Dom (zly)

Dom (zly)

czwartek, 25 października 2012

Oto są dzieła, których recenzować niepodobna, by nie skazić ich w swej wielkości



Tłumacz idzie na wojnę












                                                oficrec



Także tekst może okazać się wrogiem. Już wcześniej, w swoim „Prospekcie emisyjnym”, wydanym przez wydawnictwo Ha!art, Krzysztof Bartnicki demaskował „obcość” polszczyzny jako wrogą wobec odbiorcy. Czymże są upakowane w walizy słowa Joyce'a przy całkiem realnym zagrożeniu prawniczo-korporacyjnej nowomowy. W „Prospekcie emisyjnym” został ujawniony zdrajca, czający się w mowie rodzimej, która obrosła chaszczami zdziczałej polszczyzny zawartej w bibliotekach pism o charakterze użytkowym – przepisów, regulacji, regulaminów, katalogów. Potrzeba tłumacza staje się dziś równie nieodzowna jak możliwość korzystania z opieki zdrowotnej. „Fu wojny”, czyli „kontynuacja wojny innymi środkami” według opracowania Krzysztofa Bartnickiego, ukazuje strategię tłumacza wobec najbardziej ekstremalnego lingwistyczno-literackiego eksperymentu w dziejach.
„Finnegans Wake” Joyce'a było wyzwaniem wręcz niemożliwym do zrealizowania. Spolszczenie dzieła, które świadomie odbiegało od wzorców języka angielskiego i czerpało nie tylko z lingwistycznej różnorodności, ale także eksperymentowało z pojęciem znaku, stawiało przed tłumaczem zupełnie inne wyzwania niż tradycyjna literatura. Po ukazaniu się polskiej wersji dzieła wielu podważało sensowność wysiłku włożonego przez Krzysztofa Bartnickiego. Padały głosy, że lektura „Finnegans Wake” jest zabawą dla wybranych i przybliżanie jej tak zwanemu „przeciętnemu” czytelnikowi nie ma sensu. Niemniej, mimo wielu krytycznych głosów, niemożliwe stało się ciałem i „Finneganów tren” jako dziesiąty na świecie przekład nieprzekładalnego dzieła Joyce'a przyszedł na świat.

Podziwiam Krzysztofa Bartnickiego za butę, ale i za skromność. Że się podjął tego heroicznego wyczynu, ale też podchodził z szacunkiem do osiągnięć rodzimej „joyco(dżojso)logii”. Sam tłumacz twierdził w licznych wywiadach, że w trakcie pracy nad tekstem, podczas tego jedynego w swoim rodzaju „Translate in Progress”, udało mu się doszczętnie znielubić „Finnegan Wake”. Stąd nie dziwi, że taktyka, którą przyjął tłumacz jest strategią prowadzenia wojny, która dzieje się w głowie podczas procesu tłumaczenia. Aby opisać swoje doświadczenia z tekstem Joyce'a Bartnicki wykorzystał starożytne teksty chińskie, których tematem jest przekład. Trzeba to brać na wiarę, chyba że ktoś jest znawcą rozpraw sinologicznych z dawnych wieków. Cóż – o ile dobrze pamiętam, Bartnicki utrzymywał, że „Prospekt emisyjny” jest napisany językiem wilamowickim. Prawdopodobnie autor oparł się w dużej mierze na klasycznym tekście chińskim z VI wieku p.n.e. pt. „Sztuka wojny”, autorstwa Sun Tzu.
Ile w tym kreacji, ile autentycznych źródeł nie mam pojęcia, ani czasu, by to zgłębiać Wyjaśnienie opisu „Fu wojny” ze strony wydawnictwa Ha!art, że jest to „kontynuacja wojny innymi środkami”, wymagałoby co najmniej przyzwoitej rozprawy, nie tych kilkuset słów. Jedno jest pewne – lektura „Fu wojny” nie jest lekturą lekką i przyjemną. Jest to lektura, podobnie jak FW, wręcz niemożliwa, bo odnosi się do hermetycznego zapisu pracy tłumacza, która jest ukazana jako strategia intelektualna. To co „czytelne” zawarte jest w przypisach, gdzie podane są przykłady tłumaczenia poszczególnych fragmentów „Finneganów trenu” - zresztą owe przypisy stanowią przynajmniej połowę zawartości książki. Jak widać Krzysztof Bartnicki stał się specjalistą od dzieł niemożliwych. Czytelnikowi pozostaje jedynie, albo aż, perwersyjna przyjemność z dziubania kawałków „Fu wojny”, które mimo wszystko zbliżają do dzieła Joyce'a bardziej niż tomy przypisów, o których wspominał Lem, że bez nich „czytanie” „Finnegans Wake” jest zajęciem pozbawionym sensu.
Sławomir Domański

poniedziałek, 8 października 2012

Za tydzień rusza Czytaj!


Festiwal Dekonstrukcji Słowa "Czytaj!"

Słowa żyją. W swoim ogromie układają się w rzędy, układają się w sensy. Ludzie rozbijają te konfiguracje, a one powstają wciąż i wciąż na nowo. I gdzieś tam na styku tych zapasów powstaje sztuka, literatura, kino, teatr. Czytaj! Bo inaczej to co najistotniejsze, przemknie ci obok nosa... Już 15 października rozpocznie się druga edycja Festiwalu Dekonstrukcji Słowa „Czytaj!”
Przez cały tydzień przez częstochowską przestrzeń miejską, przez kluby, kawiarnie, galerie, przetoczą się litery, słowa, zdania i książki. Będą one, w rozmaitej formie, przenikając i wynikając z siebie, tworzyć nowe znaczenia czynności zwanej prozaicznie czytaniem. Bo „Czytaj!” niejedno ma imię.
Czytanie to kreacja! - wszystko, co tworzymy w naszych głowach podczas lektury. Czytanie to inspiracja! - wszystko, co powstaje ze źródła słów jako wyraz artystyczny. Teatr, film, sztuki plastyczne.
CZ!ytanie to CZ!ęstochowa – miasto, które będzie przez tydzień przeglądało się w książkach.

Oto program imprezy:
15 X (poniedziałek) – CZ!ęstochowianie CZ!ytają
Jerzy Kędziora - instalacja w przestrzeni miejskiej; Matylda Sałajewska - „Literska!”, instalacja / przegląd filmów amatorskich i niezależnych; Cezary Łopaciński - „Typografia miasta”, wystawa fotografii; Anna Biernacka, Marek Ślosarski - czytanie Mrożka; Aleksandra Florczyk, Piotr Nita - „Mama malowana”, monodram

16 X (wtorek) – Męskie CZ!ytanie
Piotr Kras - „Czytelniku wyjdź z ukrycia”, wystawa fotografii; Saints Częstochowa (drużyna futbolu amerykańskiego) - Święci czytają erotyki; Michał Witkowski - spotkanie autorskie

17 X (środa) – Poezja i gra w słowa w CZ!
warsztaty poetyckie; Scrabble - turniej finałowy; slam poetycki; Unitra Fonica Selecta Live Show

18 X (czwartek) – Szukamy rękopisu, który zaginął w Saragossie
Anna Wójcik, Sławek Kuśmierz - „Czytajpan”, instalacja; zabawy z hipertekstem - Jan Potocki „Rękopis znaleziony w Saragossie”, adaptacja sieciowa; Wojciech Has „Rękopis znaleziony w Saragossie” - projekcja filmu

19 X (piątek) – CZytaj! filmem, teatrem, plastyką, muzyką!
Grupa pod Wiszącym Kotem - „Czekając na Godota”, spektakl; „Czytaj i pisz!” - ogłoszenie wyników na recenzję książki; Grupa Artystyczna Teatr T.C.R - „Skládačka”, akcja; Natalia  Wiśniewska - „Kolekcja”, wystawa; Krzysiek Niedźwiecki - „The Shining”, akcja literacko-filmowo-muzyczna; Anna Wójcik - „Słodkie Słówka”, gra miejska

20X (sobota) – Fantastyczny Jaszczur
warsztaty zinów komiksowych; „Dziecięca mania recytowania” - konkurs recytatorski dla dzieci; „Czytelniku wyjdź z ukrycia” - flashmob; gra półsłówek; Maja Kossakowska, Jarosław Grzędowicz - spotkanie autorskie; Sławomir Shuty - „Jaszczur”, premiera książki, spotkanie autorskie; Wolność Ptaków Drażni Drzewa - koncert

21X (niedziela) – O liberaturze i innych sprawach
Katarzyna Bazarnik, Zenon Fajfer - spotkanie z liberaturą; warsztaty kreatywnego pisania; warsztaty typografii; „Ekoalfabet” - warsztaty plastyczne dla dzieci i rodziców; Teatr Narybek From Poland - „ZŁO/łamane przez/DOBRO”, spektakl; Teatr Ecce Homo - „Gracz”, spektakl

Szczegółowy program: www.czytaj.festiwal.info/czytaj.html
Lubimyczytać.pl jest patronem medialnym Festiwalu.

wtorek, 2 października 2012

Recenzja powieści "Przeprawa" Cormaca McCarthy'ego


Drogą numer 666 prosto w kierunku Sodomy i Gomory


oficrec
 
To już drugi tom „Trylogii pogranicza” wznowiony przez Wydawnictwo Literackie. Po klasycznych „Rączych koniach” przyszedł czas na „Przeprawę”. Jak przystało na trylogię obydwie powieści wiele łączy. Są to różne historie i różni bohaterowie, ale sceneria pogranicza Teksasu i Meksyku, klimat westernu, konwencja powieści drogi, w końcu fakt, że „Przeprawa” jest także powieścią inicjacyjną – wszystko to sprawia, że czytając, wchodzimy w znany nam świat.
Znany, ale jednak odmienny. O ile „All The Pretty Horses” była, mimo charakterystycznej dla pisarstwa Cormaca poetyzacji świata przedstawionego, przygodowo-romansowa, a przy tym wręcz realistyczna. Tymczasem „Przeprawa” wprowadza czytelnika znów w mroczne, metafizyczne rejony, za które niektórzy, w tym piszący te słowa, kochają prozę amerykańskiego pisarza, bowiem jego twórczość dzieje się na Ziemi, czyli miejscu, znajdującym się gdzieś między Niebem i Piekłem.
Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że Cormac McCarthy trwa swoim pisaniem w wewnętrznym dialogu z Bogiem, ale czy jest to Bóg przez wielkie, czy małe „b”, pozostaje dla czytelnika kwestią otwartą, co więcej – wydaje się ta kwestia otwartą dla samego autora „Przeprawy”. W opiniach na temat jego twórczości spotkamy zarówno przekonanie o „pustym Niebie”, jak i o wielkim, wspaniałym Bogu chrześcijan, który objawia się w człowieku. Po środku tego znajdziemy refleksję o obecności zła i dobra, o bezradności człowieka wobec świata i konieczności targania pod górę syzyfowego głazu. Te filozoficzne rozważania są zawsze zanurzone w oparach absurdu, który zawiesza sensowność świata i wartości, a tym samym zmusza odbiorcę do podjęcia elementarnych egzystencjalnych kwestii. Te ważne tematy Cormac McCarthy podaje zawsze w formie konwencji popularnych gatunków literackich. Nie jest mu obca stylistyka horroru, sf, czy kryminału.
„Przeprawa” łączy western i powieść przygodową. Książka sama w sobie jest trylogią, bowiem z łatwością rozróżnimy trzy części, z których każda mogłaby stanowić odrębną całość. Pierwsza to historia przyjaźni chłopca i wilczycy, druga mówi o braterskiej podróży w poszukiwaniu utraconych koni, trzecia opowiada o poszukiwaniu brata. Główny bohater to Bill Parham, któremu w drugiej części towarzyszy jego brat Boyd. Obydwaj w drodze ku przeznaczeniu przeżywają nieprawdopodobne historie i spotykają na swojej drodze dziwnych ludzi z ich niesamowitymi historiami, które wplecione są w główny nurt opowieści. Scenerię tej powieści stanowi dzikie terytorium Meksyku, gdzie nie sięga prawo. W tej trudnej sytuacji bohaterowie muszą zmierzyć się z prawdą o sobie i o świecie.
Głównym tematem „Przeprawy” jest droga, którą symbolicznie możemy rozumieć jako życie. To także podstawowy motyw w twórczości Cormaca McCarthy'ego. Bill Parham musi wyruszyć w drogę, która wiedzie ku przeznaczeniu, ale i ku poznaniu. Inna sprawa, czy owo doświadczenie daje odpowiedź, bowiem „kształtem drogi jest droga.” Ta podróż nie jest radosnym, pełnym atrakcji docieraniem do celu, gdyż prawdziwy cel zawsze pozostaje nierozpoznany. Będzie ujawniał się jedynie chwilami, przebijając się przez mroczną kurtynę świata grzęznącego w złu. Ta „droga” wiedzie „ciemną doliną”. I największą perwersją prozy amerykańskiego pisarza jest zachęta, by wstąpić na szlak, który donikąd nas nie zaprowadzi. Ale tylko tak można poznać, co leży w środku, bowiem „droga” w ujęciu Cormaca wiedzie zawsze w głąb siebie.
Po lekturze „Przeprawy” pozostaje czytelnikowi czekać na ostatni tom „Trylogii pogranicza”, zatytułowany „Sodoma i Gomora”. By znowu wyruszyć w drogę.

piątek, 28 września 2012

Za co lubię Kac Wawę ? Za szczerość.


KAC PO POLSKU

Nie wiedziałem, że to było 3D. Obejrzałem w 2D. Nie zrozumiałem dlaczego robili w 3D. Obejrzałem wywiad u Lisa i tam ktoś mówił, że tę technologię trzeba było sprawdzić w cycach, żeby zobaczyć jak falują balony w okularach trójwymiarowych. Prostym skojarzeniem zapytałem sam siebie, czy istnieją pornosy 3D?Już jakiś czas temu, dawno po prostu, przetoczyła się jak fala tsunami dyskusja o stanie polskiego kina. Chodziło konkretnie o film "Kac Wawa", określonym jako dno dna. Dyskusja wróciła, gdy wszechmogący internet ogłosił, że "Kac Wawa" jest najgorszym 3D filmem w historii.
Raczek ogłuszył twórców, miażdżył ich opinią skrajną i jednoznaczną. A mnie szkoda ich, bo robią za kozły ofiarne. Polskie kino popularne od wielu lat schodzi na psy i "Kac Wawa" nie jest w tym przypadku żadnym wyjątkiem. Musi być do śmichu, a raczej rechotu, trochę wyrazów na k , p itp. Musi być Milowicz , Pazura, Bohosiewicz, albo Mucha. Karolak się przyda też. I luksus, i samochód drogi, dla chłopaka i ciuchy dizajnerskie dla dziewoi. Film nie powinien mieć scenariusza tylko jakieś motywy przekopiowane z ameryckich komedii: romantycznych albo jeszcze bardziej idiotycznych kacwegasów. Piosenkę powinna śpiewać Edyta. I to wszystko dla widza, któremu się należy - porcja rozrywki nieskomplikowanej, ładnej, szybkiej, kolorowej. I to sprawdza się. Tłumy walą do Multikin. Panienki prowadzą swoich hożych chłopaków do multipleksów  i taki "Dlaczego nie" " Pokaż kotku" bije rekordy w polskich kinach. Polski lud prze na taki film, bo odprężyć się chce, zrelaksować. To mu dać trzeba, to musie należy. Po charówie w robocie.
I tu misie nie zgadza z Tomaszem Guru Raczkiem, bo on zawsze mówił, że film winien dla człowieka być. Jak człek głupi to dla głupiego, ogłupionego człeka. Czemuże pan Raczek teraz na tegoż widza się wypina.To pierwszy raz kicha polskokinna rządzi? Nie, przypomnijmy, denna i imbecylowata "Samotność w sieci" chwalona , wielbiona. A te wszystkie romantyczne bzdury, które na top listach wiodą prym, pokazując , jakimi potrzebami dysponuje żeński, kinowy elektorat, także z entuzjazmem i zrozumieniem przyjmowane.
Właśnie tym tropem poszli twórcy "Kaca Wawy", że skoro głupie filmy dla pań są płodne i przynoszą kasę, to zrobi się dla facetów takie samo coś i kasa łatwa, przyjemna , z cyckami. No i dlaczegóż im tego bronić, skoro oni tego widza rozumią jak nikt, skoro oni go pod skrzydła biorą, by myśleć nie musiał, aby mu tylko obrazki kolorowe śmigały i od czasu do czasu tylko jakaś kurwa z głośnika poleciała. Stanąć nam trzeba po stronie widza panie Raczku, dać mu oglądać, co lubi, gupie, nie gupie. To on to chce, to jemu podoba się. Nie zdradzać widza, nas, panie Tomku.
Polski sukces to nie myśl, idea, wartości. Polski sukces to lemingowy style, disko, beemka, model ipoda najnowszy. Tu nie ma przebacz. Tu jak nie zjesz, to ciebie zjedzą, tu jak myślisz za dużo, albo zgoła cokolwiek, to już masz w plecy. Zrobić w jajo, oszukać, zapierdzielić, po trupach do celu, byle się nachapać. Amber Gold, PZPN, PKP,Sejm i Rząd. I jedno pytanie - jak tu się k. nachapać, jak wydymać. Tego nas uczycie, tego nauczyliście społeczeństwo przez te ostatnich kilka lat. Prawo bogatych prymitywów, gdzie człowiek jest targetem. Gdzie ludzie po studiach nie mają pracy, gdzie nie ogląda się dobrych, mądrych filmów, tylko szmirę, gdzie nie czyta się dobrych, mądrych książek, bo się za to w tyłek dostaje. Hitler chciał z polskiej rasy uczynić roboli Europy. To doskonale udaje się nam samym - niewykształconej, pozbawionej smaku hołocie. To największy sukces polskiego liberalizmu.
Duża część "Kac Wawy" dzieje się w burdelu, gdzie właściciel, klasyczny polski liberał, dyma jak może swoich klientów, którzy słono płacą, ale z usług nie korzystają, dojeni bez litości. Na tym to polega, świetna charakterystyka Polski dzisiejszej, która wiele obiecuje, a zostawia cię z ręką w nocniku. I choćby za to polubiłem Kac Wawa - że nie obwija, że mówi jawnie: "chcę cię wydymać, płać za tę kupę i nie marudź, to twój świat, dziś ja ciebie, jutro ty mnie, może się w końcu nauczysz". W jednej ze scen Michał Milowicz biega do kibla zamiast bzykać, bo panienka do szampana dorzuciła środek wywołujący biegunkę i płaci po 100 złych za skorzystanie z klopa. W sumie doskonała metafora tej zasranej rzeczywistości.

wtorek, 18 września 2012

O Rambie


"You Not Expendable", Rambo!

w lipcu dedykowane Mazurkowi, po upadku Filmradaru też - za wierność Filmasterowi

Nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tylko jednemu” Ronald Reagan
Czujesz się czasem zbędny? Tyrałeś całe życie, starałeś się, poświęcałeś. Wszystko dla innych. I co? Dostajesz kopa za kopem. Wylewają na ciebie wiadra pomyj. Że jesteś z innej epoki, że cuchniesz naftaliną, że nikt ciebie już nie potrzebuje. Jesteś jak wyrzut sumienia, jesteś jak wrzód na tyłku, jesteś zbędny. Świat się zmienił, a ty siedź cicho w lamusie historii, melduj się na tym swoim oldskulowym wycugu i ciesz się, że nikt ciebie tam nie szuka. Jesteś zbędny, jesteś śmieciem, wyrzutkiem, „ expendable” – tak odpowiada John Rambo na pytanie, zadane mu przez piękną agentkę Co Bao w drugiej części cyklu, o to kim jest.
Ale przychodzi taki moment, że znowu stajesz do walki, że znowu bierzesz w dłoń swoją półmetrową kosę, która przypomina maczetę i przy jej pomocy wycinasz wszystko, co się w jej zasięgu znajdzie. Tniesz równo, niezależnie od tego, czy jest to surowość amerykańskiego, północnego lasu, czy dzicz wietnamskiej dżungli. Dla ciebie nie istnieje słowo „ekstremum”. Ty dajesz radę tam, gdzie świetnie uzbrojona armia musi się wycofać, by ratować życie sobie podobnych; tych, o których istnieniu wolelibyśmy zapomnieć i zostawić ich w głuszy, w towarzystwie robactwa, dzikich węży, azjatyckich rzezimieszków i radzieckich sadystów. I wtedy spełnia się przepowiednia Co Bao: „ You not expendebale”. Rambo – wiadomo, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale to ostatnia rzecz, którą można o tobie powiedzieć.
Treść piątego przykazania nie bardzo do ciebie pasuje. Jak tu rozumieć: „nie zabijaj”, gdy dokoła kilkaset osób, uzbrojonych po zęby w najnowocześniejszy sprzęt, nie próbuje nic innego, niż cię unicestwić. Pamiętasz tego idiotę, szeryfa Teasly’ego, który nie dał ci nawet zjeść posiłku w tym zapyziałym miasteczku, przypominającym „South Park”? I ten jego kumpel Galt, który próbował rozwalić cię z helikoptera, gdy wisiałeś na jednej ręce na skalnej półce. Nie powinieneś wtedy rzucać kamieniem w śmigłowiec – wszak wiedziałeś, że kamień w twoich rękach to granat dużej mocy. Żal ci było Galta, twojej pierwszej ofiary, ale już poszedłeś na wojnę, z której mógł uratować cię tylko pułkownik Trautman – ten, który cię stworzył. Oprócz Galta nie zginął już nikt, ale to tylko dzięki twojej wrażliwości – szkoda było ci rodzin, które pogrążyłbyś w żałobie. Rodzina, której nie miałeś – dla ciebie to słowo-świętość, ty „czuły barbarzyńco” amerykańskiego desantu!
Za akcję w miasteczku skazali cię na ciężkie roboty w kamieniołomie, co traktowałeś jak miesiąc miodowy na Hawajach. Ale już zbliżała się następna akcja. Musiałeś wyciągnąć z wietnamskiego piekła uwięzionych tam „żołnierzy wyklętych”, którzy, jak wiadomo, są w każdej armii w historii. To tutaj spotkałeś piękną Co Bao, która musiała skonać na twych rękach. To tutaj demonstrowałeś swój pobliźniony tors pułkownikowi Podowskiemu, który oddał cię w ręce sadystycznego sierżanta Juszyna. Wielce oryginalnym pomysłem było w tej części wykorzystanie starego łóżka ze sprężynami, które podłączone do prądu i twojego stalowego grzbietu, stanowiło źródło wielu niezapomnianych wrażeń. To jak przezwyciężałeś ból: w pierwszej części ściegiem na okrętkę, fakt – niezbyt oryginalnym i skomplikowanym – zszywałeś rozorane ramię. W trzeciej części ranę postrzałową wypalałeś przy pomocy świetlnej racy, co umożliwiło ci dalszą akcję ratunkową twojego przyjaciela – pułkownika Trautmana, który zaginął w Afganistanie.
No właśnie – Afganistan. Chociaż o interwencję prosił cię sam Trautman, to czułeś, że sprawa jest śliska. Rok 88, czasy pierestrojki, a ty musiałeś zestrzelić przy pomocy łuku, który miałeś w ekwipunku już w części drugiej, dwa śmigłowce (zawsze to krok do przodu w porównaniu do kamienia z „Pierwszej krwi”), odręcznie unieszkodliwić czołg z załogą i zabić przynajmniej pół setki radzieckich żołnierzy, wałęsających się po afgańskiej, skalnej pustyni. Poznałeś fajnych ludzi, zwanych talibami, być może członków Al-Kaidy. Kto wie – może w szeregach rebeliantów spotkałeś samego Osamę? Albo któregoś z kolesi, którzy 12 września zaliczyli bezbłędnie lot na dokładność, lądując w dumne wieże WTC? Pamiętasz, jak integrowałeś się z nimi, grając w rzut do celu martwą owcą? Ważne, że uratowałeś Trautmana. W Birmie już go przy tobie nie było. I chyba dlatego sam film przypomina krwawą łaźnię, gdzie głowy rozpryskują się jak arbuzy, którymi kiedyś grałem w przypływie fantazji w bule na betonie. Obrazu zgrozy dopełniają tutaj zdjęcia dokumentalne, przedstawiające zmasakrowane zwłoki, ale chyba współczesnego widza, internetowego ekstremistę, trudno dziś czymkolwiek zaskoczyć. Ale i tak dałeś radę – jak zawsze. Misjonarze, z Sarą Miller na czele, zostali uratowani.
Kiedyś obrońcy moralności grzmieli, że twój samczy, biały szowinizm może skazić młode umysły. Dziś brutalność serwowana na zasadzie „reality show” powoduje, że filmowa fikcja przestała razić, a za sprawą Tarantino krew i flaki stały się elementem popkulturowej gry. Ale ciekawe, czy kiedyś wrócisz, by skopać tyłki talibom, którym pomagałeś w Afganie? Może do spółki z pułkownikiem Zajcewem? Ale to raczej niemożliwe, biorąc pod uwagę, że jego helikopter zestrzeliłeś z łuku.




czwartek, 13 września 2012

Recenzja książki "Szulkin. Życiopis"




Szulkin!

                                                                        oficjalna recenzja
W rozmowie Piotra Kletowskiego i Piotra Mareckiego z Piotrem Szulkinem, zatytułowanej "Życiopis" i wydanej ostatnio przez Ha!art, reżyser "Golema" wspomina pewną anegdotę. Otóż Szulkin skontaktował się z wybitnym poetą, Mironem Białoszewskim, by ten napisał wiersz do jego filmu. Okoliczności przekazania utworu reżyser wspomina jako tajemnicze i magiczne. Spotkali się w trzech, wraz z pośredniczącym między nimi Tadeuszem Sobolewskim – wybitnym filmoznawcą i krytykiem filmowym – po zmroku w tramwaju. Ubrany w dziwaczny płaszcz z kołnierzem obszytym futrem Białoszewski podszedł w pewnym momencie do dwójki przyjaciół, wyciągnął zaciśniętą dłoń i podał młodemu twórcy zwitek papieru, wymawiając jego nazwisko "Szulkin". Dla reżysera zabrzmiało to jak zaklęcie, magiczne namaszczenie na artystę.
Zaczepiony na włosku nieba i poczucia
To jest miejsce ulepienia - ulepiony
To jest miejsca utajenia – utajony
Rozpuszczenia – rozpuszczony
Zapalenia – zapalony
Bo to ja sam schodzę
do siebie
To schodzenie do siebie jest bliskie twórczości Piotra Szulkina. W swoich filmach cały czas poszukiwał "siebie", czyli prawdy o człowieku zawieszonym w świecie. O genezie jego twórczości i tym, co myśli o rzeczywistości, możemy przeczytać w tej książce, która jest obszernym przesłuchaniem ze wszystkiego, co artysta stworzył.
W typologii zaproponowanej przez redaktorów Ha!artu w książce „Dzieje grzechu. Surrealizm w kinie polskim” do dwóch głównych i najbardziej reprezentatywnych nurtów polskiej kinematografii, czyli "polskiej szkoły filmowej" i "kina moralnego niepokoju", dołącza formacja tworząca w duchu surrealizmu. Na jej czele stoi Wojciech Jerzy Has, ze swym ekstremalnie autorskim oniryzmem, za nim tacy twórcy jak Królikiewicz, Żuławski, Borowczyk i Szulkin właśnie. Zresztą Piotr Marecki i spółka już wcześniej pod lupę wzięli twórczość Królikiewicza. Teraz powstała ta długa i potrzebna rozmowa. Wszystko po to, by zaprezentować nieopisane do tej pory zjawiska w polskim kinie. Sam Szulkin, chociaż zaskoczony taką typologią, jednak chętnie przystaje do takiego zaszeregowania.
Nawet jeśli mierzyć tych wszystkich reżyserów surrealistyczną miarą, to jednak rzuca się w oczy, że należą do różnych epok, a więc nie łączy ich przynależność pokoleniowa. Wydaje mi się, że wspólnym mianownikiem tej formacji jest paradoksalnie twórcza odrębność, autorski wyraz, którego jedyną wspólną miarą może być nieokiełznana wyobraźnia. W tym kontekście znaczną część dorobku filmowego Szulkina można określić jako surrealizm egzystencjalny, gdzie artysta, operując obrazem i symbolem, mierzy się z sytuacją najbardziej autentycznego „ja” wobec mechanizmów społecznych i relacji z innymi ludźmi. Zresztą dla Szulkina wyraz plastyczny jego filmów jest niezmiernie ważny i wspomina o tym w rozmowie wielokrotnie, prezentując koncepcje plastyczne swoich filmów. "Golem", "Wojna światów – następne pokolenie", "O-bi, O-ba - Koniec cywilizacji", "Ga-ga - Chwała bohaterom" - słynna tetralogia Szulkina to owoc tych plastyczno-filozoficznych poszukiwań prawdy o człowieku, który jest za każdym razem niepokojący i skłaniający do refleksji.
Takiego kina dziś brakuje. U Szulkina zawsze występowali najwybitniejsi aktorzy, zatrudnieni byli najlepsi operatorzy. Pieniądze zawsze były dla tego reżysera czymś drugorzędnym wobec efektu artystycznego. Efekt jest taki, że po nakręceniu swoich dwóch ostatnich filmów za państwowe pieniądze, "Feminy" i "Mięsa", nastąpiła wieloletnia przerwa, po której nakręcił jedynie ascetycznego w formie "Króla Ubu" wg Jarry'ego. Dziś, kiedy kino musi być czytelne i zrozumiałe dla odbiorcy, a kasą rządzą ludzie, nierozumiejący niczego z "artystowskiego bełkotu", coraz mniej jest miejsca dla surrealnej, a może po prostu osobistej wizji artystycznej. Z "Życiopisu" dowiemy się, dlaczego Szulkin tworzył i dlaczego milczy.

czwartek, 6 września 2012

Sporty i Pay Per View z Czarną Górą


Sporty i Pay Per View z Czarną Górą

To były takie papierosy bez filtra najtańsze. Dopiero później weszły populares iber ales. W czasach Prl-u zawodnik przed zawodami inhalował się dymem najgorszego sortu i wygrywał. Po zawodach łykał na bankiecie i przepalał Sportami, a rano wygrywał Wyścig Pokoju. W papierosach Sport tkwił sekret sukcesów polskich sportowców. Twarda szkoła. Nie ma, że boli. Nie palisz, nie wygrywasz. Sporty – nazwa symboliczna. Dzisiaj nie palą, nie piją i nie mają wyników. Opadają z sił karmiąc się eksperymentalnymi dietami z elementami fusion.

Nie palić, nie pić, wysportować się – krzyczą obrońcy moralności, krzyczą obrońcy polskich sportów, polscy obrońcy. I przegrywają. Leżą plackiem pod krzyżem zwani lemingami i dostają w skórę. Skruszeni. Pacz. 5-0 6-0 7-0. Zero po stronie Polaka, wolnego od toksycznych Sportów. Zdrowego, eurpejskiego, interesowego.

Ja już, k, nie mogę. Ja nie daję rady. Chcę, żeby za mnie wygrywali te mecze, te olimpiady. Ja nie potrafię, to niech chociaż oni. Niech zarabiają, niech dobrze mają, ale niech wygrywają dla nas Polaków- szaraków, życiem utrudzonych, walką. Ja mam swoją marną, małą walkę, a życie zdziera mnie jak podeszwę. Ale mam marzenie jedno – obejrzeć wygrany mecz na dużej imprezie. Jasne – cieszyłem się jak dziecko z każdego punktu wywalczonego w drodze do Korei, do Niemiec, do Austrii. Cieszyłem się jak dziecko z Euro. I od dziesięciu lat nie czekam na nic innego, jak na wyjście z grupy, na wygrany mecz, który nie będzie meczem o honor, bo przecie nie na stadiony, balony, ba-nery czekałem. A oni mi faka. Wszystko źle. Mieli swoje pięć minut po awansie i to im wystarczyło. Ale teraz miało być inaczej. Zagrali – dwa słabe mecze, jeden tragiczne. Jak zwykle – euforia po losowaniu. No była nadzieja po Grecji, myślał głupi, że mylił co do Lewandowskiego. Szczęsny pozbawił złudzeń od początku. No była nadjeżda po Rosji, myślał głupi, że się mylił, co do Błaszczykowskiego. I był mecz prawdy z przeciętnym zespołem Czech. I były modły i ócz niedowierzanie i wieczna sromota. Kupił se telewizor płaski za cztery patole, żeby podziwiać Orły. Chciał nim przypieprzyć w ścianę. Pierwszy taki telewizor w życiu. Jak więcej takich głupków jak on. Bo oni, te Orły, już mieli swoje fury, skóry, komóry. Lemingowy sznyt. A potem będą jak przegrane Juskowiaki, Kowalczyki, Koseckie lepić te swoje mierne interesiki. Jak Lato, jak Tomek, jak Zibi. Ale oni chociaż wygrywali. Dla mnie liczy się tylko Deyna, który wygrywał aż przegrał, a jak przegrał, to wszystko przegrał. Ale wygrał – polskim, romantycznym systemem wygrał swą legendę.

Ja się wychowałem na geście Kozakiewicza, kozaka jakich niet. I oni mi teraz odpłacają, pokazują wała. Bez woalu, centralnie świecą mi pałą po oczach. Celują mi sikiem prostym. Każdym kiksem, każdą straconą bramką. A ja, wycierając spryskane czoło, pytam się – na ch. mi to było. W sierpniu nie pomalowałem ścian, bo klęczałem przed LEDowym, moim nowym boszkiem od Soniego. I zaś to samo. Wtopa, wpadka, lot koszący w kierunku gleby. Choć były momenty jasności, to wpatrzony w przegrany mecz o 10 rano z Australią. Mówiłem oż k. o ja pier. Nie wierzyłem. Orły. Rycerze. Huzary. I potem, jak już było po wszystkim, mówi taki z twarzą siermiężną, pastewną - „że to się zdarzają niespodzianki”. Niespodzianka, że wpadli w objęcia najlepszej drużyny turnieju. Tu się chociaż odkułem , bo postawiłem zdespero 100 na 3-0 w setach dla Rusków. A on , ten rumiany byczek mówi, że niespodzianki się zdarzają, bo Włosi wygrali z Usa. Nie wierzę uszom, oczom, co on, po co, jak, dlaczego! A medal był w zasięgu. Nie złoty. Brązowy. Wystarczyło pojechać z kangurami, którzy mają pojęcie o siatkówce jak my o bejsbolu, wygrać ze słabymi Niemcami i po raz drugi dać rady Włochom. Realny plan, na półfinał bez niczego. Ale ciężko osiągnąć coś przegrywając połowę meczów w turnieju. Ech LEDowy, żal było na ciebie patrzeć.

I puchary. Taki Śląsk w dwumeczu dostaje 11-4. Taka piłkarska liczba 11. Orest pojechał do Hanoveru po honor. Hanover-Hangover. Nie robił nadziei na awans łaskawie. Po kompromitacji z Helsinborgiem w eliminacjach Ligi Mistrzów na pewno stracił nadzieję, że uda się odrobić kuriozalną przegraną 5-3 na własnym boisku. Platini Bońkowi obiecuje dziką kartę do Champions League w wiadomościach na wp. Super. Pani minister Mucha nie siada, tylko tańczy z paniami z kółka gospodyń Jarzębina i podśpiewuje „wygrać im się uda, ucieszy się Smuda”. Za to polska liga walczy, PZPN walczy, Zdzichu walczy, Grzechu walczy, chłopaki z Polsatu walczą. Jeden wielki balet. A kibic siedzi i wali głową w ścianę Wypija kolejną nadliczbową flaszkę ku ogólnej rozpaczy bliskich za zdrowie piłkarskich celebrytów. Kibol ma opcję rozpierduchy. A ty nie masz nic. Możesz wyłączyć LEDowego, to wszystko. Albo go zabić. Więc jest mecz z premierem. Jest dobrym wizerunkiem tego wszystkiego. Najważniejszy mecz tevauenowski. Celebrycki sznyt i szlachetne pobudki milionerów. Tyle dobra i słodyczy, że szkoda, że nie podali tego w pay per view. Na szczęście mecz z Czarnogórą będzie udostępniany w tym systemie. Oni i tak zarobią. Jaka ulga, że nie będę tego musiał oglądać. Nie będę musiał patrzeć na trenera Fornalika, na Polaków z Francji i Niemiec, słuchać komentatorów w drogich marynarkach. Dzięki Sportfive. Dzięki telewizjo polska abonamentowa., że dbacie o mnie, o zdrowie me, tylko nie wpadajcie na pomysł rozegrania dla mnie meczu charytatywnego. Bądźcie błogosławieni miłosierni. A ja teraz wypalę sobie sporta z lat siedemdziesiątych, którego kupiłem na Allegro za jedyne 30 złotych. Swąd palącej się gumy dookoła. Tak śmierdzi polski sport. Stać mnie, nie muszę wydawać na PPV.