby mu się wszystko ładnie i przekonująco podsumować. Niestety rozczarowała mnie forma.

W takich magicznych obrazkach przoduje u nas Mariusz Sieniewicz – jego „Czwarte niebo” i „Rebelia” to dobre przykłady wielkich zamiarów i marnego skutku, chociaż zdaję sobie sprawę, że książki te mają swoich zwolenników. Wszystkie wyżej wymienione pozycje z „Balladynami i romansami” na czele łączy wspólny mianownik językowej nieporadności, który tworzy nieprzyjemny zgrzyt między dużym tematem a „prozaiczną” formą. Mój główny zarzut to językowa monotonia, która nie pozwala rozróżnić języka bogów od języka ludzi, a pracownik naukowy posługuje się taką samą składnią jak kasjerka w markecie. Wszyscy mówią do siebie kolesiowatym slangiem, co miało chyba odcinać się od pompatyczności stylu Coelho, a wyszło jak luzacki Coehlo.

Bogowie zstąpili na Ziemię. I tyle. Ta gruba księga rozłazi się na poszczególne epizody, narracja jest naiwna i może ktoś znajdzie tu mądrości, ale dla mnie to tania wyprzedaż, a nie świeży towar. Bogowie ztąpili na ziemię. No i co z tego. Wyszło pretensjonalnie, a mogło być zwiewnie, lekko i wesoło jak na przykład w „Niehalo”.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Zimny łokieć penisistki. O filmie "Irina Palm"

Kim jest penisistka? Jak chce tłumacz filmu "Irina Palm" jest to pani zarabiająca na życie specyficznym rodzajem masażu erotycznego; specyficznym o tyle, że masuje się tylko jedną, ale za to dosyć ważną część męskiego ciała, wystającą przez otwór w specjalnie do tego przystosowanej ściance działowej.

Maggie jest kobietą w średnim wieku, niezbyt atrakcyjną i wygląda na zmęczoną życiem. To zmęczenie samotnej wdowy jest potęgowane chorobą wnuka, który musi zostać poddany skomplikowanemu i drogiemu leczeniu - według lekarzy jest to dla niego ostatnia szansa na powrót do zdrowia. Rodzice chłopca są już zadłużeni i nie widać perspektyw, aby uzyskać niezbędne pieniądze. Maggie jest zrozpaczona swoją bezradnością. Postanawia poszukać pracy, ale kobiecie w jej wieku, która niewiele potrafi, niełatwo jest o intratne zajęcie. Przypadkowo trafia na ogłoszenie w klubie erotycznym. Dzięki delikatnym dłoniom Maggie zostaje Iriną Palm - najlepszą "penisistką" w mieście.

Zestawienie profesji Iriny Palm z tragedią małego chłopca może wydać się niesmaczne. Żeby to chociaż była tragedia kobiety zmuszonej do prostytuowania się w imię walki o zdrowie dziecka. Nic z tego. Maggie do pracy zakłada domowy fartuszek, przynosi ze sobą termos i kapcie. Przypomina panią woźną raczej niż pracownicę sektora erotycznego. I właśnie dzięki tej nieprzystawalności sfer udaje się twórcy osiągnąć efekt czysto komediowy. Od pewnego momentu film staje się dość oryginalną komedią romantyczną, gdzie między właścicielem klubu (znany z filmów Kusturicy Miki Manojlovic) a Iriną rodzi się uczucie "kobiety z przeszłością i mężczyzny po przejściach".

Lubię takie smutno-wesołe kino o zwykłych-niezwykłych ludziach, ich poświęceniu i walce o godność. Walce specyficznej, może śmiesznej z perspektywy przyzwoitych ludzi, którzy umieją wszystko w życiu poukładać, ale według mnie zasługującej na szacunek. W końcu sama profesja Iriny też nie jest lekka, bo można się nabawić kontuzji łokcia - tak jak w tenisie.

niedziela, 15 stycznia 2012

Rozstrzygnięcie konkursu na najlepszą recenzję filmu "Sputnika"!

Serdecznie witamy wszystkich w Nowym Roku!

Przyszedł czas na rozstrzygnięcie ostatniego sputnikowego konkursu. Laureatami konkursu na najlepszą recenzję festiwalowych filmów zostali:

1. "Było." - Autor: @Spence
2. "Faust – czyli wieczny głód" - Autor: @dagrud1
3. "Rosyjska dusza w koncentracie" - Autor: @Lapsus

Wyróżnienie:
- "Sprawiedliwość pełną parą" - Autor: @Majka
- "Świat odczarowany" - Autor: @VEGAAST

Wszystkim uczestnikom serdecznie dziękujemy, a zwycięzcom gratulujemy!

Cholernie miło było mi otrzymać tę potężną pakę z książkami, filmami i gadżetami.
Lapsus

sobota, 7 stycznia 2012

Las lasem, zima zimą, ale iść trzeba

Jest to recenzja filmu "Chodzenie po lesie. Zimą" Michuka.

Filmów o chodzeniu, ewentualnie bieganiu po lesie jest sporo, więc z pozoru film Michuka to nie jest jakieś odkrywcze dzieło, a jego długość (nieco ponad 30 sekund ) to nowy gatunek - kino bardzo krótkiego metrażu. Oczywiście to sarkazm, a jeśli ktoś nie wie, co to sarkazm, odsyłam do słownika (haha, lol, roftl, XD).

Ale już serio - jest coś w chodzeniu po lesie, że nieważne, jaki film się o tym nakręci - długi, krótki, dramat, komedię - to będzie się widzowi podobało. Jak powiada klasyk - natura, natura, natura. I to podstawowy a zarazem jedyny poważny zarzut pod adresem omawianego filmu - Michuk pod względem doboru tematu poszedł na totalną łatwiznę. Już po tytule można było spodziewać, że film będzie się podobał. Natura, świeże powietrze, drzewa, leśne ścieżki, śnieżna biel i skrzypiący pod butami śnieg - jeśli o mnie chodzi nie trzeba nic więcej, aby mnie uwieść. I w rzeczy samej uwieść się pozwoliłem.

"Film o chodzeniu po lesie" to kino ekstremalnego minimalizmu. Widzimy tylko czapkę, szalik, fragment twarzy, zmęczony wzrok (mały kacyk, hę?), w tle ośnieżone korony drzew. W sferze dźwiękowej film tworzą nakładające się na siebie dźwięki: skrzypienie śniegowców i ciężki oddech bohatera, który można jedynie porównać do oddechu Justyny Kowalczyk na finiszu biegu na 30 kilometrów. W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o genialnej kreacji aktorskiej. Filmy, w których autor pokazuje swoje życie mogą razić natrętnym ekshibicjonizmem, tak jak w wypadku "Tarnation", jednak Michukowi udało się uniknąć tej pułapki. Aktor-reżyser-bohater - po prostu Michuk oddziela się od tej tandetnej nachalności kolejnymi warstwami odzieży. Widz, aby dostrzec mroczny, egzystencjalny wymiar tej filmowej przypowieści musi przebić się przez szalik i czapkę, a brak dialogu rekompensuje kod oddechu i ciężkie stąpanie po śniegu.

Michuk - współczesny Syzyf - zmierza. Ale dokąd zmierza? A może nie zmierza, a po prostu idzie? Sam nie wiem: idzie czy zmierza, zmierza czy idzie? Tajemnica w tym filmie goni tajemnicę, bo dokąd, po co? Czy ta podróż ma sens? Czy ta droga, jego droga, jest dokądś? Ostatnie ujęcie buduje abstrakcyjną ścianę wieloznacznych możliwości interpretacyjnych. Pójdę jedną z tych dróg. Kiedy oko kamery przechodzi płynnie z twarzy wędrowca i przesuwa się w stronę leśnych rozstajów, a widz wpada w obłęd, że to kolejny dylemat, w którą stronę iść i że zostanie z tym dramatycznym rozdarciem już na zawsze, to ja zobaczyłem trzecią możliwość. Na samym końcu pejzażu, dosłownie w ostatnim momencie dojrzałem dziwny kształt. Według mnie jest to pokrywa od schronu przeciwatomowego. To właśnie tam zmierza nasz "every man". W tej koncepcji Michuk to "last man standing", współczesny Noe, który odbuduje ludzkość po wielkiej katastrofie. Ktoś zada pytanie - jak samotny bohater może zrobić to w pojedynkę? Wszak Noe miał małżonkę (jak jej tam było - zapomniałem). A jeśli w tym schronie ktoś na niego czeka? Bo tak naprawdę "Film o chodzeniu po lesie. Zimą." to film o wielkiej miłości aż po kres świata. Miłości wobec której blednie nawet Apokalipsa.