Dom (zly)

Dom (zly)

czwartek, 20 grudnia 2012

na wszelaki wypadek końca świata

Ktoś wspominał (Hrabal?) , że kula ziemska z kosmosu przypomina zielonkawą kulkę zgniłego sera. Wszystko, co żywe, gnije. Jest obrazą martwej, kosmicznej doskonałości. Ludzkość, zdając sobie sprawę, że jest wstrętną , bakteryjną kolonią w bezmiarze, oczekuje już od dawna na końcówkę. To jest takie tam moje banalistyczne skoja - wszechświat w końcu musi iść do dentysty.Chociaż specjalisty od końcówkowania - Świadkowie Jehowy z Samuelem Beckettem na czole - wiedzą i mówią, że to jeszcze nie koniec spleśniałej serowej kulki.

Zanim wypalą nas ogniem nieugaszonym, wieczystym i kosmicznym. Posłuchajmy "Last Christmas" skowerowany przez  Mayhem.

Mój ulubiony autor i tłumacz- Krzysztof Bartnicki - nim dobił do rubikony wyprzedał się w książce, wystawił się na egzystencjalnej giełdzie w "Prospekcie emisyjnym". Nie da się lepiej, co składa się na nasz. I ta książka niczym się nie domyka. Pieprzona bakteria a taka przeładowana ten człowiek jeden.

zespół Video - środa, czwartek - i niech stanie w miejscu czas, nikt nie paczy na mnie tak jak ty

Gdybym tak chciał się opisać, więc to nie ma sensu. Można coś powiedzieć na wszelki wypadek do widzenia gdyby się jednak okazało, że czas? A dla mnie drogie czyli bezecne.

- stokrotki - nie ma piękniejszych - wiec szkoda będzie - jakbym się gapił Bogu w oko
- kwaśne mleko z tłuczonymi ziemniakami u dziadków w starym domu, który widzę jak przez mgłę i taki misie pokazuje baśniowy, że nie wiem, czy był- niczego nie trzeba dodawać, to że utyłem, bo szukałem tego smaku w dostatkach hipermarketu
- barszcz czysty czerwony przez nią zrobiony - moje prywatne lsd
-truskawki z pola na Podlasiu - kwaśne i słodkie razem, z piachem między zębami
- las - ale taki jak jest dzisiaj, szaro-chłodny w siwej poświacie
-papierosy caro - niebieskie z bibułko, czerwone z perfumo; carmen z perfumo; zefir z mięto; wiarus z karoryfera, golłaz z bibułko gruby, żitan bez filtra
- piwo Kmicic w łęgu nad Stradomką
- stułbia płowa poznana na biologii - pierwsza miłość; co miała w sobie, że przez lata trzymałem jej zdjęcie nad łóżkiem, spłonęła  po remoncie
- buty Podhale - srebrne i pękate, buty sofix, deser - krem sułtański
- kaseta ":Posłuchaj to do ciebie" - przepadła tak jak 300 innych  spakowanych do reklamówki z Plusa, stare piraty i legale wywiezione na cmentarz, może ktoś je tam znalazł?
- koty - puchate i seksowne
- fontanna poobiednia z karuzeli łańcuchowej
- zdjęcie z autografem Dustina Hoffmana od Ewy, ofiarowane Izie
-rwanie bram w Wigilie
- "Dzikość serca" i scena na schodach - Sailor i Lula
- z czterech pancernych Gruzin; J-23 nie zbyt dosko, jusz lepszy Brunner
- "Zbyt głośna samotność" - Pan Hantia to ja
- ich oczy

Europe - it's a final countdown

To do jutra ;)





piątek, 14 grudnia 2012

Recenzja książki pod red. Jerzego Szyłaka "Kino Nowej Przygody"

oficrec


Od "Gwiezdnych wojen" do "Avatara"
Moje pierwsze wspomnienia związane z kinem to „Gwiezdne wojny”. To był rok bodajże 1980. Małe przyzakładowe kino „Włókniarz” na peryferiach Częstochowy. I dwie godziny bezdechu u ośmiolatka wpatrzonego w rozświetlony ekran. Potem „Poszukiwacze zaginionej arki”, „ET”, „Obcy”, oczywiście „Imperium kontratakuje” i „Powrót Jedi”. Cała fascynacja fantastyką, której apogeum przypadało na lata 80., brała swoje źródło w zjawisku nazywanym „Kinem Nowej Przygody”.
Termin ten wprowadził do filmoznawczego obiegu Jerzy Płażewski, który w artykule „Nowa Przygoda i co dalej?”, pochodzącym z miesięcznika „Kino” z 1986, starał się opisać zjawisko, które w tamtym czasie zdominowało zarówno amerykański przemysł filmowy, jak i widownię kin na całym świecie. Wydawnictwo „Słowo/obraz terytoria” zaskoczyło mnie przebogatą monografią dotyczącą tego fenomenu - „Kino Nowej Przygody” pod redakcją Jerzego Szyłaka.
W skład tego ważnego opracowania wchodzą eseje polskich autorów, które w doskonały i wielowymiarowy sposób ukazują wyżej wymienione zjawisko. Ich tematyka to: próba określenia sensu znaczeniowego pojęcia, KNP i fantasy, KNP i gry komputerowe, przemysł filmowy w latach 80. w Stanach Zjednoczonych, KNP i wątki religijne, rola animacji oraz najciekawszy moim zdaniem esej, dotyczący polskiej wersji Kina Nowej Przygody. Powyższe teksty to pierwsza i wcale nie najważniejsza część książki, bowiem jej najistotniejszy element stanowią wnikliwe analizy filmów od „Gwiezdnych wojen” z 1977 po „Avatara” z 2009. Jest zatem monografia pod redakcją Jerzego Szyłaka intrygującą podróżą przez filmowe dzieła gatunku i wnikliwym studium zjawiska Kina Nowej Przygody.
Po okresie dziecięcego zauroczenia konwencją fantastycznych baśni przyszedł okres buntu, odrzucenia filmowych, hollywoodzkich blockbusterów. W latach 90. i pierwszej dekadzie XXI wieku zwróciłem się ku kinu europejskiemu w niezależnym wydaniu. Zanegowałem niemal wszystko, co przywodziło na myśl pojęcie kina jako przemysłu. Po latach jednak dochodzę do punktu wyjścia i nadrabiam zaległości z opuszczonych części „Gwiezdnych wojen”. Nie odbieram tych filmów już tak silnie i emocjonalnie jak trzydzieści lat temu, ale dostrzegam to, co wartościowe, jak na przykład postmodernistycznie zakręcone filmy Zacka Snydera takie jak „Watchman” czy „Sucker Punch”. Monografia „Kino Nowej Przygody” jest świetnym przewodnikiem w tych moich filmowych podróżach do krainy dzieciństwa.



czwartek, 29 listopada 2012

Michael Nyman w Częstochowie

Czekałem na ten koncert, który był przecież finałem Ars Cameralis, już od kilku tygodni, od momentu, gdy zakupiłem bilety, od momentu, gdy dowiedziałem się, że Michael Nyman wystąpi w Częstochowie. Wszystko to z miłości do barokowej formy i filmów Petera Greenawaya. A może na pierwszym miejscu do muzycznych fraz, które rozbrzmiewały w filmach angielskiego reżysera. "Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek" -  to jakieś 17 lat ćwierć wieku temu i pierwszy szok, że kino może być jak muzyka. Piękne dla samego piękna.

Michael Nyman to twórca pojęcia "minimalizm", które stworzył w latach 60-tych dla opisania zjawisk muzyki współczesnej. Swoje fascynacje muzyką eksperymentalną opisał w książce poświęconej temu właśnie nurtowi i twórczości takich kompozytorów jak Cage ze swoim sztandarowym utworem "Cisza 4'33''. Jakże  daleko odbiegł kompozytor od swoich teoretycznych rozważań we własnych kompozycjach. 

Bo muzyka Nymana płynie z baroku i idealnie komponuje się z dziwnymi światami Greenawaya. Jednak jest to barok okiełznany, barok, który frazą przystaje wpół drogi i wraca, miast rozwijać się w wielobarwną wstęgę wstrząsaną kontrapunktem. Tyle lajkonik lapsus na temat barokowego minimalizmu Nymana. Cóż za oksymoroniczne, rzekłbym iście barokowe, zestawienie. U Hrabala wyczytałem taką maksymę, że "poryw okiełznany - oto szlachetność". Taka jest muzyka Nymana. Chyba starczy. 

Pierwsza część koncertu  była dla mnie prawdziwą ucztą. Od "Kontraktu rysownika" przez "Zed i dwa zera" z genialnym "Time Lapse"  po dojrzałą formę muzycznych motywów z "Księgi Prospera". Wszystko to muzyka filmowa do dzieł Greenawaya. Fantastyczna i bezkompromisowa. Druga część dojrzalsza i doceniona - głównie wielokrotnie nagradzana muzyka do filmu "Fortepian". I trochę mi nudą powiało. Ale jak to mówią - nie wiem, nie znam się. Dopiero utwór "Memorial", pochodzący z filmu "Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek" doprowadził do "grande finale" w iście neobarokowym stylu, owacji na stojącą i bisu  skromnie fortepianowego. "Memorial" był ilustracją do filmu Nymana, który utrwalił kamerą uroczystość odsłonięcia pomnika częstochowskich Żydów przy ulicy Strażackiej - miejsca skąd do Treblinki wywieziono 40 tysięcy ludzi. W informacjach prasowych nie znalazłem niczego na temat pobytu Nymana w Częstochowie w 2009 roku  na tej skromnej uroczystości. Okazuje się, że przodkowie światowej sławy kompozytora pochodzili z naszego miasta.

Tak oto historia i dzieje rodzinne uzupełniły muzyczną ucztę, którą przygotowała Filharmonia Częstochowska. Kolejna niesamowita impreza kulturalna ożywiła nasze miasto. Należą się za to podziękowania wszystkim, którzy doprowadzili do tego nadzwyczajnego wydarzenia. Podziękowania od wdzięcznego częstochowianina, łaknącego kultury na najwyższym, światowym poziomie. To wydarzyło się w środę.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Częstochowskie klimaty na lapsusofilu - recenzja powieści Aleksandra Wiernego "Teraz"


Z Częstochową w tle

oficrec







Po pierwszej kryminalnej powieści Aleksandra Wiernego, zatytułowanej „Światło”, bardzo byłem ciekaw jego najnowszej książki, która wyszła właśnie nakładem Wydawnictwa Oficynka i nosi tytuł „Teraz”. Nie będę ukrywał, że wcześniejsze dzieło nie przypadło mi do gustu – „Światło” było dziwne, bowiem łączyło filozoficzną refleksję i konwencję kryminału. Pół biedy, że łączyło, bo kuchnia fusion zna wypadki, gdzie składniki o skrajnych smakach do siebie pasują, ale bolało mnie językowe raczkowanie, bliżej nieokreślony opór, który stawiały słowa. Chciałem, by książka, której tłem jest moje rodzinne miasto, Częstochowa, porywała i niosła ulicami, ukazywała genius loci znanych mi od urodzenia miejsc. Nic takiego nie miało miejsca.
Dlatego ucieszyłem się, że Aleksander Wierny wydał nową powieść, której głównym bohaterem jest Częstochowa właśnie. Efekt jest taki, że zastanawiam się na ile opis miejskiej przestrzeni dociera do czytelników spoza Częstochowy. Kryminalne powieści Marka Krajewskiego, które dzieją się w przedwojennym Wrocławiu, przyciągają jednak niepowtarzalnym klimatem i opisami, atmosferą przedwojennego świata. Tymczasem u Wiernego są znane mi miejsca, budynki, ulice, ale klimatu brak. Może go zatem wcale nie ma, a próba literackiej mityzacji była z góry skazana na porażkę? Z jednej strony literatura jest po to, by opisywać światy dla nas ważne, zatrzymywać pamięć o miejscach, które przemijają, ale czy powinna to robić za wszelką cenę? Innymi słowy – czy sam pisarz wierzy w Częstochowę? W sumie też bym chciał, by moja nie taka znowu mała ojczyzna była mityczna i mitotwórcza, była tym epicentrum współczesnych dylematów moralnych, metafizyczną Polską w pigułce.
Jak możemy przeczytać na okładce: „Kilka osób w podejrzanych okolicznościach otrzymuje intratne propozycje. Nie do końca wiedzą, co mają robić, nikt nie wie też, o co może naprawdę chodzić. Ale stany ich kont znacząco się zwiększają, a to jest przecież najważniejsze. Do czasu… Żądze, pragnienia, manipulacja, wewnętrzne konflikty i dramaty – oto materia, z której utkany jest kryminał Aleksandra Wiernego.” Opis ten brzmi intrygująco, mamy tutaj także trupa i Berettę 92 FS, ulubioną broń włoskich i amerykańskich policjantów jako główny rekwizyt powieści. Ale mamy też dziwne postaci, które przez ekran swojego laptopa obserwują losy bohaterów i sterują nimi, niczym w „Simsach”. Nie wszystko jest tutaj zatem na swoim, przewidywalnym miejscu (na pewno nie na swoim miejscu jest reklama pewnej firmy na wewnętrznej stronie okładek).
„Teraz” nie jest bowiem typowym kryminałem. Miesza się tutaj konwencja powieści sensacyjnej z thrillerem, który z braku lepszego określenia, można nazwać metafizycznym. Jeśli miałbym szukać punktów odniesienia dla tej książki, to przychodzi mi na myśl film „Siedem” Davida Finchera. Zamiar to, nie ukrywam, ambitny, ciekawy i oryginalny – stworzyć dzieło w popularnej konwencji, wyjść poza rzemieślniczą, sprawną intrygę i podążać odważnie w stronę uniwersalnych treści; sprowadzić czytelnika na manowce sensacyjnej fabuły i skłonić ku głębszej refleksji. Czy się powiódł? Nie podejmę się ocenić tej kwestii. Myślę, że struktura powieści oparta na szybko zmieniających się obrazach i wartkich dialogach może okazać się dla wielu czytelników na tyle atrakcyjna, by podjąć grę prowadzoną przez Aleksandra Wiernego.
Jednak towarzyszył mi podczas lektury odwieczny dylemat konsumenta kultury – czy można jednocześnie mieć ciastko i zjeść ciastko? Czy kryminał, metafizyka i konsumpcja, która nomen omen jest przewodnim tematem książki, łączą się tutaj w jakiś nowy, ciekawy smak? Różne są gusta, różne są upodobania, ale myślę też, że warto było spróbować. Osobiście cały czas pozostaję w nadziei na to, że autor pozostanie przy tej tematyce i doczekam się kryminału metafizycznego z Częstochową w tle godnego tego wyrafinowanego miana.

sobota, 24 listopada 2012

Sputnik jeszcze nie doleciał do Częstochowy, ale recenzja już jest!


PRZEZ NATURĘ, PRZEZ MIŁOŚĆ, PRZEZ WOJNĘ, PRZEZ PIEKŁO (SPUTNIK 2012 - RECENZJA KONKURSOWA FILMU "IDŹ I PATRZ")

 
fot. filmaster.pl
W OKRESIE II WOJNY ŚWIATOWEJ 628 BIAŁORUSKICH WSI ZOSTAŁO ZRÓWNANYCH Z ZIEMIĄ - TAKA INFORMACJA WIDNIEJE NA KOŃCOWEJ PLANSZY FILMU "IDŹ I PATRZ". JEDNAK FILM TEN, KTÓRY OPISUJE JEDNĄ Z WIELU STRASZNYCH SYTUACJI, KTÓRE MIAŁY MIEJSCE PODCZAS II WOJNY ŚWIATOWEJ, NIE JEST TYPOWYM OBRAZEM ROZLICZENIOWYM I TYM SAMYM DALEKO MU DO STANDARDOWEJ LEKCJI HISTORII W HOLLYWOODZKIM STYLU.

Ukazanie wojny oczami nastoletniego chłopaka ma wymiar apokaliptyczny. Główny bohater - Flora, wrzucony w wir dziejącej się dookoła hekatomby, nie jest w stanie uporządkować otaczającego świata. Rzeczywistość, która uległa deformacji, powoduje u chłopaka skrajne stany emocjonalne - na przemian: szalony, diabelski śmiech i dramatyczny, spazmatyczny płacz. Taki właśnie w klimacie jest film białoruskiego reżysera Elema Klimowa.
Apokaliptyczna wizja jest w tym filmie stokroć bardziej uniwersalnym przedstawieniem zła niż konkretnym odniesieniem do samej wojny. "Idź i patrz" to film schodzący do pierwotnych instynktów - strachu, walki, nieokiełznanej, zwierzęcej nienawiści. Świat ukazany w obrazie to rzeczywistość pozbawiona ludzkiego sensu. Wojna jawi się tutaj jako szał pierwotnych instynktów. Owo groteskowe pomieszanie i zawieszenie w absurdzie wzmaga ludowość białoruskiej wsi bardzo świadomie wykorzystana przez Klimowa dla tworzenia filmowej wizji.
Wizyjność to najważniejsza cecha tego dzieła. "Idź i patrz" nie kieruje się tradycyjną, przyczynowo-skutkową narracją. To kolejne obrazy, które przemawiają wyjątkowym, baśniowym klimatem, ale cóż to za baśń! Przerażająca, oniryczna, baśń a rebours. Właśnie ta odwrócona baśniowość tworzy jedyny w rodzaju nastrój filmu, który sprawia, że możemy odczytać "Idź i patrz" nie jako jeden z wielu filmów o wojnie, ale ponadczasową przypowieść o świecie utopionym w złu.
Aby osiągnąć ten porażający efekt Klimow sięgnął do świata ludowych mitów i wyobrażeń. W jednej ze scen zgromadzeni na wyspie pośród bagien ludzie, którzy zbiegli przed masakrą, tworzą z ludzkiej czaszki totem, który jest karykaturalnym wizerunkiem Hitlera. Z jednej strony mamy tu żarty i prześmiewcze uwagi ludowego artysty i obecnych, z drugiej ta fantastyczna figura jest jak lalka voodoo, która będzie, jako obiekt pogańskich obrzędów, ściągała na siebie całą ludzką nienawiść, żal i ból. Powraca w tych ludowych fragmentach przekonanie zapisane w ustnych podaniach i dawnych legendach, że ludzka krzywda nie pozostanie bez kary, że przelana niewinna krew woła z ziemi, w którą wsiąknęła. To ponadczasowa moralna wymowa, która jest aktualna i dziś. To ona czyni z filmu Klimowa arcydzieło.
Można by jeszcze długo o diabolicznej naturze w pięknych kadrach, o dziewczynie-wiedźmie w magicznych wizjach. W zasadzie każdą scenę można oglądać tutaj przez lupę i wyciągać coraz głębsze pokłady znaczeń i wrażeń. Chciałbym jednak skoncentrować się na najważniejszej - pogromie białoruskiej wioski przez oddział Sonderkomando. Dla mnie ta wizja jest jak zejście do ostatniego kręgu dantejskiego Piekła. Przypomina ona krwawe bachanalia, jakiś diaboliczny festyn śmierci, gdzie nad ludzkim cierpieniem rozlega się bezduszny śmiech oprawców - przecież ludzi takich samych jak my, ale wyjętych poza świat obiektywnych norm moralnych.
"Idź i patrz" to wizja apokaliptyczna, sam tytuł jest nawiązaniem do Apokalipsy Św. Jana. Koniec świata, jaki widzimy w filmie, jest końcem człowieczeństwa. Ta prawda, często trywializowana przez kulturę masową, została ukazana w filmie Klimowa jako przypowieść, łącząca tradycje ludową z biblijną. W tym tkwi siła jego uniwersalnej wymowy.

piątek, 9 listopada 2012

Recenzja książki Oriany Fallaci "Kapelusz cały w czereśniach"




Efekt końcowy

Ta piękna kobieta z okładki, siedząca przy maszynie do pisania, to Oriana Fallaci. To mądre spojrzenie dojrzałej kobiety będzie ci towarzyszyło za każdym razem, gdy otworzysz tę księgę, to opasłe tomisko, którego nie sposób zmieścić do podręcznego plecaka czy torebki. Ale nie łaszcz się mimo wszystko na wersję elektroniczną, bo utracisz to spojrzenie, bo utracisz szansę poczucia fizycznego ciężaru tych wielu pokoleń opisanych przez autorkę, które złożyły się na jej indywidualny genom.

Powieść typu sagi – trochę to się źle kojarzy, przynajmniej mi. Z jakimś tasiemcowym serialem, z jakąś „operą mydlaną”, gdzie ukazano losy wielu pokoleń danej rodziny, licząc na przykucie do fotela jak największej liczby emerytów i coraz mniejszą liczbę gospodyń domowych, zerkających na ekran podczas prasowania. Nudne to jak flaki z olejem, byle się snuło i snuło tę familijną opowieść. Tego jednak nie znajdziemy w książce włoskiej pisarki. „Kapelusz cały w czereśniach” jest bowiem, oprócz całej swej genealogicznej plątaniny, opowieścią o uwikłaniu w historię i o roli przypadku, a może lepiej powiedzieć przeznaczenia, które jest największą ludzką tajemnicą.

Patrzymy zatem na zdjęcie na okładce i za każdym razem zmuszeni jesteśmy zastanowić się, co złożyło się na to spokojne, mądre, silne oblicze. Mężczyznę, czyli mnie, uwodzi ono tą kobiecą odmianą pewności siebie, który nie musi hałasować, by być w centrum. Co stworzyło ten biologiczny kształt, który za każdym razem jest cudem zderzeń i połączeń rozproszonych w świecie genów? W swojej opowieści autorka sięga do XVIII wieku, by zacząć od losów swojego przodka Carla Fallaciego. Któż z nas potrafi sięgnąć tak daleko w rodowe historie, jeśli nie ma arystokratycznych korzeni? A przodkowie Oriany Fallaci byli prostymi ludźmi. Każda z tych historii jest połączeniem szczątków, faktów, domysłów i rodzinnych legend, na które pisarka spogląda przez pryzmat historii Włoch. Ale nie tylko, bowiem w genotypie włoskiej pisarki ważną rolę odgrywają także chromosomy polskiej i amerykańskiej historii.

Oriana Fallaci nie zdążyła ukończyć swego dzieła. Udało jej się dotrzeć tylko do przełomu XIX i XX-go wieku. Jakby przeznaczenie, które chciała pojąć, nie pozwoliło opowiedzieć tej historii do końca. Zostało jednak wystarczająco dużo, by zrozumieć piękno i dumę, kryjące się w spojrzeniu kobiety z okładki; zostało wystarczająco dużo, by zrozumieć, co jest istotą kultury europejskiej. Właśnie „Kapelusz cały w czereśniach” jest opowieścią o europejskiej „arce przymierza”, którą symbolizuje „skrzynia Cateriny”, przechowująca pamiątki rodziny Fallaci. O tę tożsamość Europy Oriana Fallaci walczyła całą swoją twórczością. Dzięki tej książce możemy lepiej zrozumieć, że jesteśmy drzewem, które nie może zapomnieć o swoich korzeniach. Bo przecież zdjęcie z okładki w kontekście tej sagi jest efektem końcowym odwiecznej biologicznej loterii, lecz nie jest efektem ostatecznym, gdyż ta historia trwa.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Zło, mroki tartaryjskie, piekło i infantylny feminizm


Gdzie diabeł nie może, pośle Wiktorię Biankowską


                  oficrec




Diablica, anielica?, znana już czytelnikom ze swych poprzednich wcieleń Wiktoria Biankowska w końcu została potępiona. Potępiła ją bowiem sama autorka Katarzyna Berenika Miszczuk w tytule swej najnowszej powieści „Ja, potępiona”, zrzucając swą bohaterkę w mroczne obszary Tartaru. Tak, tak, tak – dla Katarzyny Bereniki Miszczuk piekło i niebo to za mało! Sięga zatem do pogańskich światów i mitów, by poszerzyć obszar swych niecnych penetracji. Tartar stał się dla autorki symbolem nudy i szarości, gdzie spotkać można tak nieciekawe osobistości jak Hitler czy Kuba Rozpruwacz. W przeciwieństwie do ciekawych i kolorowych zaświatów - Nieba i Piekła - Tartar to istny koszmar, z którego nie ma ucieczki. Ale grubo się myli szanowna autorka, jeśli monotonią i nudą chce obłaskawić wieczność.
Bo jeśli z okładki spogląda na ciebie rudowłosa i usta ma pomalowane czerwienią niczym ogień piekielny, to wiedz, że się już coś dzieje. Bo jeśli diabły z aniołami harcują sobie pospołu radośnie i beztrosko, a piekło i niebo są tak samo atrakcyjne, to wiedz, że szatan wyciąga po ciebie swoje czarne jak smoła szpony. Bo jeśli duchy złe i dobre pomieszane, światy chrześcijańskie z mitologiami pomieszane, to wiedz, że to ZŁO miesza w twoim umyśle, by cię omamić i pojmać, by osłabić twój strach przed wiecznością straszną i piekielną, gdzie tylko „płacz i zgrzytanie zębów”. O tak, nad tymi duszami zatraconymi trzeba nam, posiadającym wiedzę o prawdzie, pochylić się z modlitwą, by uratować je przed piekielnym ogniem, by wyrwać je z chaosu, w którym tkwią.
Tak tkwią dusze w powieściowym Tartarze, z którego nie ma ucieczki, a w zasadzie nie byłoby, gdyby nie miłosne perypetie diablicy, anielicy i potępionej w jednym. Bo „Ja, potępiona” to w gruncie rzeczy romans iście diaboliczny. A że bohaterce ludzkiego kochanka mało, to pożąda demonicznie diabła Beletha. Niezmierzone są bowiem sercowe aspiracje Wiktorii. I tak to się wszystko miesza w piekielno-niebiańsko-tartaryjskim boju, a przed oczyma ziemian-czytelników przewijają się korowody takich postaci jak: Elżbieta Batory, Adolf, Kuba Rozpruwacz, archanioł Gabriel, diabeł Azazel, kot Behemot i sam Lucyfer. Są też Perseusz, Achilles i Hades ze swym Cerberem. Taki oto koktajl miłosno-anielsko-diaboliczno-klasyczny serwuje nam Katarzyna Berenika Miszczuk.
A pierwszym pomieszaniem jest wpuszczenie w centralę zaświatów kobiety. Wszak ludowe przysłowie mówi, że „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”. Bóg, Szatan, aniołowie i diabły – zaświaty są rodzaju męskiego, a czarownice, wiedźmy różnorakie są jedynie szatańskimi pomocnicami na Ziemi. Arogancja autorki nie zna granic - umieszcza w centralnym punkcie zaświatów kobietę i czyni z Wiktorii Biankowskiej sprawczynię „boskiej komedii”. Tym samym Katarzyna Berenika Miszczuk popełnia grzech najpierwszy – niewieścią pychą chce zdemolować miejsca zarezerwowane w naszym kręgu kulturowym dla pierwiastka męskiego. Stąd wynika całe dalsze pomieszanie wszystkiego. O nie Katarzyno Bereniko Miszczuk! Tej niewieściej ingerencji żadne zaświaty – ani Niebo, ani Piekło, ani nawet Tartar czy co tam jeszcze – by nie wytrzymały! Strzeżcie się zatem diablicy, anielicy, potępionej Wiktorii, bo nieźle może namieszać w waszych głowach!