Dom (zly)

Dom (zly)

piątek, 28 września 2012

Za co lubię Kac Wawę ? Za szczerość.


KAC PO POLSKU

Nie wiedziałem, że to było 3D. Obejrzałem w 2D. Nie zrozumiałem dlaczego robili w 3D. Obejrzałem wywiad u Lisa i tam ktoś mówił, że tę technologię trzeba było sprawdzić w cycach, żeby zobaczyć jak falują balony w okularach trójwymiarowych. Prostym skojarzeniem zapytałem sam siebie, czy istnieją pornosy 3D?Już jakiś czas temu, dawno po prostu, przetoczyła się jak fala tsunami dyskusja o stanie polskiego kina. Chodziło konkretnie o film "Kac Wawa", określonym jako dno dna. Dyskusja wróciła, gdy wszechmogący internet ogłosił, że "Kac Wawa" jest najgorszym 3D filmem w historii.
Raczek ogłuszył twórców, miażdżył ich opinią skrajną i jednoznaczną. A mnie szkoda ich, bo robią za kozły ofiarne. Polskie kino popularne od wielu lat schodzi na psy i "Kac Wawa" nie jest w tym przypadku żadnym wyjątkiem. Musi być do śmichu, a raczej rechotu, trochę wyrazów na k , p itp. Musi być Milowicz , Pazura, Bohosiewicz, albo Mucha. Karolak się przyda też. I luksus, i samochód drogi, dla chłopaka i ciuchy dizajnerskie dla dziewoi. Film nie powinien mieć scenariusza tylko jakieś motywy przekopiowane z ameryckich komedii: romantycznych albo jeszcze bardziej idiotycznych kacwegasów. Piosenkę powinna śpiewać Edyta. I to wszystko dla widza, któremu się należy - porcja rozrywki nieskomplikowanej, ładnej, szybkiej, kolorowej. I to sprawdza się. Tłumy walą do Multikin. Panienki prowadzą swoich hożych chłopaków do multipleksów  i taki "Dlaczego nie" " Pokaż kotku" bije rekordy w polskich kinach. Polski lud prze na taki film, bo odprężyć się chce, zrelaksować. To mu dać trzeba, to musie należy. Po charówie w robocie.
I tu misie nie zgadza z Tomaszem Guru Raczkiem, bo on zawsze mówił, że film winien dla człowieka być. Jak człek głupi to dla głupiego, ogłupionego człeka. Czemuże pan Raczek teraz na tegoż widza się wypina.To pierwszy raz kicha polskokinna rządzi? Nie, przypomnijmy, denna i imbecylowata "Samotność w sieci" chwalona , wielbiona. A te wszystkie romantyczne bzdury, które na top listach wiodą prym, pokazując , jakimi potrzebami dysponuje żeński, kinowy elektorat, także z entuzjazmem i zrozumieniem przyjmowane.
Właśnie tym tropem poszli twórcy "Kaca Wawy", że skoro głupie filmy dla pań są płodne i przynoszą kasę, to zrobi się dla facetów takie samo coś i kasa łatwa, przyjemna , z cyckami. No i dlaczegóż im tego bronić, skoro oni tego widza rozumią jak nikt, skoro oni go pod skrzydła biorą, by myśleć nie musiał, aby mu tylko obrazki kolorowe śmigały i od czasu do czasu tylko jakaś kurwa z głośnika poleciała. Stanąć nam trzeba po stronie widza panie Raczku, dać mu oglądać, co lubi, gupie, nie gupie. To on to chce, to jemu podoba się. Nie zdradzać widza, nas, panie Tomku.
Polski sukces to nie myśl, idea, wartości. Polski sukces to lemingowy style, disko, beemka, model ipoda najnowszy. Tu nie ma przebacz. Tu jak nie zjesz, to ciebie zjedzą, tu jak myślisz za dużo, albo zgoła cokolwiek, to już masz w plecy. Zrobić w jajo, oszukać, zapierdzielić, po trupach do celu, byle się nachapać. Amber Gold, PZPN, PKP,Sejm i Rząd. I jedno pytanie - jak tu się k. nachapać, jak wydymać. Tego nas uczycie, tego nauczyliście społeczeństwo przez te ostatnich kilka lat. Prawo bogatych prymitywów, gdzie człowiek jest targetem. Gdzie ludzie po studiach nie mają pracy, gdzie nie ogląda się dobrych, mądrych filmów, tylko szmirę, gdzie nie czyta się dobrych, mądrych książek, bo się za to w tyłek dostaje. Hitler chciał z polskiej rasy uczynić roboli Europy. To doskonale udaje się nam samym - niewykształconej, pozbawionej smaku hołocie. To największy sukces polskiego liberalizmu.
Duża część "Kac Wawy" dzieje się w burdelu, gdzie właściciel, klasyczny polski liberał, dyma jak może swoich klientów, którzy słono płacą, ale z usług nie korzystają, dojeni bez litości. Na tym to polega, świetna charakterystyka Polski dzisiejszej, która wiele obiecuje, a zostawia cię z ręką w nocniku. I choćby za to polubiłem Kac Wawa - że nie obwija, że mówi jawnie: "chcę cię wydymać, płać za tę kupę i nie marudź, to twój świat, dziś ja ciebie, jutro ty mnie, może się w końcu nauczysz". W jednej ze scen Michał Milowicz biega do kibla zamiast bzykać, bo panienka do szampana dorzuciła środek wywołujący biegunkę i płaci po 100 złych za skorzystanie z klopa. W sumie doskonała metafora tej zasranej rzeczywistości.

wtorek, 18 września 2012

O Rambie


"You Not Expendable", Rambo!

w lipcu dedykowane Mazurkowi, po upadku Filmradaru też - za wierność Filmasterowi

Nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tylko jednemu” Ronald Reagan
Czujesz się czasem zbędny? Tyrałeś całe życie, starałeś się, poświęcałeś. Wszystko dla innych. I co? Dostajesz kopa za kopem. Wylewają na ciebie wiadra pomyj. Że jesteś z innej epoki, że cuchniesz naftaliną, że nikt ciebie już nie potrzebuje. Jesteś jak wyrzut sumienia, jesteś jak wrzód na tyłku, jesteś zbędny. Świat się zmienił, a ty siedź cicho w lamusie historii, melduj się na tym swoim oldskulowym wycugu i ciesz się, że nikt ciebie tam nie szuka. Jesteś zbędny, jesteś śmieciem, wyrzutkiem, „ expendable” – tak odpowiada John Rambo na pytanie, zadane mu przez piękną agentkę Co Bao w drugiej części cyklu, o to kim jest.
Ale przychodzi taki moment, że znowu stajesz do walki, że znowu bierzesz w dłoń swoją półmetrową kosę, która przypomina maczetę i przy jej pomocy wycinasz wszystko, co się w jej zasięgu znajdzie. Tniesz równo, niezależnie od tego, czy jest to surowość amerykańskiego, północnego lasu, czy dzicz wietnamskiej dżungli. Dla ciebie nie istnieje słowo „ekstremum”. Ty dajesz radę tam, gdzie świetnie uzbrojona armia musi się wycofać, by ratować życie sobie podobnych; tych, o których istnieniu wolelibyśmy zapomnieć i zostawić ich w głuszy, w towarzystwie robactwa, dzikich węży, azjatyckich rzezimieszków i radzieckich sadystów. I wtedy spełnia się przepowiednia Co Bao: „ You not expendebale”. Rambo – wiadomo, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale to ostatnia rzecz, którą można o tobie powiedzieć.
Treść piątego przykazania nie bardzo do ciebie pasuje. Jak tu rozumieć: „nie zabijaj”, gdy dokoła kilkaset osób, uzbrojonych po zęby w najnowocześniejszy sprzęt, nie próbuje nic innego, niż cię unicestwić. Pamiętasz tego idiotę, szeryfa Teasly’ego, który nie dał ci nawet zjeść posiłku w tym zapyziałym miasteczku, przypominającym „South Park”? I ten jego kumpel Galt, który próbował rozwalić cię z helikoptera, gdy wisiałeś na jednej ręce na skalnej półce. Nie powinieneś wtedy rzucać kamieniem w śmigłowiec – wszak wiedziałeś, że kamień w twoich rękach to granat dużej mocy. Żal ci było Galta, twojej pierwszej ofiary, ale już poszedłeś na wojnę, z której mógł uratować cię tylko pułkownik Trautman – ten, który cię stworzył. Oprócz Galta nie zginął już nikt, ale to tylko dzięki twojej wrażliwości – szkoda było ci rodzin, które pogrążyłbyś w żałobie. Rodzina, której nie miałeś – dla ciebie to słowo-świętość, ty „czuły barbarzyńco” amerykańskiego desantu!
Za akcję w miasteczku skazali cię na ciężkie roboty w kamieniołomie, co traktowałeś jak miesiąc miodowy na Hawajach. Ale już zbliżała się następna akcja. Musiałeś wyciągnąć z wietnamskiego piekła uwięzionych tam „żołnierzy wyklętych”, którzy, jak wiadomo, są w każdej armii w historii. To tutaj spotkałeś piękną Co Bao, która musiała skonać na twych rękach. To tutaj demonstrowałeś swój pobliźniony tors pułkownikowi Podowskiemu, który oddał cię w ręce sadystycznego sierżanta Juszyna. Wielce oryginalnym pomysłem było w tej części wykorzystanie starego łóżka ze sprężynami, które podłączone do prądu i twojego stalowego grzbietu, stanowiło źródło wielu niezapomnianych wrażeń. To jak przezwyciężałeś ból: w pierwszej części ściegiem na okrętkę, fakt – niezbyt oryginalnym i skomplikowanym – zszywałeś rozorane ramię. W trzeciej części ranę postrzałową wypalałeś przy pomocy świetlnej racy, co umożliwiło ci dalszą akcję ratunkową twojego przyjaciela – pułkownika Trautmana, który zaginął w Afganistanie.
No właśnie – Afganistan. Chociaż o interwencję prosił cię sam Trautman, to czułeś, że sprawa jest śliska. Rok 88, czasy pierestrojki, a ty musiałeś zestrzelić przy pomocy łuku, który miałeś w ekwipunku już w części drugiej, dwa śmigłowce (zawsze to krok do przodu w porównaniu do kamienia z „Pierwszej krwi”), odręcznie unieszkodliwić czołg z załogą i zabić przynajmniej pół setki radzieckich żołnierzy, wałęsających się po afgańskiej, skalnej pustyni. Poznałeś fajnych ludzi, zwanych talibami, być może członków Al-Kaidy. Kto wie – może w szeregach rebeliantów spotkałeś samego Osamę? Albo któregoś z kolesi, którzy 12 września zaliczyli bezbłędnie lot na dokładność, lądując w dumne wieże WTC? Pamiętasz, jak integrowałeś się z nimi, grając w rzut do celu martwą owcą? Ważne, że uratowałeś Trautmana. W Birmie już go przy tobie nie było. I chyba dlatego sam film przypomina krwawą łaźnię, gdzie głowy rozpryskują się jak arbuzy, którymi kiedyś grałem w przypływie fantazji w bule na betonie. Obrazu zgrozy dopełniają tutaj zdjęcia dokumentalne, przedstawiające zmasakrowane zwłoki, ale chyba współczesnego widza, internetowego ekstremistę, trudno dziś czymkolwiek zaskoczyć. Ale i tak dałeś radę – jak zawsze. Misjonarze, z Sarą Miller na czele, zostali uratowani.
Kiedyś obrońcy moralności grzmieli, że twój samczy, biały szowinizm może skazić młode umysły. Dziś brutalność serwowana na zasadzie „reality show” powoduje, że filmowa fikcja przestała razić, a za sprawą Tarantino krew i flaki stały się elementem popkulturowej gry. Ale ciekawe, czy kiedyś wrócisz, by skopać tyłki talibom, którym pomagałeś w Afganie? Może do spółki z pułkownikiem Zajcewem? Ale to raczej niemożliwe, biorąc pod uwagę, że jego helikopter zestrzeliłeś z łuku.




czwartek, 13 września 2012

Recenzja książki "Szulkin. Życiopis"




Szulkin!

                                                                        oficjalna recenzja
W rozmowie Piotra Kletowskiego i Piotra Mareckiego z Piotrem Szulkinem, zatytułowanej "Życiopis" i wydanej ostatnio przez Ha!art, reżyser "Golema" wspomina pewną anegdotę. Otóż Szulkin skontaktował się z wybitnym poetą, Mironem Białoszewskim, by ten napisał wiersz do jego filmu. Okoliczności przekazania utworu reżyser wspomina jako tajemnicze i magiczne. Spotkali się w trzech, wraz z pośredniczącym między nimi Tadeuszem Sobolewskim – wybitnym filmoznawcą i krytykiem filmowym – po zmroku w tramwaju. Ubrany w dziwaczny płaszcz z kołnierzem obszytym futrem Białoszewski podszedł w pewnym momencie do dwójki przyjaciół, wyciągnął zaciśniętą dłoń i podał młodemu twórcy zwitek papieru, wymawiając jego nazwisko "Szulkin". Dla reżysera zabrzmiało to jak zaklęcie, magiczne namaszczenie na artystę.
Zaczepiony na włosku nieba i poczucia
To jest miejsce ulepienia - ulepiony
To jest miejsca utajenia – utajony
Rozpuszczenia – rozpuszczony
Zapalenia – zapalony
Bo to ja sam schodzę
do siebie
To schodzenie do siebie jest bliskie twórczości Piotra Szulkina. W swoich filmach cały czas poszukiwał "siebie", czyli prawdy o człowieku zawieszonym w świecie. O genezie jego twórczości i tym, co myśli o rzeczywistości, możemy przeczytać w tej książce, która jest obszernym przesłuchaniem ze wszystkiego, co artysta stworzył.
W typologii zaproponowanej przez redaktorów Ha!artu w książce „Dzieje grzechu. Surrealizm w kinie polskim” do dwóch głównych i najbardziej reprezentatywnych nurtów polskiej kinematografii, czyli "polskiej szkoły filmowej" i "kina moralnego niepokoju", dołącza formacja tworząca w duchu surrealizmu. Na jej czele stoi Wojciech Jerzy Has, ze swym ekstremalnie autorskim oniryzmem, za nim tacy twórcy jak Królikiewicz, Żuławski, Borowczyk i Szulkin właśnie. Zresztą Piotr Marecki i spółka już wcześniej pod lupę wzięli twórczość Królikiewicza. Teraz powstała ta długa i potrzebna rozmowa. Wszystko po to, by zaprezentować nieopisane do tej pory zjawiska w polskim kinie. Sam Szulkin, chociaż zaskoczony taką typologią, jednak chętnie przystaje do takiego zaszeregowania.
Nawet jeśli mierzyć tych wszystkich reżyserów surrealistyczną miarą, to jednak rzuca się w oczy, że należą do różnych epok, a więc nie łączy ich przynależność pokoleniowa. Wydaje mi się, że wspólnym mianownikiem tej formacji jest paradoksalnie twórcza odrębność, autorski wyraz, którego jedyną wspólną miarą może być nieokiełznana wyobraźnia. W tym kontekście znaczną część dorobku filmowego Szulkina można określić jako surrealizm egzystencjalny, gdzie artysta, operując obrazem i symbolem, mierzy się z sytuacją najbardziej autentycznego „ja” wobec mechanizmów społecznych i relacji z innymi ludźmi. Zresztą dla Szulkina wyraz plastyczny jego filmów jest niezmiernie ważny i wspomina o tym w rozmowie wielokrotnie, prezentując koncepcje plastyczne swoich filmów. "Golem", "Wojna światów – następne pokolenie", "O-bi, O-ba - Koniec cywilizacji", "Ga-ga - Chwała bohaterom" - słynna tetralogia Szulkina to owoc tych plastyczno-filozoficznych poszukiwań prawdy o człowieku, który jest za każdym razem niepokojący i skłaniający do refleksji.
Takiego kina dziś brakuje. U Szulkina zawsze występowali najwybitniejsi aktorzy, zatrudnieni byli najlepsi operatorzy. Pieniądze zawsze były dla tego reżysera czymś drugorzędnym wobec efektu artystycznego. Efekt jest taki, że po nakręceniu swoich dwóch ostatnich filmów za państwowe pieniądze, "Feminy" i "Mięsa", nastąpiła wieloletnia przerwa, po której nakręcił jedynie ascetycznego w formie "Króla Ubu" wg Jarry'ego. Dziś, kiedy kino musi być czytelne i zrozumiałe dla odbiorcy, a kasą rządzą ludzie, nierozumiejący niczego z "artystowskiego bełkotu", coraz mniej jest miejsca dla surrealnej, a może po prostu osobistej wizji artystycznej. Z "Życiopisu" dowiemy się, dlaczego Szulkin tworzył i dlaczego milczy.

czwartek, 6 września 2012

Sporty i Pay Per View z Czarną Górą


Sporty i Pay Per View z Czarną Górą

To były takie papierosy bez filtra najtańsze. Dopiero później weszły populares iber ales. W czasach Prl-u zawodnik przed zawodami inhalował się dymem najgorszego sortu i wygrywał. Po zawodach łykał na bankiecie i przepalał Sportami, a rano wygrywał Wyścig Pokoju. W papierosach Sport tkwił sekret sukcesów polskich sportowców. Twarda szkoła. Nie ma, że boli. Nie palisz, nie wygrywasz. Sporty – nazwa symboliczna. Dzisiaj nie palą, nie piją i nie mają wyników. Opadają z sił karmiąc się eksperymentalnymi dietami z elementami fusion.

Nie palić, nie pić, wysportować się – krzyczą obrońcy moralności, krzyczą obrońcy polskich sportów, polscy obrońcy. I przegrywają. Leżą plackiem pod krzyżem zwani lemingami i dostają w skórę. Skruszeni. Pacz. 5-0 6-0 7-0. Zero po stronie Polaka, wolnego od toksycznych Sportów. Zdrowego, eurpejskiego, interesowego.

Ja już, k, nie mogę. Ja nie daję rady. Chcę, żeby za mnie wygrywali te mecze, te olimpiady. Ja nie potrafię, to niech chociaż oni. Niech zarabiają, niech dobrze mają, ale niech wygrywają dla nas Polaków- szaraków, życiem utrudzonych, walką. Ja mam swoją marną, małą walkę, a życie zdziera mnie jak podeszwę. Ale mam marzenie jedno – obejrzeć wygrany mecz na dużej imprezie. Jasne – cieszyłem się jak dziecko z każdego punktu wywalczonego w drodze do Korei, do Niemiec, do Austrii. Cieszyłem się jak dziecko z Euro. I od dziesięciu lat nie czekam na nic innego, jak na wyjście z grupy, na wygrany mecz, który nie będzie meczem o honor, bo przecie nie na stadiony, balony, ba-nery czekałem. A oni mi faka. Wszystko źle. Mieli swoje pięć minut po awansie i to im wystarczyło. Ale teraz miało być inaczej. Zagrali – dwa słabe mecze, jeden tragiczne. Jak zwykle – euforia po losowaniu. No była nadzieja po Grecji, myślał głupi, że mylił co do Lewandowskiego. Szczęsny pozbawił złudzeń od początku. No była nadjeżda po Rosji, myślał głupi, że się mylił, co do Błaszczykowskiego. I był mecz prawdy z przeciętnym zespołem Czech. I były modły i ócz niedowierzanie i wieczna sromota. Kupił se telewizor płaski za cztery patole, żeby podziwiać Orły. Chciał nim przypieprzyć w ścianę. Pierwszy taki telewizor w życiu. Jak więcej takich głupków jak on. Bo oni, te Orły, już mieli swoje fury, skóry, komóry. Lemingowy sznyt. A potem będą jak przegrane Juskowiaki, Kowalczyki, Koseckie lepić te swoje mierne interesiki. Jak Lato, jak Tomek, jak Zibi. Ale oni chociaż wygrywali. Dla mnie liczy się tylko Deyna, który wygrywał aż przegrał, a jak przegrał, to wszystko przegrał. Ale wygrał – polskim, romantycznym systemem wygrał swą legendę.

Ja się wychowałem na geście Kozakiewicza, kozaka jakich niet. I oni mi teraz odpłacają, pokazują wała. Bez woalu, centralnie świecą mi pałą po oczach. Celują mi sikiem prostym. Każdym kiksem, każdą straconą bramką. A ja, wycierając spryskane czoło, pytam się – na ch. mi to było. W sierpniu nie pomalowałem ścian, bo klęczałem przed LEDowym, moim nowym boszkiem od Soniego. I zaś to samo. Wtopa, wpadka, lot koszący w kierunku gleby. Choć były momenty jasności, to wpatrzony w przegrany mecz o 10 rano z Australią. Mówiłem oż k. o ja pier. Nie wierzyłem. Orły. Rycerze. Huzary. I potem, jak już było po wszystkim, mówi taki z twarzą siermiężną, pastewną - „że to się zdarzają niespodzianki”. Niespodzianka, że wpadli w objęcia najlepszej drużyny turnieju. Tu się chociaż odkułem , bo postawiłem zdespero 100 na 3-0 w setach dla Rusków. A on , ten rumiany byczek mówi, że niespodzianki się zdarzają, bo Włosi wygrali z Usa. Nie wierzę uszom, oczom, co on, po co, jak, dlaczego! A medal był w zasięgu. Nie złoty. Brązowy. Wystarczyło pojechać z kangurami, którzy mają pojęcie o siatkówce jak my o bejsbolu, wygrać ze słabymi Niemcami i po raz drugi dać rady Włochom. Realny plan, na półfinał bez niczego. Ale ciężko osiągnąć coś przegrywając połowę meczów w turnieju. Ech LEDowy, żal było na ciebie patrzeć.

I puchary. Taki Śląsk w dwumeczu dostaje 11-4. Taka piłkarska liczba 11. Orest pojechał do Hanoveru po honor. Hanover-Hangover. Nie robił nadziei na awans łaskawie. Po kompromitacji z Helsinborgiem w eliminacjach Ligi Mistrzów na pewno stracił nadzieję, że uda się odrobić kuriozalną przegraną 5-3 na własnym boisku. Platini Bońkowi obiecuje dziką kartę do Champions League w wiadomościach na wp. Super. Pani minister Mucha nie siada, tylko tańczy z paniami z kółka gospodyń Jarzębina i podśpiewuje „wygrać im się uda, ucieszy się Smuda”. Za to polska liga walczy, PZPN walczy, Zdzichu walczy, Grzechu walczy, chłopaki z Polsatu walczą. Jeden wielki balet. A kibic siedzi i wali głową w ścianę Wypija kolejną nadliczbową flaszkę ku ogólnej rozpaczy bliskich za zdrowie piłkarskich celebrytów. Kibol ma opcję rozpierduchy. A ty nie masz nic. Możesz wyłączyć LEDowego, to wszystko. Albo go zabić. Więc jest mecz z premierem. Jest dobrym wizerunkiem tego wszystkiego. Najważniejszy mecz tevauenowski. Celebrycki sznyt i szlachetne pobudki milionerów. Tyle dobra i słodyczy, że szkoda, że nie podali tego w pay per view. Na szczęście mecz z Czarnogórą będzie udostępniany w tym systemie. Oni i tak zarobią. Jaka ulga, że nie będę tego musiał oglądać. Nie będę musiał patrzeć na trenera Fornalika, na Polaków z Francji i Niemiec, słuchać komentatorów w drogich marynarkach. Dzięki Sportfive. Dzięki telewizjo polska abonamentowa., że dbacie o mnie, o zdrowie me, tylko nie wpadajcie na pomysł rozegrania dla mnie meczu charytatywnego. Bądźcie błogosławieni miłosierni. A ja teraz wypalę sobie sporta z lat siedemdziesiątych, którego kupiłem na Allegro za jedyne 30 złotych. Swąd palącej się gumy dookoła. Tak śmierdzi polski sport. Stać mnie, nie muszę wydawać na PPV.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Ian Anderson w Zabrzu - prywatna relacja z Domu Muzyki i Tańca 24sierp12

To zdjęcie bez Dariusza. Jeszcze chwila do koncertu, na którym usłyszymy Thick as a Brick 1i2 w wykonaniu Iana A. i spółki. Ian nie udaje, że to Jethro Tull w oryginalnym składzie. I chyba dobrze. Najważniejsze, że muzyka obroniła się sama i brzmiała tak samo świeżo i genialnie, jak 40 lat temu.
A to już z Dariuszem. Teraz Wojtek pstrykał. Jak widać - lekko skacowani, ale zadowoleni. Historia Geralda Bostocka, bohatera koncept albumu "TAAB", została "podbita" inscenizacją teatralną w duchu absurdalnego, angielskiego poczucia humoru. Ten element jest widoczny w wielu momentach utworu, ale dopiero na scenie, widząc niesamowitą mimikę Iana i przedziwną choreografię z jego znakiem rozpoznawczym, czyli wykonywaniem partii fletu na jednej nodze, można było dobrze poczuć tę ironiczną wymowę i dystans.
Oto i sam główny bohater. Ale dzielnie wspierał go aktor Ryan O'Donnell, który tworzył, jako alter ego samego Iana, pomost między TAAB 1i 2. Wyszło wspaniale. Można było się obawiać, że Ryan swoim występem wprowadzi element obcy duchowi utworu, ale nic z tego. Doskonale uzupełniał Iana wokalnie, a przede wszystkim aktorsko, nadawał całemu przedstawieniu wiele młodzieńczej świeżości i humoru.
 
A to ci dwaj panowie jako świetnie uzupełniający się duet. Aktor zagrał w jednym filmie, który jest w bazie IMDB pt "Stworzenie, czyli jak to było poza początkiem", gdzie Jezus, Michał, Gabriel i Lucyfer  opowiadają o historii stworzenia świata. Ryan gra Jezusa. I chyba nie jest dziwne, że Ianowi przypadło to do gustu. Tu link do strony filmu na IMDB http://www.imdb.com/title/tt1776141/.
Nie będę rozpisywał się o stronie muzycznej. Było naprawdę energetycznie i świeżo. TAAB 1 nic się nie zestarzał, tak samo jak nie zestarzał się Ian, który szalał bosko na scenie. TAAB2 nieco mniej porywał, ale pamiętajmy, że pierwsza część była tak perfekcyjna muzycznie, że nieosiągalna. Niektórzy zarzucają Jethro archaiczność, a partie fletu uznają za śmieszne udziwnienie. Dla mnie brzmiało to oryginalnie po prostu, coś jak charakter pisma. Bez tego nie ma całej poetyki Andersona, która jest przecież także kreacją błazna i minstrela. Owa archaiczność tworzy dystans i tworzy autorski wyraz. Upatruję w tym elemencie właśnie uniwersalnej właściwości tej muzyki, która wykracza poza konwencję zwaną rockiem progresywnym.

Na koniec bis i szaleńcze wykonanie "Locomotive Breath" z płyty "Aqualug" i pełnia szczęścia i emocji. Publika ruszyła z miejsc i podeszła pod scenę, na której prym wiódł mistrz. Po koncercie Ian przez godzinę rozdawał autografy, a towarzyszyli mu wszyscy muzycy. Poniżej obdziela swym podpisem Pana Olafa, największego fana Jethro spośród nas i sprawcę głównego całej wyprawy.



Cóż mogę dodać - wspaniały spektakl, wspaniała muzyka, która obroniła się przed upływem czasu. Niby koncert z tych kameralnych (1400 osób), ale brzmiało wszystko perfekcyjnie i można się było podjarać każdym dźwiękiem. Po oczach Jacka, czyli JJ-a, który dołączył do nas na dzień przed koncertem, widziałem, że nie spodziewał się takiej mocy muzycznych wrażeń, a on stały bywalec i koneser progresu, wybredny jest jak mało kto. Tym większa radość.

sobota, 25 sierpnia 2012

Recenzja książki "Czycz i filmowcy"


Książki do napisania. Książki do sfilmowania

oficrec




Dlaczego "pisalne" jest dla nas wartością? Ponieważ w pracy literackiej chodzi o to, by z czytelnika uczynić wytwórcę tekstu – pisał w książce S/Z Roland Barthes. Piotr Marecki przytacza te słowa dla opisania twórczości jednego z najbardziej tajemniczych polskich pisarzy – Stanisława Czycza. Chodzi o podział na literaturę niekryjącą przed czytelnikiem żadnych tajemnic, i tę do „pisania”, którą czytelnik stwarza na nowo, a Czycz jest wyjątkowym w polskiej literaturze przykładem takiej twórczości.

Stanisław Czycz – samotnik i outsider. Widać to w jego twórczości, hermetycznej i z silnym autorskim piętnem. Tym, co charakteryzowało twórczość tego autora, było bezkompromisowe, obsesyjne wręcz dążenie do prawdy. Ten skrajnie indywidualistyczny świat prozy Czycza jest bardzo trudny w odbiorze. Książka Piotra Mareckiego zatytułowana "Czycz i filmowcy" pozwoli czytelnikowi na zbliżenie się do jego twórczości, bowiem będzie mógł poznać konteksty, z których wyrastało dzieło krzeszowickiego autora – świat jego młodości; początki nietypowej, „naturszczykowskiej” kariery literackiej, która działa się poza nurtami i konwencjami; przyjaźń z tragicznie i młodo zmarłym poetą Andrzejem Bursą; borykanie się z problemami zdrowotnymi i górujący nad tym wszystkim projekt literacki, zwany przez samego Czycza "wielką sprawą", mający na celu dotarcie słowami do istoty Prawdy.

Czycz sam skazał siebie na literacką banicję. Nie chciał, choć mógł, być beneficjentem literackich instytucji PRL-u, świadomie wybrał jednak drogę outsidera. Nie pomagało mu w tym jego pisarstwo – Czycz pragnął odtworzyć polifoniczność ludzkiej egzystencji, wyrazić skrajnie przeciwstawne byty w jednostkowym życiu, oddać charakter otaczającego człowieka szumu, opisać wrażenia pojedynczego człowieka funkcjonującego w tym egzystencjalnym szumie. Dla tekstów Czycza istotny był nie tylko sam zapis, litery tworzące przedziwne konstrukcje wyrazowe, ale także forma tego zapisu, wielkość, kolor i kształt czcionki (to, co dziś tak ciekawie realizuje e-literatura w formie chociażby hipertekstu). Wszystko, co mogło podkreślać jednorazowy charakter chwil, wrażeń, myśli, które toczą się w ludzkiej jaźni zanurzonej w szumie znaków. Dla Czycza podmiotowość ludzka to wielogłos, gdzie jednostka wyłania się z rozmaitości myśli i doświadczeń, a forma staje się tylko chwilowym wyrazem owej jednostki. Piotr Marecki prowadzi czytelnika za rękę przez najbardziej hermetyczne teksty pisarza, pokazuje klucze zrozumienia, możliwości ponownego "napisania" jego utworów, którego winien dopuścić się odbiorca.

Takim sposobem "napisania" dzieła Czycza są ekranizacje jego utworów, mimo że te wydają się pozbawione możliwości stworzenia spójnej fabuły, gdyż są z założenia afabularne. Okazuje się, że eksperyment z formą stał się dobrą pożywką dla scenariuszy filmowych – literacko hermetyczne opowiadanie "And" zostało zaadaptowane aż dwukrotnie. W tych przypadkach "pisanie" odbywało się za pomocą kamery filmowej. Były to próby podejmowane przez Stanisława Latałłę (bohatera "Iluminacji" Zanussiego, tragicznie zmarłego podczas wyprawy w Himalaje młodego reżysera) i Andrzeja Titkowa. Oba te filmy, "Pozwólcie nam do woli fruwać nad ogrodem" i "Światło odbite" są dla Mareckiego skrajnie różnymi realizacjami wyżej wymienionego opowiadania, ale też pokazują jak różne znaczenia mogą być nadbudowane nad tekstem autora "Pawany". Trzecim reżyserem, który podjął się przeniesienia na ekran prozy Czycza , był Andrzej Barański. Co prawda zaadaptował on najmniej hermetyczne teksty z tomu opowiadań "Nim zajdzie księżyc", ale film "Nad rzeką, której nie ma" jest także bardzo autorską, osobną, a trzeba też dodać, że udaną wypowiedzią reżysera. Mariaż literatury i filmu w przypadku Czycza to także nigdy niezrealizowany, ale zamówiony przez Andrzeja Wajdę scenariusz do filmu o malarzu Andrzeju Wróblewskim – "ARW". Chyba najbardziej zamknięty i otwarty na czytelnika zarazem tekst Stanisława Czycza.

"Czycz i filmowcy" to książka nie tylko o twórczości, nie tylko o filmach, które powstały w oparciu o tę przedziwną literaturę. To także opowieść o niezgodzie na znormalizowaną rzeczywistość, wyrażonej przez pewien specyficzny rodzaj kontestacji, który nie objawia się poprzez wiece, bunt i opór, ale dzieje się zaciszu własnego "ja". Ten bunt jest o tyle silniejszy, że bardziej uniwersalny, bo aktualny w każdym czasie i nie poddany żadnej ideologii.

sobota, 18 sierpnia 2012

Surrealizm w Willi Generała

W piątek, 17 sierpnia, w stosunku do dziś to było wczoraj, zdarzyło misie nawiedzić Centrum Promocji Młodych. Szumna nazwa imprezy "Surrealistyczne lato" nieco się nadymała, ale rezultat całkiem i Niczego sobie.

O "Sanatorium pod klepsydrą" Hasa za dużo opowiadać nie trzeba, bo to klasyk po renowacji. Film piękny wizualnie, lecz wymagający wysokiego komfortu zarówno pod względem wizualno-technicznym, jak pozycji fizycznej odbiorcy, żeby się wczuć na maksa w tę hybrydyczną wizję. Z drugiej strony zaskoczyła mnie duża ilość widzów i skupienie podczas seansu, które film Hasa wystawiał na ponad 2-godzinną próbę. Pomysł z pokazywaniem klasyki, o ile nieoryginalny, to jednak bardzo potrzebny, szczególnie jeśli docenić fakt integracji odbiorców, którzy zamiast chomikować się przy laptopach, ipodach i takich tam, chcą coś przeżywać wspólnie.

Po seansie filmowym, seans muzyczny. Nazwa zespołu "Wolność ptaków drażni drzewa" jak najbardziej a propos, wizualizacje rodem z dzieł surrealistów, głównie "Psa andaluzyjskiego" Bunuela, także jak najbardziej w klimacie. O wędrujących dźwiękach, tkających pajęczynę wielu stylów, trudno mi coś więcej, ale brzmiało to energetycznie, czysto i, w zestawie z czarno-białą wizualizacją, bardzo klimatycznie. No i przyszło całkiem sporo młodych ludzi, którzy zamiast męczyć duszę niewybrednymi rozerwaniami piątkowieczorowymi, przybyli dotknąć czegoś innego. Wszystko to bardzo ładnie i spójnie wypadło, a rozgrywało się na przecięciu dziedzin sztuki, bo to i tekst Schulza, i film Hasa, i surrealistyczne wizje Bunuela i Dalego, i muzycznie ciekawa warstwa. Bardzo to wszystko klimatyczne i czuć większy zamysł.

Brakło mi trochę rozmowy o samym surrealizmie, głównie tym filmowym. Has stoi na czele formacji reżyserów, których od biedy można określić mianem surrealistów. Taką intuicję prezentują autorzy wydanego przez Ha!art opracowania "Dzieje grzechu. Surrealizm w kinie polskim". Obok Hasa wymienieni są tutaj tacy twórcy jak Królikiewicz, Żuławski, Borowczyk, czy Szulkin. Jest to o tyle ciekawy zestaw, że są to ludzie niezwiązani pokoleniowo, jak to było w przypadku "szkoły polskiej" i "moralnego niepokoju". Stawianie tych nazwisk obok siebie jest o tyle ryzykowne, że prezentowali oni bardzo odmienne rozumienie kina i wynikały z tego całkiem różne konsekwencje artystyczne. Na pewno styl Hasa jest absolutnie unikalny i rozpoznawalny w każdym z jego filmów. W "Sanatorium..." dochodzi przenikanie się światów Schulza i Hasa. Plastyczne, poetyckie słowo zostaje tutaj wprowadzone w wymiar wizji bardzo indywidualnej, którą Has obdarowuje prozę Brunona Schulza. A to wszystko ma oczywiście szerszy kontekst środkowo-europejski, który tak często widzimy w dziełach twórców czeskich, słowackich, węgierskich, czy bałkańskich. Tak w skrócie, ale warto byłoby o tym usłyszeć, porozmawiać.

Bardzo inspirujący wieczór.