Dom (zly)

Dom (zly)

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Papież Franciszek i Norwid

"Z jakże wielką radością głoszę wam: Chrystus zmartwychwstał! Chciałbym, aby 

ta wieść dotarła do każdego domu, każdej rodziny, zwłaszcza tam, gdzie jest 

najwięcej cierpienia, do szpitali, do więzień. - Stańmy się narzędziami 

miłosierdzia, kanałami, przez które Bóg może nawadniać ziemię, strzec całego 

stworzenia i sprawić, aby rozkwitła sprawiedliwość i pokój."

Papiez Franciszek mówi rzeczy tak proste, oczywiste, wręcz banalne. Przecież  nie mówi jakichś szalonych rewelacji, powtarza jedynie słowa Ewangelii. " Bo byłem głodny, i daliście mi jeść; byłem spragniony, i daliście mi pić; przybyszem byłem, a przygarnęliście mnie;  nagi - a odzialiście mnie; zachorowałem, i odwiedziliście mnie; znalazłem się w więzieniu, a przyszliście do mnie".
Z tego człowieka emanuje dobro, każdy jego gest, każde słowo przypomina o  humanizmie chrześcijanina, trosce o świat, który człowiek ma zadanie chronić i dbać o niego. W sporach zdążyliśmy zapomnieć, o tym , co najważniejsze - empatii wobec cierpienia, wobec bólu, która zawsze jest empatią Boga, cierpiącego na krzyżu. Żeby nigdy nie być samotnym. Żeby wiedzieć, że w takich chwilach On jest najbliżej. 
Jest w człowieku żądza, pragnienie władzy, pieniędzy, seksu; w końcu uśmierzania egzystencjalnego bólu, w końcu pragnienie wolności, samotności, oderwania, w końcu unicestwienia, pustki. Lecz gdy patrzę na papieża Franciszka, który obejmuje dziecko z porażeniem mózgowym, budzi się nadzieja. Od swojej nędzy możemy uciec jedynie w ramiona drugiego człowieka. Tego słabego,  dotkniętego, chorego, samotnego.
I ta świadomość, strach,  że świat temu dobru nie pozwoli rozkwitnąć, że świat to dobro upodli. Ta niemożność, o której pisał Norwid m.in. w "Fortepianie Chopina". Zmarł gdzieś w przytułku, pochowany w zbiorowej mogile dla nędzarzy gdzieś w Paryżu.
A w tym... coś grał - taka była prostota 
Doskonałości Peryklejskiéj, 
Jakby starożytna która Cnota 
W dom modrzewiowy wiejski 
Wchodząc, rzekła do siebie: 
"Odrodziłam się w Niebie 
I stały mi się Arfą - wrota, 
Wstęgą - ścieżka... 
Hostię - przez blade widzę zboże... 
Emanuel już mieszka 
Na Taborze!" 
I była w tym Polska - od zenitu 
Wszechdoskonałości dziejów 
Wzięta tęczą zachwytu - 
- Polska - przemienionych kołodziejów! 
Taż sama - zgoła 
Złoto-pszczoła... 

Tak mi się schodzą tutaj i Franciszek, i Norwid, i Antyk, i Emanuel, i Tabor,i Polska, wszechdoskonałość i prostota.. I że
Piętnem globu tego - niedostatek: 
Dopełnienie?... go boli!... 
On - rozpoczynać woli 
I woli wyrzucać wciąż przed się - zadatek! 
- Kłos?... gdy dojrzał - jak złoty kometa - 
Ledwo że go wié w ruszy - 
Dészcz pszenicznych ziarn prószy, 
Sama go doskonałość rozmieta... 

Ale przecie to nie porażka, bo zarówno słowo Norwida, muzyka Chopina, gest Franciszka,  słowo Chrystusa trwają. Mimo szyderstw on są żywe.



niedziela, 24 marca 2013

always look on the bright side of life

Polska epoka lodowcowa

Niech zima trwa jak najdłużej. Sportowa zima. To, co nam zrobił Adam Małysz, dając nam zimę nie wymaga komentarza. Ale kibice myśleli, że , no wiecie, polska zima i nic sie z tego nie urodzi. A tu mamy Piotra Żyłę - aforystę i skoczka. Kamila Stocha - mistrza świata. Drużynę skoczków z pierwszym brązem mistrzowskim. Kamil do tego zaliczył pudło Pucharu Świata. Krystynę Pałkę ze srebrem mistrzowskim mamy. No i boginię Justynę deklasującą Norweżki w biegach narciarskich, choć zamęczyły ją na mistrzostwach, ale srebro i tak było. Coś tam panczeniści jeszcze. A już niecały rok do Soczi.
Niech nam mrozi, zimni kibicom zatem, chociaż wiosna. Oby marzenia, żeby za nas powygrywali trochę, spełniły się za rok.
Żeby już nie narzekać na kopaczenie. Always look on the bright side of life.

piątek, 15 marca 2013

Recenzja książki Tomasza Jamrozińskiego "Schodząc ze ścieżki"

                               MIASTO Z GLINY
                               
                                                                 oficrec

Już na pierwszej stronie „Schodząc ze ścieżki” pada pierwsze słowo na literkę K. Potem jest już tylko więcej. Czy więcej znaczy lepiej? Tak.
Wracamy do końcówki XX wieku. Wtedy była sobie zbrodnia - dwóch chłopaków ledwie po maturze zostało w bestialski sposób zamordowanych w okolicy glinianki Michalina. Wtedy ukręcono sprawie łeb. Po latach powraca do niej Bartosz Zdaniewicz – aspirant częstochowskiej policji. Pomaga mu doświadczony komisarz Wołoszynow, który ma pokręcony życiorys, pije gęsto, mieszając trunki w przedziwnych kombinacjach oraz bluzga co drugie słowo, jak na prawdziwego gliniarza przystało. Autor – Tomasz Jamroziński – nie pozostawia czytelnikowi złudzeń. Nie jest to książka dla miłośników subtelności w staromodnym stylu. To kryminał z krwi, głównie z krwi. I z mroku.
Miasto z gliny. Częstochowa jest od strony południowej, czyli jadąc w stronę Katowic, gęsto usiana firmami produkującymi cegły, tzw. cegielniami. Od peryferyjnej dzielnicy Gnaszyn przez Kawodrzę po Raków ciągnie się sieć glinianych wyrobisk, czyli glinianek. Wypełnione wodą stanowiły miejsce dzikiego wypoczynku w letnie dni. Wypoczynku, trzeba dodać, niebezpiecznego – wyrobiska te słyną z dużej głębokości, dna, które szybko się urywa i zimnych prądów, powodujących skurcze. Nad tymi dzikimi zbiornikami często dochodziło do tragedii, gdy utopił się jakiś dzieciak albo upojony letnim skwarem i tanim, kapslowanym winem młokos. Tworzyło to groźną legendę glinianek na czele z największą z nich – Michaliną położoną w okolicach dzielnicy Raków. Jest to stara, robotnicza dzielnica, która przechowywała w latach 50-. robotników dla tamtejszej huty. Osiedla z czerwonej cegły, czerwonej jak stalinowskie lata, mają dziś niezapomniany klimat, szczególnie w jesienne dni, gdy opadną liście.
Sceneria to bardzo mocny punkt powieści Jamrozińskiego. Jest mrocznie i złowieszczo. Ten klimat udaje się utrzymać pisarzowi przez całą powieść. Dodatkowo mamy wiele scen obyczajowych z naszej współczesności, które okraszają kryminalną fabułę. Powoduje to mocne zakorzenienie w rzeczywistości – na całe szczęście autor nie ucieka od świata przedstawionego i pozwala czytelnikowi weń wniknąć i uwierzyć. Podobnie jest zresztą z postaciami, które także są autentyczne. Pozwala to czasami przymknąć oko na językowe niezręczności, które zdarzają się w powieści. A specjalnie mój wielki szacunek wzbudza strona warsztatowa powieści i znajomość realiów życia policjantów, a także zagadnień z dziedziny kryminalistyki. Widać tutaj solidną robotę i konkretny zamysł, który udało się autorowi zrealizować. Może trochę za dużo tych mądrości życiowych w stylu „choć nie jestem detektywem, zawsze znajdę budkę z piwem” i erotycznych wynurzeń, gdzie wkrada się nieporadność, jednak, biorąc pod uwagę , że „Schodząc ze ścieżki” jest prozatorskim debiutem pisarza, wypada tylko pogratulować i prosić o jeszcze.
Jamroziński w swojej książce nieustannie „schodzi ze ścieżki”. Patrzy na Częstochowę nie z perspektywy jasnogórskiego szczytu, ale z peryferyjnych zakamarków. Nie defiluje Aejami Najświętszej Maryi Panny, ale błąka się gdzieś po chaszczach i zapomnianych miejscach. Odkrywa przed oczyma czytelnika postaci, stojące z dala od wzorców szlachetnych szeryfów. Bohaterowie powieści to prawdziwe postaci, o mocno zindywidualizowanym języku. Czuć tutaj doświadczenie poetyckie (autor jest twórcą dwóch tomów wierszy), które świetnie się sprawdza również w tworzeniu klimatycznych opisów. Całe szczęście, że Jamroziński nie poszedł drogą Marcina Świetlickiego i nie stworzył galaretowatego niby-kryminału, ale rzetelną powieść z krwi i mroku.
I w tej całej beczce miodu jest łyżka dziegciu. Ja rozumiem, że rynek ma swoje prawa, ale reklamy pewnej firmy umieszczone na wewnętrznej stronie okładek cały czas atakowały podczas lektury i psuły przyjemność. Ja z tak agrssywnym podejściem spotkałem się tylko raz i także w kryminale częstochowskiego pisarza, i była to reklama tej samej firmy. Czy doczekaliśmy czasów, że czytając książkę, co 50 stron będzie nas walił po oczach napis „Przerwa na reklamę”? Mnie nie przeszkadza, że na 72 stronie coś bohatera „kuło i szczypało”, ale takich zabiegów, jak powyższe, poproszę jak najmniej, a najlepiej wcale.





                                                             
                                     

czwartek, 7 marca 2013

Recenzja "Szamana" Egona Bondy'ego



                      

Egon Bondy i światy przefiltrowane

         
oficrec                                                

                                                          






Znamy go jako przyjaciela pana Hrabala i jednego z bohaterów „Czułego barbarzyńcy”. To on krzyczał: „Kurwa fix!”, gdy Vladimir nasikał mu do butów. To jego teksty śpiewali muzycy legendarnego czeskiego zespołu Plastic People of the Universe. To on był bohaterem reportażu Mariusza Szczygła, otwierającego książkę „Zrób sobie raj”. Tekst jest o tyle ważny, że Szczygieł odnalazł zapomnianego, starego Bondy'ego niedługo przed śmiercią i skonfrontował realność z hrabalowską legendą nim było za późno. Niby znamy Egona Bondy'ego właściwie Zbynka Fiszera, ale czy ten buddyjski marksista, który przychodzi do nas, fascynatów Czechofilów, z mgły literackiej legendy, był dobrym pisarzem?
Lubił wypić – tak samo jak Hrabal i Vladimir. Szaman cały czas popija sfermentowane jeżyny, więc to chyba on. Miał kłopoty z gastryką, Szaman też, więc to chyba on. Tu mam kłopot – po obiecującym początku, gdzie mamy opis defekacji, trochę mało tych perfum, na które czekałem. Egon Bondy właściwie Zbynek Fiszer miał naturę dwoistą i taki jest „Szaman”, książka słabo znana i u nas, i u Czechów, i u Słowaków. Bo Egon Bondy właściwie Zbynek Fiszer był pod koniec swego żywota Słowakiem. „Szaman” bondowski także łączy różne światy -  ludzi pierwotnych, polujących na mamuty z systemem politycznym - groteskową komuną znaną pisarzowi z autopsji; duchowość z fekaliami; mądrość bohatera mieszana się z konformistyczną głupotą. Czytelnik nie wie do końca, czy Szaman to bohater, czy antybohater, jakby to, co pozytywne i negatywne nie miało specjalnie dla autora znaczenia i było czymś relatywnym, nietrwałym. 
I te wszystkie odległe światy bardzo tutaj do siebie pasują, a raczej przepływają, tworząc archetypiczno-biologiczny kolaż, który mówi czytelnikowi więcej prawdy o świecie i o nim samym niż jakaś naukowa rozprawa z dziedziny antropologii. Właśnie przez sięgnięcie do pierwocin człowieczeństwa, przez dotarcie do biologicznych uwarunkowań rozwiniętych ssaków, jakimi jesteśmy, czytelnik może zbliżyć się do zapomnianych prawd o ludzkiej naturze, zmierzyć się z mitem i wizją – tymi przesłoniętymi, zabudowanymi przez kulturę elementami, do których odwoływała się sztuka pierwotna. Jest zatem „Szaman” Bondy'ego ponownym zdefiniowaniem pojęcia sztuki, która miast doraźna, winna być uniwersalna, a to oznacza duchowa.
Być człowiekiem oznacza dbać o prawdę. To wszystko - mówi Szaman. I to jest bardzo prawdziwa książka. A za jej przybliżenie polskim czytelnikom należą się słowa podziękowania wydawnictwu Ha!art i tłumaczowi Arkadiuszowi Wierzbie.

niedziela, 3 marca 2013

Recenzja książki Wacława Radziwinowicza "GOGOL w czasach Google'a"


                      Bez pół litra Rosji nie razbierjosz

                                                                                  


Polska historia jest ściśle związana z historią Rosji. Truizm to mocno wyświechtany, jednak po chwili zastanowienia dochodzimy do wniosku, jak mało wiemy o współczesnej Rosji. Sam jestem z pokolenia, które przez kilkanaście lat wkuwało rosyjski jako obowiązkowy przedmiot i pamiętam czasy „Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej”, które dawało możliwość zwiedzania terytoriów byłego ZSRR. Wtedy nasi sąsiedzi mieli powiedzonko: „kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”. Wszystko było takie bliskie – jedna wielka socjalistyczna rodzina, pełna radości i szczęścia. Pod przywództwem „matuszki Rosji” na czele słowiańszczyzny.
A dziś zastanawiamy się, jakże tę Rosję zrozumieć, jak pojąć tę pogmatwaną rosyjską, często pijaną, duszę? To, co było bliskie stało się dalekie, niejednokrotnie wrogie, obce. Dlatego książka Wacława Radziwinowicza, wieloletniego korespondenta „Gazety Wyborczej” w Rosji, „Gogol w czasach Google'a” ma szansę przybliżyć nam tę tematykę. Jest to unikalny przewodnik po rosyjskich realiach, ale także po rosyjskiej duszy.
A dusza to skomplikowana i rozdarta. Z jednej strony czuła i delikatna, z drugiej brutalna. Ach duszo rosyjska – jakże cię pojąć, gdyś skąpana w krwi czeczeńskich i osetyńskich ofiar, gdyś zalana łzami biesłańskich matek jak wrak „Kurska”, gdyś utopiona w bagnie korupcji. A nad tobą, Rosjo, jak słońce promienne, twarz wielkiego wodza – Władimira Putina! To on, słowiański wódz prawdziwy, rozumie i rozgrzesza, choć bywa surowy! Ale pod jego jasnym spojrzeniem czujesz się, Rosjo, bezpieczna. Tak jak powinna się czuć bezpiecznie kobieta w ramionach prawdziwego mężczyzny! Rosjo – dziś znowu stajesz się piękna i wielka, a wszyscy patrzą na ciebie z podziwem i strachem zarazem. I wara wrogom twym, Rosjo! Żaden „obrońca” tak zwanych praw humanitarnych nie będzie się tutaj czuł bezpiecznie! Żadne frazesy o prawdzie i wartościach nie mogą, Rosjo, przesłonić twej wielkości!
„Gogol w czasach Google'a” to korespondencje z lat 1998-2012, pisane dla „Gazety Wyborczej”. Z tej perspektywy dobrze widać jak ewoluowała w Polsce myśl na temat Rosji. Pierwsze teksty są bardzo ostre, krytycznie jednoznaczne, pełne gorzkiej ironii i sarkazmu. Nie ma tu zgody na łamanie praw człowieka, jest natomiast troska o los uwięzionych. Ton tych tekstów jest w wielu miejscach bezwzględną krytyką mocarstwowych zapędów Moskwy. Z czasem jednak ton staje się miększy, jakby pogodzony, że Wielka Rosja wielka być musi i że Europa, a w szczególności Polska, nie powinny ujadać jak rozszczekane pieski, bo ząbki mogą potracić.
A może jednak warto wrócić do źródeł, które towarzyszyły odzyskiwaniu polskiej niepodległości? Może warto wrócić do tego, co charakteryzowało postawę Polski na arenie miedzynarodowej wobec łamania praw człowieka przez władze Kremla? Może warto powrócić do tradycji „Solidarności” , gdzie nie było zgody na kłamstwo i przemoc, a o złu mówiło się otwarcie i bez strachu?

środa, 13 lutego 2013

Recenzja książki Szymona Hołowni "Last minute"


Moje rekolekcje AD 2012

oficrec

Kiedyś niezwykłym wyczynem było pokonać glob w 80 dni – pamiętamy powieść Verne'a. Dziś wystarczą raptem 24 godziny. Żyjemy coraz szybciej, a tempo najnowszej książki Szymona Hołowni, „Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie”, pokazuje nam pewien paradoks – otóż pragniemy coraz większej ilości bodźców, sportów ekstremalnych, bicia rekordów w skokach spadochronowych i zejścia w największe głębiny, ale to zawrotne tempo przybliża nas coraz szybciej ku nieuchronnemu. Czy w tym kołowrocie nie zatracamy czegoś ważniejszego od chwil uniesień?
Najnowsza książka Szymona Hołowni to podróż w najodleglejsze zakątki świata, by odszukać najmniejsze drgnienia pulsu chrześcijaństwa. Zwiedzimy zatem Filipiny, egzotyczne zakątki Papui Nowej Gwinei, zobaczymy jak funkcjonuje religia chrześcijańska w Australii, na wyspie Guam, czy w Hondurasie. Podróże Szymona Hołowni to także galeria ciekawych postaci, które za życiową drogę obrały życie i słowo Chrystusa. Mamy zatem spotkanie z kandydatem do papieskiego tronu - kardynałem Madriagą, księdzem US Navy, byłą polską siatkarką, która obecnie zajmuje się tłumaczeniem Biblii dla papuaskich plemion, polskim księdzem w Turkmenistanie, gdzie liczba wiernych katolików nieco przekracza sto osób, w końcu z koptyjką Miriam, na którą w Egipcie wydano wyrok śmierci za zmianę wyznania.
Szymon Hołownia w swoich książkach ma świadomość potrzeby atrakcyjnego przekazu dla ważnych treści – tak było w „Monopolu na zbawienie”, tak jest też w „Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie". W najnowszej książce ujrzymy naprawdę fascynujący kolaż geograficzno-kulturowych opisów, rozmów, które są według mnie najistotniejszą częścią książki, własnych refleksji oraz fotografii i ilustracji wspaniale ubogacających tę wielce oryginalną podróżniczo-reporterską książkę. I tylko jedna rzecz w tym atrakcyjnym formalnie wymiarze książki zdaje się niepokoić czytelnika – czy tytuł „Last minute” odnosi się do sytuacji religii chrześcijańskiej na świecie?
Coś w tym jest. Nie ma w książce Hołowni tryumfalnej wizji Wielkiego Światowego Kościoła. Czasem jest tego Kościoła bardzo mało, jak w Turkmenistanie czy Australii. Ale jest w tej książce przeświadczenie, że ilość nie przechodzi w jakość, że żywym świadectwem tego Kościoła są ludzie, którzy nie oglądając się na dyskusje, opinie, stanowiska, czynem świadczą o tym, czym jest przesłanie Chrystusa w XXI wieku – świadczą to nieraz ciężką pracą, poświęceniem, ale przede wszystkim radością, wynikającą z nadziei, jaką daje przesłanie Ewangelii. Co więcej – chrześcijaństwo według Hołowni nie ma tylko katolickiego oblicza, a rozmowa z Matką Olgą z prawosławnego klasztoru w Bussy to wg mnie jeden z najpiękniejszych fragmentów książki (o tym, że Hołownia potrafi wzruszać, wiadomo nie od dziś).
Szymon Hołownia musiał objechać świat dookoła, żeby pokazać polskim czytelnikom, że chrześcijaństwo to nie tylko Ojciec Rydzyk i Rodzina Radia Maryja, nie tylko ognie piekielne, przed którymi ocalić nas może jedynie egzorcyzm księdza Natanka, że podróżujący chrześcijanin to nie tylko zacięte rysy i wypowiedzi Wojciecha Cejrowskiego i że w ogóle to nie warto rozmawiać. Czytając tę książkę możemy wyjść poza fałszywą perspektywę naszego grajdołka i zrozumieć, że chrześcijaństwo to słowa, ale przede wszystkim czyny milionów ludzi dobrej woli, dających świadectwo przesłaniu Ewangelii.

piątek, 8 lutego 2013

Kultura hejtu1. Czytaj-podrywaj - kilka słów o wczorajszej zadymie


Kultura hejtu

Szum związany z tym filmem jest nieludzki. Nieludzki nie tylko dlatego, że duży, ale to już istne chłeptanie młodej, niewinnej krwi. Takimi ofiarami są autorzy, a w zasadzie autorki spotu „Czytaj – podrywaj”, promującego szlachetną ideę czytelnictwa poprzez erotyczną zachętę.

Podstawowa zasada brzmi „przywalić”. Ale komu? No przecież – idealistom, miłośnikom literatury, Franza Kafki i Anny Kareniny. Im ofiara niewinniejsza, tym nienawiść przyjemniejsza – mówi stare hejterskie porzekadło.

Nie wiem , z jakiej okazji powstał ten wdzięczny filmik, mniejsza z tym. Ważny jest cel, jakim jest promocja czytelnictwa. I to nie byle jakiego czytelnictwa, ale literatury z „najwyższej półki”. Dziewczyna mówi o Tołstoju i Kafce, chłopak z usterką czyta potężne tomisko Herberta.

I to wkurza. Niech się ktoś odważy wspomnieć powyższe nazwiska, a już jest skazany na lincz, w sytuacji, gdy miażdżąca większość ma poglądy drugiego chłopaka bez usterki – typowego troglodyty, nieokrzesanego chama, który gardzi Tołstojem i Kafką, a co dopiero Herbertem. Tenże reprezentuje społeczeństwo konsumpcyjne – nie chce rozmawiać o literaturze, wali otwartym tekstem, że guzik go to obchodzi, że jak mawiają nieokrzesani młodzi ludzie, ma on „centralnie wyrąbane na to wszystko” i tylko marzy mu się zaspokojenie chuci gdzieś pokątnie, na imprezie.

Wymowa spotu jest zatem jasna i konkretna – dziewczyna wybierze chłopaka z usterką i Herbertem. Sama przysiądzie się do jego stolika, pozostawiając bezradnego chłopaka bez usterki i bez seksu. Natomiast rozpoczety dialog na temat czeskiego pisarza , Franza Kafki, ma szansę zaowocować długimi rozmowami na temat, z szansą na łóżkowy happy end.

Dziewczyna wie, co dobre. Wie, że „skóra, fura i komóra” nie zastąpią jej długich, wieczornych rozmów o Tołstoju, zamiast podskakiwania w rytm „Ona tańczy dla mnie” na sobotniej dysce. Współczesna Lotta wybierze frika Wertera zamiast uziemionego w materializmie Alberta.

I to was tak drażni, hejterzy! Czujecie, że kończy się czas beztroskiej konsumpcji, że trzeba będzie ruszyć tyłek i iść do biblioteki, nauczyć się wypełniać rewersy, dowiedzieć się, co to znaczy sygnatura, przeglądać katalogi i literackie czasopisma. I to powoduje, że na forach toczycie pianę nienawiści na Bogu ducha winnych krakowskich studentów.

Ja tymczasem ładuję do plecaka „Finneganów tren” , „Ulissesa” , trzy pierwsze tomy „W poszukiwaniu straconego czasu”, „Ziemię jałową”, Pereca i Rilkego i ruszam do najbliższej kafejki. Coś czuję, że będę miał branie!