Dom (zly)

Dom (zly)

poniedziałek, 26 marca 2012

Brnąc pod tekstu prąd

officjal rec
Jeśli chcemy mówić o przyjemności lektury w kontekście „Finneganu trenu”, to, będę szczery, jest to przyjemność płynąca z masochistycznych skłonności, które być może drzemią w każdym z nas. Podczas lektury miałem pragnienie zawołać: „Zmasakruj mnie, książko!”. Taki się czuję wobec ogromu „Finnegan Wake” mały, a z drugiej strony ten językowy labirynt wciąga i nie pozwala się uwolnić. Brnę więc słowo po słowie, zdanie po zdaniu, wierząc, że może kiedyś uda mi się zbliżyć do głębokich pokładów znaczeń tekstu Joyce’a.
Kiedyś przypadkowo na kanale „Kultura” zobaczyłem performance Piotra Żylińskiego, który czytał przez ponad godzinę „Transatlantyk” Witolda Gombrowicza i popijał przy tym jakiś tajemniczy płyn z dużej karafki. Z czasem czytanie zamieniało się w coraz większy bełkot, ale jaki był koniec eksperymentu niestety nie wiem, bo usnąłem – program nadawany był późną porą. Chodziło mi po głowie, że skoro ballada „Finnegan Wake” z 1850 roku to historia lubiącego whisky Tima Finnegana, który spadł po pijanemu z drabiny, zabił się, ale powstał, to może jest to właściwy trop, by pojąć świat Joyce’a. Nabyłem zatem irlandzką, a jakże, whisky, zamroziłem lodu i, po rozmaitych próbach wokalnych z czytaniem tekstu, które mnie zadowoliły tylko częściowo, rozpocząłem eksperyment. Nie chcę w tym miejscu zachęcać do niecnego procederu spożywania alkoholu w czasie lektury „Trenu”, ale zapamiętałem wrażenie oświeconego stanu umysłu, gdy menisk brązowego płynu w butelce przekroczył połowę objętości Jamesona. Miałem przygotowane do dzieła swoje ulubione pióro – dużego Watermana, którego otrzymałem kiedyś od pięknej kobiety – i zacząłem notować. Z każdą kolejną szklaneczką szło mi lepiej i jasność była większa w mojej głowie - do tego stopnia, że nawet nie wiedziałem, kiedy przytuliłem czoło do chłodnego pulpitu biurka i zasnąłem snem sprawiedliwego.
„I get knocked down, but I get up again. You’re never gonna keep me down” – śpiewał zespół Chumbawamba w piosence “Thubtumping”. Może i o to chodziło w historii z Timem Finneganem. Zostałem pokonany, padłem, rzec można, ale się podniosłem. I mimo bólu dojmującego, sięgnąłem po zapiski z mojej nocy nad „Finneganów trenem”. I nic zgoła z nich nie pojąłem. Litery składały się tam w wyrazy, przy których tekst Joyce’a to szczyt przejrzystości, a z czasem zmieniały się w wykres podobny do zapisu elektroencefalogramu, co też, jeśli ktoś ma ochotę, można interpretować symbolicznie jako zrobienie wody z mózgu, obraz totalnej paranoi, w jaki wpędził mnie alkohol i lektura Joyce’a. Proszę zatem moje czytelnicze eksperymenty potraktować jako przestrogę, że „Finneganów tren” i irlandzka whisky, to nie jest bezpieczna mieszanka. Ale że moja mentalność kaskadera każe mi brać na barki coraz większe wyzwania, to już kombinuję, jak się łączy irlandzka proza z polskim, czystym żytem w płynie. Wszak bliskość tych dwóch nacji nie podlega dyskusji.
Oczywiście cała powyższa historyjka to unik, bo cóż mądrego można napisać o dziele Joyce’a? Przeczytałem kilka mądrych analiz i pomyślałem, że to trochę jak o filmach Jodorovskiego wypowiedział się Arabal, że gdyby zrozumiał jego filmy, to by mu się przestały podobać. Właśnie tajemniczość tekstu, gra językowa, polegająca na zejściu do nieprawdopodobnych pierwotnych lingwistycznych form, do jakiegoś ultrajęzyka wraz z graficznym gestem, może czytelnika urzec jako sama w sobie. Poczuć ten szum, bełkot, ten wszech język, wypływający spod racjonalizmu, a przede wszystkim spod pragmatyzmu, który skazuje komunikat na sprowadzenie jedynie do funkcji użytkowej – oto co może najważniejsze w czytaniu „Finneganu trenu”. To zdaje się sam Joyce powiedział, że o ile „Ulisses” jest powieścią dnia, o tyle „Tren” jest „powieścią” nocy. Idąc tą pijacką alegorią, którą zastosowałem powyżej, wyobrażam sobie „Finnegan’s Wake” jako karczmę u stóp wieży Babel; karczmę, gdzie mieszają się w nocnym gwarze dźwięki, znaki, słowa i litery. Po środku tej karczmy siedzi Joyce i zamiast wyłapywać sensy, zapisuje szum – szum, który ma początek w Zatoce Dublińskiej, gdzie pojawia się jako początek i koniec Budowniczy Finnegan, gdzie pojawia się mowa jako ojczyzna i narodowy mit, a wszystko wyłania się z boskiej magmy słowa, słowa mającego moc tworzenia, słowa stojącego u zrębów każdej cywilizacji.
Co do przekładu, to wiem, że Krzysztof Bartnicki wykonał niesamowitą pracę, próbując zbliżyć polszczyznę do języka Joyce’a. Dzięki temu olbrzymiemu wysiłkowi możemy dziś poczuć tę niesamowitą językową ucztę. Nie zamykam sobie drogi do pojęcia „Finneganów trenu” i czekam na książkę, która opisze i przybliży nam świat myśli Joyce’a ( zapowiedź takiej książki – przypisu autorstwa Bartnickiego i Katarzyny Bazarnik już istnieje). Ale póki co – pozwólcie mi radować się tym brzmieniem, tym słowem abstrakcyjnym, tą literaturą w stanie czystym i dźwiękiem. Pozwólcie mi brnąć pod tego tekstu prąd, nie wiedząc dokąd mnie on zaniesie.

wtorek, 20 marca 2012

Fałszywy dokument - detektyw Lapsus na tropie

Za początek mockumentu samozwańczo uznaję rok 1938 i słynne słuchowisko Orsona Wellesa pt. "Wojna światów" wg Herberta George'a Wellesa. Reżyser wywołał zbiorową panikę, po tym jak dokonał adaptacji powieści w taki sposób, jakby to był reportaż na żywo z nalotu Marsjan. Od tego czasu dokument i fikcja zaczęły nam się mieszać kompletnie, a dopełnieniem tego zjawiska będzie uwieńczenie mockumentalnego "Wyjścia przed sklep z pamiątkami" Oskarem za najlepszy długometrażowy film dokumentalny (http://anabee.filmaster.pl/notka/oscary/).Mockumenty to fikcyjne filmy udające rzeczywistość. Ten gatunek od pewnego czasu jest dosyć popularny. Chciałbym tutaj zwrócić uwagę na to ciekawe zjawisko.

Formę mockumentalną szczególnie upodobali sobie twórcy horrorów. Pewnie takim radiowym przypadkiem jest właśnie "Wojna światów", bo udawanie dokumentalnej rzeczywistości świetnie się sprawdza, jeśli chodzi o straszenie ludzi. "Blair Witch Project", "Rec" czy słabe "Paranormal Activity" są na to najlepszymi dowodami. Ale mockumenty to nie tylko filmy grozy, mamy mockukryminał - "Człowiek pogryzł psa", mockukomedie - "Borat' albo "Bruno", mockubiografię - mistrzowski "Zelig" Woodego Allena czy "Zagadka Gertrudy Stein" ( film niejakiego Phillipe'a Mory, stawiający tezę, że Gertruda Stein żyje i odżywia się odmładzającymi roślinkami w Himalajach; swoją drogą najgorszy film zeszłego roku, nawet WCK nie wytrzymało konkurencji).
Ale póki Sasha Baron Coen jest Boratem, Johnattan Bell Alicją B. Toklas - przyjaciółką Gertrudy Stein z filmu Mory, a Benoit Poelvoorde odgrywa tylko diabolicznego zabójcę Bena, to jeszcze wszystko gra. Gorzej się robi, gdy Jaromir Nohavica w "Roku diabła" to Jaromir Nohavica, a Banksy to Banksy (chyba że wcale nie!).
Peter Zelenka zrobił coś takiego już na studiach - bohaterami filmu "Mnaga - Happy End"( http://filmaster.pl/film/mnaga-happy-end/) uczynił autentycznych muzyków czeskiego zespołu, grającego alternatywną muzę, "Mnaga a Zdrop". W filmie jest ukazane jak mechanizmy show biznesu kreują gwiazdy tak zwanej niezależnej sceny - skład zespołu tworzony jest na zasadzie castingu, gdzie członków grupy dobiera się na podstawie wyglądu (tak przecież powstają boys bandy), a "muzycy" nie mają pojęcia o graniu i śpiewaniu. Zelenka rozwinął po mistrzowsku ten temat w filmie "Rok diabła", gdzie Jaromir Nohavica, Karel Plichal, Jaz Coleman (lider "Killing Joke", uważający się za Czecha), muzycy folkowego "Czechomora" , wszyscy grają tutaj siebie. Wszyscy oprócz holenderskiego reżysera Jana Holmana (gra go czeski filmowiec Jan Prent), który wyleczony z alkoholizmu poprzez wiarę przyjeżdża do Czech, aby zrozumieć fenomen, bo ponoć u naszych południowych sąsiadów leczenie nałogu jest możliwe bez udziału Pana Boga. Tutaj spotyka Jaromira Nohavicę i powstaje film-żart tak bogaty i wielowątkowy, że aż trudno uwierzyć, że to wszystko może trzymać się kupy. Jednak jest tutaj jeden element scalający - to muzyka, wspaniała, kolorowa, różnorodna muzyka.
Czy jest zatem "Rok diabła" dokumentem, mockumentem czy fabułą? Cholera wie. Jedno jest pewne - prawdy życiowej w tym filmie nie ma za grosz. Sam Nohavica mówi o swoim filmowym wizerunku tak: "Po jego obejrzeniu sam jestem zdezorientowany. Nie wiem, co mam o sobie myśleć". W "Roku diabła" obowiązuje jedynie prawda sztuki.
Okazuje się, że "Wyjście przed sklep z pamiątkami" nie jest wcale tak oryginalnym w swojej formule maksymalnego zbliżenia do rzeczywistości. Myślę, że w wypadku tego filmu głównym bohaterem nie jest ani street-art, ani postać Banksy'ego. Oczywiście bardzo istotny jest tutaj fenomen sztuki ulicznej, to na nim opiera się wizualna siła filmu - szybki puls wielkich miast i ludzie wykorzystujący wielkomiejską przestrzeń do wyrażania siebie. Jednak wg mnie głównym bohaterem jest tutaj Thierry Guetta, który zmienia się z czasem w gwiazdę street-artu Mr. Brainwasha. Kim jest Thierry Guetta, czy istnieje naprawdę? Oto właściwy trop (podobnie jak filmowiec Jan Holman w "Roku diabła"), pokazujący, że "Wyjście przed sklep z pamiątkami" to fikcja udająca dokument. Nie chodzi w tym filmie o prezentację fenomenu street-artu, ani nawet twórczości Banksy'ego, ani nawet czy bohater "Essential Killing" odnalazł się przykuty do ogrodzenia obok kolejki w Disneylandzie. Nie. Ten film jest ironicznym komentarzem do mechanizmów show biznesu. I pewnie nie miałoby żadnego znaczenia, czy to dokument, mockument, czy jeszcze co innego, ale,jak mówił Bohumil Hrabal, rzeczywistość odkręciła swoje magiczne kurki. Członkowie Akademii nominowali film Banksy'ego w kategorii dokumentu. Czym jest Oskar dla każdego filmowca, tłumaczyć nie trzeba. Zatem - czy to Banksy zakpił sobie z szacownego grona, czy oni kpią sami z siebie, czy postanowiono nagrodzić film, który nie mieści się w żadnej stworzonej przez Hollywood formule? Po raz kolejny gatunkowe, amerykańskie kino superprodukcji dostaje szyderczego kopa od ludzi nie myślących kategoriami, ile kosztował i ile zarobił dany film. Thierry Guetta znowu górą!

POWRÓT “NOCNEGO PORTIERA”

Są filmy, które dziś odczytać należy inaczej, niż ustaliła to grupa tzw. “fachowców” . Weźmy dokument Krzysztofa Kieślowskiego “Z punktu widzenia nocnego portiera”. Przyzwyczajono nas do negatywnej interpretacji postaci głównego bohatera, jako przykładu osobowości autorytarnej, odebrano mu tym samym rys indywidualności i bezkompromisowość; zrównano do pozycji policyjnego psa. Nic bardziej mylnego.


W dzisiejszych czasach, gdy samowola przekracza wszelkie możliwe normy, postać bohatera winna być dla wielu wzorem do naśladowania. Człowiek, który żąda porządku w świecie chaosu, nie może być postrzegany inaczej niż osoba wartościowa. Wiele mówiło się o niesamodzielności myślenia, wręcz zniewoleniu pokazanym w filmie Kieślowskiego, ale dokąd zaprowadziła nas ta swoboda? Do pornografii, przemocy, złodziejstwa na masową skalę – oto ślepy zaułek, w jakim utknęła nasza cywilizacja. Młody człowiek, zagubiony w cyber-przestrzeni. nie potrafi odnaleźć się w realnym świecie. Błądzi po omacku i szuka autorytetów. Dziś “Nocny Portier” to prawdziwy wzorzec w prawdziwej rzeczywistości. Przyjrzyjmy się jego słowom.
“Regulamin jest ważniejszy jak człowiek, że jak się człowiek nie stosuje, to przepada” – dziś nie obowiązują żadne regulaminy, zasady, przepisy. To świat, w którym żyć niepodobna. “Nocny Portier”, zwany dalej NP, to John Wayne końca XX-go wieku. Gdy system ładu chyli się ku upadkowi, ten czysty i zadbany pan mówi nam, że trzeba utrzymać porządek, utrzymać go za wszelką cenę.
“Ja mam zamiłowanie do tej kontroli, mam zamiłowanie kontrolować tych swoich kolegów, tych wędkarzy, zabieramy kije, mam takie hobby , do tego jestem przyzwyczajony” – kontrola jest warunkiem bezwzględnym utrzymania porządku, a tym samym warunkiem naszego bezpieczeństwa. Kontrola jest profilaktyką społecznego ładu.
“Takie dziecko (złapane na wagarach – przyp. autora) to się już boi, on się już prosi, błaga, żeby mu oddać legitymację, że on tego więcej nie zrobi... Takie dziecko dajemy, do takiego poprawczaka i to dziecko się naucza tym, i ono z tego poprawczaka wychodzi, i ono jest idealne dziecko” – powrót do tradycyjnych metod wychowawczych jest gwarantem przywrócenia porządku. Bezmyślna wolność młodych ludzi ukrócona zostanie przez dyscyplinę i wdrażanie do pracy na rzecz społeczności. Tutaj gradacja kar może przewidywać roboty publiczne jako alternatywę dla poprawczaka. Jest to drobna korekta, która nie zmienia wszakże zasadniczo słusznej idei NP.
“Mnie to się niepodobuje, że noszą długie włosy, spodnie, rozszerzane czy wąskie, włosy, brody, baki – no fakt, że ja sam noszę, to ja takiego człowieka nienawidzę” – mamy zatem uniformizację jako kolejny etap głębokiej, społecznej rewolucji. Dochodzi także samokrytyka jako ważny element uznania swojej winy. Nawet NP nie jest wolny od błędów. Każdy jest zatem zaszachowany, bo każdy ma coś na sumieniu. Nawet z pozoru niewinne “pekaesy” mogą zburzyć powszechny porządek. Wróg czyha ukryty w każdym z nas i to tutaj musimy zacząć szukać najpierw przyczyn rozkładu.
“Ja sądzę według swojego rozumu, że musi być kara śmierci, tylko w ten sposób, że taki który wykroczył toto, i zrobić, proszę pana, szubienicę, taki sąd zrobić i powiesić go, proszę pana, publicznie, dziesiątki, setki ludzi by zobaczyły...” – pewnie dzisiejszy człowiek powie, że przesada? Każdy prawdziwy porządek nie może obyć się bez ostatecznych rozwiązań. Są one gwarantem sprawnego działania systemu.
Tyle “Nocny Portier”. Co dziś jest przestrzenią, od której należy zacząć porządkować bałagan naszej rzeczywistości? Oczywiście – chaos Internetu. Dlatego z wielką radością winniśmy powitać międzynarodowy pakt, który rozpocznie zbożne dzieło likwidacji samowoli i rozpasania. Będzie to z pożytkiem dla świata, ale przede wszystkim będzie to dobre dla naszej kochanej młodzieży, dla milionów młodych ludzi, którzy nie mają dziś dobrych wzorców, które` proponowałyby właściwe schematy zachowania. Kontrola, dyscyplina i odpowiedzialność – oto słowa klucze dla moralnej odnowy współczesnego świata.
PS. Lapsus tym artykułem zgłasza akces, że przyjąłby jakąś ciepłą posadkę za cenzorskim biurkiem. Za godziwym uposażeniem oczywiście.

Jest to tekst Filmradarowy sprzed redakcji. Filmradar nr 2 - "LAPSUS FILMOWY"

wtorek, 13 marca 2012

Kompendium ludobójstwa

off recenzja

Daniel Goldhagen, autor książek poświęconych tematowi hitleryzmu w kontekście socjologicznym (m.in. „Gorliwi kaci Hitlera”), porwał się na potężny temat ludobójstwa w XX stuleciu. Ta przerażająca lektura wprowadza nas w świat zagadnień, które stworzyły cywilizacyjną traumę po nie tak odległym „wieku ludobójstwa”. Autor próbuje przeanalizować całą złożoność zagadnienia, jego ambicją jest niepoddawanie się stereotypowym poglądom i próba stworzenia syntezy, która pozwoli współczesnemu człowiekowi wyciągnąć całkiem praktyczne wnioski w odniesieniu do tego trudnego tematu.


Przyzwyczajeni jesteśmy, by problem ludobójstwa postrzegać w kontekście hitleryzmu i , będącego jego bezpośrednim efektem, Holokaustu. Daniel Goldhagen poszerza tę perspektywę – nie ogranicza swojego punktu widzenia tych spraw do Europy. Autor szacuje liczbę ofiar ludobójstwa na około 150 milionów - ofiar, które zginęły na całym świecie, także w Azji i Afryce. Ustawiając tak perspektywę patrzenia na ludobójstwo, zyskujemy szerszy pogląd, który mówi, że nie wolno nam poprzestawać na spojrzeniu tylko na to, co odnosi się jedynie do tak zwanego „cywilizowanego” świata. Dzięki poczynionym badaniom uzyskujemy pełny obraz zjawisk, związanych z problemem polityki eliminacjonistycznej w XX wieku.


W ujęciu amerykańskiego historyka sprawa odpowiedzialności za ludobójstwo wynika z podmiotowego traktowania człowieka jako istoty w pełni świadomej i odpowiedzialnej za swoje czyny. Taką wizję autor zaprezentował już w „Gorliwych katach Hitlera”, gdzie obalał pogląd o odpowiedzialności wąskiej grupy, która sterroryzowała niemiecką społeczność. W „Wieku ludobójstwa” teza ta zostaje rozwinięta – bez szerokiego poparcia społecznego, akceptacji dla prowadzenia eksterminacyjnej polityki, działania tego typu nie byłyby możliwe. Proponowany tutaj rodzaj odpowiedzialności jest odpowiedzialnością indywidualną, ale także odpowiedzialnością społeczną – ludobójstwo to nie tylko kaci, to również milczący, akceptujący świadkowie. Goldhagen uświadamia nam, że płeć, rasa, wyznanie w kontekście omawianego zagadnienia nie ma większego znaczenia. W swojej wcześniejszej książce „Niedokończony rozrachunek” poruszał on temat odpowiedzialności duchownych katolickich za aprobowanie działań, mających na celu eksterminację Żydów w Europie.


Dawid Goldhagen nie tylko stawia diagnozę dla strasznej choroby, jaka toczyła świat w XX wieku. Wskazuje też rozwiązania, które można zastosować, by eliminować z rzeczywistości to wszystko, co sprzyja powstawaniu ludobójstwa. Wskazuje tutaj na słabość ONZ, która zawiodła wiele razy przy tego rodzaju konfliktach (szczególnie mocno było to widoczne podczas wojny w byłej Jugosławii). Zmiana retoryki w mówieniu o ludobójstwie i jego sprawcach, aktywne działania w sytuacjach, gdy mają miejsce działania eliminacjonistyczne, rola edukacji w kształtowaniu poglądów, służących tolerancji i walce z ksenofobią – oto niektóre z wniosków, znajdujących się w „Wieku ludobójstwa”. Goldhagen podkreśla tutaj wagę bezpośredniej interwencji w sytuacji, gdy dany reżim narusza podstawowe, humanitarne zasady.


Oczywiście problem ludobójstwa w XXI wieku nie zniknął. Jest na świecie wiele miejsc, które mogą stać się zarzewiem przyszłych konfliktów o charakterze ludobójczym. To głównie te kraje, które nie przestrzegają zasad demokracji, które narzucają swoje ideologie obywatelom. To przede wszystkim świat radykalnych islamskich ruchów religijnych, ale także te miejsca na świecie, gdzie polityka „samodierżawia” jest cały czas aktualna. Ta książka może w swoim praktycznym wymiarze wydać się radykalna, jednak najważniejszy powinien być dla nas przedmiot refleksji, który prezentuje Goldhagen. Zofia Nałkowska pisała pełne bezradności słowa – „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Czy rzeczywiście jesteśmy bezradni? A może zbyt często pozostajemy obojętni, jakby te straszne rzeczy, które dzieją się na świecie i dziś nie były naszą sprawą.

czwartek, 8 marca 2012

O lasce

officjalna recenzja


Zbierałem ten cykl przez kilka miesięcy. Raz w tygodniu musiałem wysupłać 30 złotych polskich, by zgromadzić na półce serię „Literatura czeska”, wydawaną przez „Gazetę Wyborczą”. Teraz te siedemnaście tomów zajmuje honorowe miejsce w mojej biblioteczce, tworząc na najwyższej półce widok z czeską flagą, w który układają się grzbiety książek. Zbiór o tyle ciekawy, że oprócz wersji „literackiej” do każdego z tytułów dołączony został film, będący filmową adaptacją danego dzieła. Mogę sobie teraz czytać i oglądać do woli „klasyki” naszych południowych sąsiadów. Mariusz Szczygieł w krótkiej książce „„Láska nebeská” nie po raz pierwszy przybliża nam fenomen naszej polskiej obsesji na punkcie Czechów.
Powodem do kolejnej wycieczki autora „Gottlandu” w świat „czeskich klimatów” była właśnie wymieniona powyżej seria. Mariusz Szczygieł stworzył do każdego z tytułów „Literatura czeska” swój autorski komentarz w formie felietonu, gdzie poszczególne książki (i filmy) są jedynie pretekstem do snucia refleksji o szerszym charakterze na temat pogmatwanych, było nie było, polsko-czeskich relacji. Zadaje on pytanie o źródło naszego czechofilstwa i zastanawia się, co nas w Czechach tak pociąga, czym nas oni tak skutecznie uwodzą. Z tego co wiem, ten zabieg działa w dwie strony, bowiem także Czesi wiele rzeczy dowiadują się o samych sobie z książek autora „Zrób sobie raj” - książki Mariusza Szczygła są tam bardzo popularne. O tej wzajemnej fascynacji jest właśnie „Láska nebeská”.
Dopiero od niedługiego czasu mamy do czynienia ze zmienioną perspektywą w postrzeganiu „czeskich” tematów. Jednak mocno zakorzeniony był w naszej świadomości stereotyp „tchórzliwego czechaczka”, który stawiany był w opozycji do heroicznego Polaka, walczącego o wolność. Było w tych uogólnieniach na temat obu nacji sporo uproszczeń, a, jak wiadomo nie od dziś, uproszczenia stoją u źródeł konfliktów. Z tej charakterologicznej różnicy wynikała prawdopodobnie wzajemna niechęć, która była widoczna w przeszłości i pewnie wiele z tego stereotypowego poglądu istnieje i dziś.Mariusz Szczygieł pomaga nam już po raz trzeci uporać się z „czeskim błędem” i czyni to jak zawsze skutecznie. Nie sposób przecenić roli tego autora w sposobie patrzenia na polsko-czeskie sprawy i , co najważniejsze, na zbliżenie miedzy naszymi narodami.
Jest Mariusz Szczygieł szczególnym typem czechofila – nie lubi na przykład piwa i zadymionych knajp, gdzie toczą się te wszystkie niesamowite dysputy, o których wspominał Hrabal w swoich uroczych książkach. Autorowi jest bliżej do kosmopolitycznej tradycji Kundery, z jej zmysłowością, wyrafinowanym stylem i lampką dobrego wina. Być może ten nietypowy mimo wszystko wizerunek Czech pozwala na zdystansowanie się do utartych ścieżek w myśleniu o tym narodzie tylko w kontekście piwa i knedlików.
Zarówno seria publikacji wydana przez Gazetę Wyborczą, jak i felietony z tomu „Láska nebeská” pokazują zróżnicowanie tej kultury, że nie można jej zamknąć w jednej określonej przegródce. Na kulturę naszych sąsiadów trzeba patrzeć przez pryzmat historii, która Czechów, podobnie jak Polaków, zmusiła do przyjęcia określonej postawy, pozwalającej naszym narodom przetrwać. Dziś możemy się przyglądać sobie i uczyć dystansu do tego wszystkiego, co może być trudne, ale co stanowi o naszej tożsamości.

sobota, 3 marca 2012

Śmierć na sprzedaż. Rysiek z Klanu nie żyje.

Motto: „RIP w Pip (ciach Mańkę w piach)” Sławomir Mrożek „Tango”

Odszedł. Człowiek-ikona. Człowiek-legenda. Polak-ojciec, mąż-Polak. Uczciwy, poczciwy, swojski, przaśny jak bochen wiejskiego chleba, choć Warszawy mieszkaniec. Włączając po raz 3456 telewizor w powszednie popołudnie nie ujrzymy już jego prostej, wesołej twarzy - wzorca osobowego polskiego męża, ojca, Polaka. Po prostu Ryśka. Ryśka z „Klanu”.

Co tu dużo gadać – był Rysiek swojakiem. To był gość, z którym zamieniłbyś te kilka zdań w windzie, z którym pogadałbyś o tym jak kiepski rząd, jak drogo, jak czas zapiernicza do przodu i ani się obejrzysz, a tu całe zmarnowane życie masz za sobą. Jego żarty były jak głazy spadające na beton. Gość, z którym może śmiało zidentyfikować się 90 procent męskiej populacji w kraju nad Wisłą. Nie z jego bratem – słynnym doktorem Lubiczem - ale właśnie z tym prostym Ryśkiem. Z tą szczerą , polską, przaśną duszą trudno się zaprzyjaźnić (kto chciałby być przyjacielem Ryśka niech pierwszy rzuci kamieniem), ale nie chodzi o atrakcyjność. Dzięki Ryśkowi mogliśmy spojrzeć w lustro i lepiej zrozumieć sami siebie. Zrozumieć, że wcale nie musimy siebie lubić, żeby żyć.

Rodzino Ryśka – dziś płaczecie, ale Grażynko, czy potrafisz powiedzieć, kim był naprawdę Rysiek? Czy byłaś w stanie z kimś takim przeżyć chwile uniesień, czy wasza sypialnia zamieniała się czasami w tonącego Titanica? Przyznaj – nie było takiej opcji. Nie był Rysiek , mimo wielu jego aktywnych wariantów, Polakiem-kochankiem, wszak to oksymoron. Ale dlatego kochaliśmy jego jak siebie samego, bo był Rysiek tym Nobody, z którym każdy mógł się zidentyfikować. A relacje z dziećmi? Z „Klanu” wynikało, że Rysiek nie kumał, co jest nie tak z synem Maćkiem. W ogóle mało kumał, więc znowu był tym naszym wzorowym odzwierciedleniem. No może nie pił tak jak statystyczny Kowalski równo, ale rozumiemy, że ustawa, że nie wolno, że Rysiek pewnie smolił , ale krył się z tym umiejętnie w wypracowanym przez siebie systemie, tak jak ten polski wzorzec Everymana nakazuje i to tylko takie mrugnięcie okiem jest twórców. Nie można żyć tak jak Rysiek, być smutnym jak Rysiek, wyglądać jak Rysiek, mieć żonę jak Rysiek, i nie pić.

Rysiek miał przechlapane, fakt. Ale kto nie ma przechlapane? Rysiek był bliski naszym sercom, bo właśnie takim był wcieleniem smutku, poruty i naszej swojskiej beznadziei. Bez wszystkich czasowników na p. Znajdowaliśmy w nim przekonanie, że mimo tego całego badziewia da się jednak przeżyć jakoś kolejny nudny, szary, beznadziejny dzień. Wstać rano i jakoś pojechać dalej tą taksówką zwaną życiem, które jest jak najtańszy papier toaletowy. Ale co będzie teraz, kto zastąpi Ryśka? Mówi się ponoć o Rutkowskim, ale czy to będzie dobry ruch? Ten macho, ten męski typ będzie dla nas jakimś niedostępnym marzeniem o gościu w jedwabnej, rozpiętej koszuli. Rozumiemy, że przyszedł czas na nowy typ samca, ale kto, tak jak Rysiek z „Klanu”, ujmie się za tymi, którzy na ten szybkobieżny, nowoczesny pociąg się spóźnili.

Ale przyznajmy – śmierć jego była nam potrzebna. Jak trudno nam się przejmować przedwczesną śmiercią zagranicznych gwiazd. Przyzwyczajeni do narodowej żałoby, nie jesteśmy w stanie obyć się bez trumien, krzyży, kirów. Skoro nikt ważny nam nie umarł już prawie od dwóch lat, niech śmierć fikcyjnego Ryśka z Klanu wypełni nam tę lukę. RIP Rysiek RIP, i tak cię nie zastąp nikt.

Z bliska

Polska wiocha staje się naszym towarem eksportowym. Chcesz zainteresować zagranicznego widza, sfilmuj rodzimą prowincję, przejedź się po polskich realiach, nie pozostaw suchej nitki na brudzie, smrodzie i beznadziei tego życia. Czy z takiego założenia wyszli Anka i Wilhelm Sasnalowie – twórcy filmu “Z daleka widok jest piękny”.

Czy to film prawdziwy? Zbyt jednostronny, by aspirować do tego miana. Czy ten film to kato-polski video-art, który pokazywany w galeriach na całym świecie, będzie na tyle dziwny, że zainteresuje koneserów sztuki za granicą? Nie posądzam twórców o taki cynizm. Czy chodzi tylko o rozprawienie się z rzeczywistością, z którą artyści są związani poprzez swoje korzenie? Współczuję traumy. A może ta polska wiocha ma charakter bardziej uniwersalny? Może to zejście do pierwocin jest opisem głębszej prawdy o człowieku.

Z daleka każdy widok jest piękny. Przyzwyczailiśmy się do takiego oglądania świata, jakby obok nas nie istniały brud – ten rzeczywisty i ten przenośny syf życia. Tak jest łatwiej i taka jest klasyczna definicja sztuki, jako dążącej do piękna. Ale mnie przychodzą na myśl słowa z wiersza turpisty Stanisława Różewicza: “zbierałem tylko te owoce, co że są krwawe, zbiera się przez płótno”.

Bohaterowie filmu Sasnalów to my sami odarci z dostatku i planów na przyszłość. To ludzie żyjący tu i teraz, walczący o byt i o pokarm, którzy nie zawahają się przed użyciem przemocy, by zawłaszczyć przestrzeń do życia. Ludzie zajmują się tutaj dewastacją, bądź jedzeniem – ich działania skierowane są zawsze na niszczenie jakiejś struktury, co może symbolizować tragiczną świadomość śmierci. W tym kontekście określenie “cywilizacja śmierci” nie brzmi jak truizm. Niszczę, by przeżyć, jeśli ja nie zjem martwego mięsa, zjedzą mnie. Taka interpretacja musi skojarzyć się odbiorcy z systemem totalitarnym, w którym od moralności istotniejsza staje się siła, prowadząca do odebrania własności.

Ten totalitarny wymiar filmu to nie tylko Polska wieś, to także mieszkańcy ubogiego świata, grzebiący po śmietnikach w poszukiwaniu jedzenia. Mieszkańcy filmowej wsi szukają złomu i odpadków, które pozwolą im przeżyć, szabrują mienie pozostawione przez jednego z bohaterów, szukają za wszelką cenę obcego wobec wspólnoty, którego będą mogli ograbić i spalić. W tym sensie jest to filmy o tym, kim moglibyśmy być, gdyby nie dom, rodzina, wychowanie, względny dostatek i bezpieczna odległość od sytuacji granicznych, które póki można eliminujemy ze swojego pola widzenia.

Muszę podważyć tezę o oryginalności formalnej “Z daleka widok jest piękny”. W warstwie wizualnej film jest behawioralnym zapisem egzystencji, która pozbawiona jest refleksji moralnej czy psychologicznej głębi. Taki sposób pokazywania “polskich” realiów mieliśmy okazję widzieć w “Essential Killing”, gdzie zaszczuty bohater był postawiony w opozycji do tychże właśnie biologicznych, bezdusznych tworów; podobnie jest w klasyku czeskiej nowej fali “Diamentach nocy” Jana Nemca, do którego moim zdaniem nawiązuje Skolimowski - widzimy tu młodych uciekinierów z obozu koncentracyjnego i ścigających ich mieszkańców niemieckiej wsi, którzy właśnie przez swoją anonimową bezwzględność stają się uniwersalni. Inaczej na ten problem spoglądał Milosz Forman w “Pali się moja panno”, gdzie bohaterowie, mimo że marionetkowi, są jednak ludzcy i na swój niezbyt ciekawy sposób śmieszni. Jedna scena łączy ten film z “Z daleka widok jest piękny” – pożar domu, gdzie ogniskuje się nawet nie zło, ale cała nieludzka obojętność społeczności. Choć bliższa mi jest wizja człowieczeństwa zaproponowana przez Formana, to jednak film Sasnalów nie jest tylko lokalnym brutalizmem katolickiego pochodzenia na temat szabru i ksenofobii, ale uniwersalną opowieścią o strachu przed stanem pierwotnym, od którego mniej lub bardziej skutecznie uciekamy w kulturę i cywilizację.

Nie podejrzewam autorów “Z daleka widok jest piękny”, by dziękując mieszkańcom wsi, gdzie kręcili zdjęcia i miejscowej parafii, chcieli tylko stworzyć karykaturę polskiego piekła, jak chcą niektórzy. Myślę, że problematyka pokazana w tym filmie jest dużo bardziej uniwersalna. Może warto czasem przyjrzeć się z bliska, także samemu sobie. Pozostanie przy stwierdzeniu, że “wieś spokojna, wieś wesoła” nie jest, jest dla mnie spłyceniem wymowy filmu.