Dom (zly)

Dom (zly)

czwartek, 25 kwietnia 2013

Recenzja książki Szczepana Twardocha "Morfina"



W poszukiwaniu właściwości 

Konstanty Willemann – to Niemiec, króry stał się Polakiem, bo tak chciała jego matka. De facto Willeman jest Ślązakiem, czyli kimś z narodowego pogranicza. Problem pogłębia fakt, że stał się warszawiakiem, walczył jako oficer w kampanii wrześniowej, a akcja powieści ma miejsce w październiku 1939. Polska przegrana narodowość domagała się dookreślenia – Szczepan Twardoch, autor powieści „Morfina”, o której mowa – twierdzi, że były tylko trzy takie momenty w polskiej historii, tylko trzy takie graniczne momenty, gdzie nie było już wyjścia, gdy trzeba było uświadomić sobie, kim właściwie się jest. Szczepan Twardoch jest Ślązakiem, więc to nie tylko powieść o polskiej tożsamości. Miejsce akcji – okupowana Warszawa - jest, jako centrum ówczesnej polszczyzny, tym bardziej symboliczna. Konstanty Willemann mógł być drugim Wallenrodem.

Willemann szuka siebie. Szuka siebie w oczach Polaków. Szuka siebie w oczach kobiet. W obliczu klęski i samotności, stara się zdefiniować siebie na nowo. Problem ma tym większy, że bardziej od kwestii narodowych interesują go dziwki i morfina. Mimo to spoza hedonizmu dociera do niego wielokrotnie wewnętrzny głos sumienia, który każe mu walczyć i pomagać przyjaciołom. Willeman nie jest tchórzem, próbuje siebie na nowo skonstruować, wypełnić, dopowiedzieć, ale wpakowany w niego element niemieckości budzi nieufność ludzi i jego samego, budzi także pokusę kompromisu. Nie wiem na ile jest to powieść o kompleksie śląskim, ale jest to dobry pretekst do snucia szerszej refleksji na temat tego, czym jest tożsamość narodowa. Cenniejsza jest owa refleksja tym bardziej, że o ile plucie na polskość staje się pewną normą, o tyle kwestia poczucia tożsamości wydaje się całkiem abstrakcyjna. Siłą „Morfiny” wydają się być dwie zasadnicze sprawy – że to oniryczna i niedosłowna książka i że z kazdego z nas robi trochę Willemanna, czyści zapisaną tablicę i pozwala się od nowa zdefiniować.

Willemann płynie przez mrok i szarość polskiego października 1939. Trochę ta sceneria przypomina „Polskie drogi', tyle że nie wiemy, czy mamy do czynienia z bohaterem i antybohaterem. W polskich serialach było wiadomo od początku, kto jest dobry a kto zły. Wszystko, co widzimy oczyma Willemanna, jest wizyjne i neurotyczne. Z obaw i lęków utkany został wewnętrzny świat człowieka bez właściwości wobec świata, który tego dookreślenia oczekuje. Brak tożsamości to także brak przejrzystego systemu wartości moralnych. W tym deliryczno-narkotykowym opisie poszukiwania prawdy o ludzkiej naturze jest jeden słaby element – narracja , bardzo przejrzysta i spójna, z czasem się zacina, jakby jechała na jałowym biegu – bez zwalniania i przyspieszania. A morfiniczna opcja aż prosiła się, by bohater coraz rozpadał się i scalał. Brakło odrobiny szaleństwa, która uczyniłaby „Morfinę” genialną.

Szczepan Twardoch przeszedł długą drogę od literatury gatunkowej ku prozie bardziej osobistej i literackiej. „Morfina” to druga po „Wiecznym Grunwaldzie” próba wejścia do literatury głównego nurtu. Próba jakże pod względem epickim udana. Jednak autor „Morfiny” jest jeszcze młodym twórcą, dlatego z niecierpliwością będę czekał na jego kolejne książki. Każdy krok dalej będzie jeszcze wspanialszą powieścią.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Projekt "Papież dowyobrażony"

Projekt "Papież dowyobrażony"

Wykonałem pomnik. Trwalszy niż ze spiżu. Pomnik papieża. Trwalszy nawet niż z fiberglassu, z którego wykonano 14-metrową statuę w częstochowskim Parku Miniatur Sakralnych - już samo to brzmi niewiarygodnie Co to za park miniatur? Ile tam coś dużego może mierzyć, skoro miniatura papieża jest największa na świecie? Nie wiem, czym jest fibreglass, ale pewnie jest dużo trwalszy niż spiż - nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Fibreglass musi być trwalszy i droższy niż spiż, by móc sprostać wielkości największego papieża! Tak myślę, że najwiekszy papież nie może być wykonany z byle czego.

Ale mój pomnik jest trwalszy, chociaż jest dużo mniejszy. Jest zupełnie malutki, a w zasadzie wcale go nie widać. Jest to, przypuszczam, najmniejszy papież na świecie. Noszę go zawsze w sobie i  udostępniam bardzo rzadko. Ten papież to moje wspomnienia z całego życia, to słowa i obrazy, to głębokie przekonanie, że Jan Paweł II dał nam tak wiele wiary, nadziei, miłości. I jedności. Widziałem wiele razy tę wspólnotowość, gdy stałem w tłumie ludzi, którzy nie czekali na ikony popu, Justina Biebera czy Madonnę. Czekaliśmy na dobre słowo, nadzieję, ale też byliśmy razem - otrzymywaliśmy darmo wszystko to, czego nie da się kupić za pieniądze. Mogliśmy być dumni, czuliśmy, że jesteśmy ważni. Dzięki Niemu. Nie czuliśmy się tłumem, anonimową masą. Nie byliśmy tam dla szoł. Tak samo jak nie dla szoł poddaliśmy się aurze żałoby po Jego śmierci. Smutku, który nie był zanurzony w absurdzie.

Hrabal we wstępie do swoich opowiadań opisuje taka anegdotę - pewien władca perski po wysłuchaniu poematu, w którym poeta porównywał go do slońca, stwierdził sucho "Mój lasanofronos (abo coś) temu przeczy", a lasanofronos (czy cóś) znaczy po persku "nocnik". W tym wstępie Hrabal opublikował listy od czytelników, gdzie jedni na niego pluli, inni wynosili go pod niebiosa. Człowiek składa się nie tylko ze swojej chwały, ale także ze swej hańby. Doświadczyłem tego najsilniej chyba podczas Światowych Dni Młodzieży w 1990? roku. Milion ludzi i pokątny seks, milion ludzi i zapchane kible, rzygające gównem i uryną , milion ludzi i tony syfu walające się po wszystkim. I On nad miastem, które już nigdy nie będzie tak kolorowe jak wtedy, nad miastem, które dziś jest prowincją, pielgrzymkową pipidówką.

Potem zaczęła się epoka wadowickich kremówek, produktu z nędznym margarynowym nadzieniem i schabu watykańskiego w Tesco. Już misie odechciało biegać po supermarketach. Papież na sprzedaż. Papież na monetach, Jan Paweł Wielki, Większy, Największy. 14-metrowy, wcale niepodobny, ze złośliwym grymasem w parku miniatur. Za pieniądze ksiądz się modli - stare ludowe porzekadło , mądrość ludowa. Papież na sprzedaż. I wielka awantura, kto lepszym przyjacielem papieża był, kto bliżej, kto lepiej. Kto? No kto?

Mój projekt "Papież dowyobrażony" to papież we mnie. Ten, który żyje, jest. W sercu. W pamięci. Najmniejszy papież świata. Dobry i miły. Takiego go mam. Mogę każdemu udostępnić, za darmo. Wpadajcie.

piątek, 12 kwietnia 2013

Recenzja książki Vaclava Havla "Zmieniać świat"


W poszukiwaniu straconych czasów, albo pochwała naiwności


                                                                                                       
                                                                                                          oficrec


Ta recenzja mogłaby się składać z samych cytatów. Nie będzie cytatów. Ta recenzja będzie się składać z samych refleksji. Będą to refleksje z lektury książki Vaclava Havla „Zmieniać świat”, na którą składają się eseje, przemówienia i artykuły  wybrane i przełożone przez Andrzeja S. Jagodzinskiego.
Kim był Vaclav Havel? To tak, jakbym spytał, kim był Karol Wojtyła, Dalajlama albo  Gandhi. Nie chcę nikogo urazić, więc napiszę, kim był dla mnie. Dla mnie Vaclav Havel był człowiekiem, który wyprowadzał Europę z mrocznej epoki totalitaryzmów i wprowadzał ją w pełen nadziei XXI wiek. „Zmieniać świat” to książka pełna nadziei, wiary i miłości, że ten niedoskonały świat trzeba nieustannie zmieniać, nie zgadzając się na kłamstwo i zło. I o tym mówią zamieszczone w tomie teksty, które powstały między 1985 a 2010 rokiem. To zapis ćwierćwiecza, które było dla Havla oczekiwaniem, euforią i w pewnym sensie rozczarowaniem. Tym, co scala wszystkie te sprzeczne emocje, jest właśnie nadzieja, która pcha świat do przemian.
Wielkie słowa zazwyczaj świadczą o wielkiej naiwności. Ale w wypadku Havla jest to naiwność prowadząca do zwycięstwa. Jakże zatem mówić o naiwności? Wszak to siła, która pchała i pcha tych wszystkich wielkich współczesności, by, nie bacząc na słupki, zimne, matematyczne wyrachowanie, statystyczne prawdopodobieństwo, zmieniać świat. Taką zmianą był przełom lat 80. i 90., który unicestwił molocha ZSRR i dał wolność narodom Środkowej Europy. Vaclav Havel w tej historycznej przemianie urzeczywistnił, jak pisze Bohumil Hrabal, dwa mity: Prometeusza, bo dał ludziom ogień nadziei, za co musiał cierpieć, tzn. gnić w czechosłowackim więzieniu, oraz Sokratesa, bo gorszył młodzież, buntując ją przeciw dyktaturze kłamstwa i wolał pozostać wierny ojczystemu prawu niż udać się na emigrację. Efekt ten sam – lata spędzone w więzieniu. Czy ludzie tacy jak Havel mieli prawo mieć nadzieję? Tak – ale była to nadzieja, że warto zmieniać świat mimo wszystko, nie czekając na nagrodę. Była to nadzieja rodem z trzeciego ważnego dla kultury europejskiej mitu – mitu Syzyfa, który dźwiga głaz mimo świadomości daremnego trudu. Bo przecież „zmieniać świat” nie znaczy uczynić go doskonałym, ale dążyć w określonym kierunku, jak Syzyf – ku górze.
Nie lubię jak dziś havlovską naiwnością, ale i wielkością, gęby sobie wycierają ci od słupków, statystyk i od kasy, ci wszyscy zwani ładnie liberałami, a patrzący jedynie „jakby tu swoje ucapić”, parafrazując słowa Ernesta Brylla z wiersza o Ikarze. To oni swoją chciwością, zapatrzeni w ilość zer na swoich kontach bankowych, doprowadzili cywilizację europejską do ekonomicznego wyczerpania, zapominając o duchowym wymiarze kultury Zachodu. W esejach Havla duch i wartości zawsze mają pierwszeństwo nad zyskiem. I o tym zdają się zapominać także ci, którzy dziś z upodobaniem przytaczają słowa wielkiego Europejczyka, a nawet wydają jego teksty.
Na zakończenie przytoczę tylko jeden cytat z przemówienia „Europo, nie ulegaj złu”, wygłoszonego już pod koniec życia czeskiego prezydenta, w 2009 roku: „ Za jeden z największych błędów obecnej polityki – zwłaszcza wspólnoty euroatlantyckiej – uważam stawianie interesów gospodarczych ponad wszystko inne”.  Jeśli chcemy, by myśl Vaclava Havla ożywiała europejską refleksję na temat współczesnego świata, musimy o tym pamiętać.
Bądźmy zatem naiwni i z maniakalnym uporem trwajmy w przekonaniu, że ludzkość zawsze znajdzie swoich Havlów i Gandich, którzy przypomną, że człowiek nie może istnieć w kontekście fałszu i zniewolenia; że w koncepcji „wielkiej naiwności” to prawda i wolność generują wszystkie inne wartości.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Recenzja książki "Zniknąć" Petry Soukupowej



                                                                                                     

oficrec


Był kiedyś taki film, jeden z ważniejszych filmów czechosłowackiej Nowej Fali - „Straszne skutki awarii telewizora”. Była to przewrotna i ostra satyra na relacje panujące w podstawowej komórce społecznej socjalistycznego państwa. Gdy dziś oglądam po raz kolejny ten film, nie wydaje mi się on tak śmieszny jak za pierwszym razem. Dziś ten film wydaje mi się w dużej mierze smutny. Jak to u czeskich twórców bywa często – to taki śmiech, by się nie popłakać. Podobne uczucie towarzyszyło mi podczas seansu „Wesela” Smarzowskiego. Jednak Petra Soukupova w swojej książce „Zniknąć” nie zamierza się śmiać. Pokazuje ona kryzys rodziny, ale nie ma tu miejsca na satyrę. O zbyt poważnych sprawach tutaj mowa, by kwitować  temat szyderstwem, bo rzecz idzie o ludzkie szczęście.
„Zniknąć” składa się z trzech dłuższych nowel, które są opowieściami o współczesnej rodzinie. Utwory te cechuje mistrzowska narracja, gdzie z pozoru zwykłe, rodzinne historie ukazane są z różnych punktów widzenia i misternie splecione w sieć refleksji, doświadczeń i marzeń składających się na ludzkie życie. Soukupova stara się oddać pełny obraz ludzkiej egzystencji, która ukazana jest zarazem od wewnątrz jak i z perspektywy najbliższych osób. Nie będę opisywał treści poszczególnych historii: „Zniknął”, „Na krótko”, „Wianuszek” – to co najważniejsze znajdą Państwo w informacji o książce. Jednak nie jest to książka, która da się streścić. Autorka wnika bardzo głęboko w sieć wzajemnych relacji rodzinnych, które trzymają człowieka na uwięzi i nie pozwalają na bycie wolnym i szczęsliwym. Bo dla Sokupovej pojęcia te pozostają wobec siebie w bardzo scisłym związku.
Głównymi bohaterami są tutaj dzieci, to właśnie ich perspektywa jest dla autorki najciekawsza. Kuba z utworu „Zniknąć” i Vojta z „Na krótko” są w wieku szkolnym, Helena z „Wianuszka” jest dojrzałą kobietą, która rozważa jak relacje z ojcem, a raczej ich niepewność, wpłynęły na jej życie. W każdym opowiadaniu ktoś znika, zawsze jest kogoś brak. Ten brak mocno wpływa na doświadczenie egzystencjalne i bagaż, który człowiek zabiera w życie. Rodzina to nie miła sielanka. To trudne zadanie, któremu często nie jesteśmy w stanie podołać. U Petry Soukupovej wszyscy jesteśmy tak często bezradni – i dzieci, i kobiety, i mężczyźni. Nie ma tutaj obarczania winą, jest za to głęboka analiza relacji rodzinnych, które są w głębokim kryzysie. Pokazany jest tutaj paradoks naszych czasów – nie chcemy, nie potrafimy stworzyć zdrowej rodziny, bo wolimy być wolni, jednak ta rodzina cały czas do nas wraca jako doświadczenie dzieciństwa, które  niesiemy przez całe życie.
 Sięgając po książki czeskich autorów liczymy na humor. Książce „Zniknąć” brak tego elementu. Można by z tego uczynić zarzut, że ciężko, że zbyt wnikliwie, że to trochę taka depresyjna książka o niemożności wyzwolenia. Jednak dzięki tej powadze, bardzo kobiecej powadze dodajmy, Petrze Soukupovej udało się objąć szeroki i trudny temat. Refleksja należy do czytelnika.

Papież Franciszek i Norwid

"Z jakże wielką radością głoszę wam: Chrystus zmartwychwstał! Chciałbym, aby 

ta wieść dotarła do każdego domu, każdej rodziny, zwłaszcza tam, gdzie jest 

najwięcej cierpienia, do szpitali, do więzień. - Stańmy się narzędziami 

miłosierdzia, kanałami, przez które Bóg może nawadniać ziemię, strzec całego 

stworzenia i sprawić, aby rozkwitła sprawiedliwość i pokój."

Papiez Franciszek mówi rzeczy tak proste, oczywiste, wręcz banalne. Przecież  nie mówi jakichś szalonych rewelacji, powtarza jedynie słowa Ewangelii. " Bo byłem głodny, i daliście mi jeść; byłem spragniony, i daliście mi pić; przybyszem byłem, a przygarnęliście mnie;  nagi - a odzialiście mnie; zachorowałem, i odwiedziliście mnie; znalazłem się w więzieniu, a przyszliście do mnie".
Z tego człowieka emanuje dobro, każdy jego gest, każde słowo przypomina o  humanizmie chrześcijanina, trosce o świat, który człowiek ma zadanie chronić i dbać o niego. W sporach zdążyliśmy zapomnieć, o tym , co najważniejsze - empatii wobec cierpienia, wobec bólu, która zawsze jest empatią Boga, cierpiącego na krzyżu. Żeby nigdy nie być samotnym. Żeby wiedzieć, że w takich chwilach On jest najbliżej. 
Jest w człowieku żądza, pragnienie władzy, pieniędzy, seksu; w końcu uśmierzania egzystencjalnego bólu, w końcu pragnienie wolności, samotności, oderwania, w końcu unicestwienia, pustki. Lecz gdy patrzę na papieża Franciszka, który obejmuje dziecko z porażeniem mózgowym, budzi się nadzieja. Od swojej nędzy możemy uciec jedynie w ramiona drugiego człowieka. Tego słabego,  dotkniętego, chorego, samotnego.
I ta świadomość, strach,  że świat temu dobru nie pozwoli rozkwitnąć, że świat to dobro upodli. Ta niemożność, o której pisał Norwid m.in. w "Fortepianie Chopina". Zmarł gdzieś w przytułku, pochowany w zbiorowej mogile dla nędzarzy gdzieś w Paryżu.
A w tym... coś grał - taka była prostota 
Doskonałości Peryklejskiéj, 
Jakby starożytna która Cnota 
W dom modrzewiowy wiejski 
Wchodząc, rzekła do siebie: 
"Odrodziłam się w Niebie 
I stały mi się Arfą - wrota, 
Wstęgą - ścieżka... 
Hostię - przez blade widzę zboże... 
Emanuel już mieszka 
Na Taborze!" 
I była w tym Polska - od zenitu 
Wszechdoskonałości dziejów 
Wzięta tęczą zachwytu - 
- Polska - przemienionych kołodziejów! 
Taż sama - zgoła 
Złoto-pszczoła... 

Tak mi się schodzą tutaj i Franciszek, i Norwid, i Antyk, i Emanuel, i Tabor,i Polska, wszechdoskonałość i prostota.. I że
Piętnem globu tego - niedostatek: 
Dopełnienie?... go boli!... 
On - rozpoczynać woli 
I woli wyrzucać wciąż przed się - zadatek! 
- Kłos?... gdy dojrzał - jak złoty kometa - 
Ledwo że go wié w ruszy - 
Dészcz pszenicznych ziarn prószy, 
Sama go doskonałość rozmieta... 

Ale przecie to nie porażka, bo zarówno słowo Norwida, muzyka Chopina, gest Franciszka,  słowo Chrystusa trwają. Mimo szyderstw on są żywe.



niedziela, 24 marca 2013

always look on the bright side of life

Polska epoka lodowcowa

Niech zima trwa jak najdłużej. Sportowa zima. To, co nam zrobił Adam Małysz, dając nam zimę nie wymaga komentarza. Ale kibice myśleli, że , no wiecie, polska zima i nic sie z tego nie urodzi. A tu mamy Piotra Żyłę - aforystę i skoczka. Kamila Stocha - mistrza świata. Drużynę skoczków z pierwszym brązem mistrzowskim. Kamil do tego zaliczył pudło Pucharu Świata. Krystynę Pałkę ze srebrem mistrzowskim mamy. No i boginię Justynę deklasującą Norweżki w biegach narciarskich, choć zamęczyły ją na mistrzostwach, ale srebro i tak było. Coś tam panczeniści jeszcze. A już niecały rok do Soczi.
Niech nam mrozi, zimni kibicom zatem, chociaż wiosna. Oby marzenia, żeby za nas powygrywali trochę, spełniły się za rok.
Żeby już nie narzekać na kopaczenie. Always look on the bright side of life.

piątek, 15 marca 2013

Recenzja książki Tomasza Jamrozińskiego "Schodząc ze ścieżki"

                               MIASTO Z GLINY
                               
                                                                 oficrec

Już na pierwszej stronie „Schodząc ze ścieżki” pada pierwsze słowo na literkę K. Potem jest już tylko więcej. Czy więcej znaczy lepiej? Tak.
Wracamy do końcówki XX wieku. Wtedy była sobie zbrodnia - dwóch chłopaków ledwie po maturze zostało w bestialski sposób zamordowanych w okolicy glinianki Michalina. Wtedy ukręcono sprawie łeb. Po latach powraca do niej Bartosz Zdaniewicz – aspirant częstochowskiej policji. Pomaga mu doświadczony komisarz Wołoszynow, który ma pokręcony życiorys, pije gęsto, mieszając trunki w przedziwnych kombinacjach oraz bluzga co drugie słowo, jak na prawdziwego gliniarza przystało. Autor – Tomasz Jamroziński – nie pozostawia czytelnikowi złudzeń. Nie jest to książka dla miłośników subtelności w staromodnym stylu. To kryminał z krwi, głównie z krwi. I z mroku.
Miasto z gliny. Częstochowa jest od strony południowej, czyli jadąc w stronę Katowic, gęsto usiana firmami produkującymi cegły, tzw. cegielniami. Od peryferyjnej dzielnicy Gnaszyn przez Kawodrzę po Raków ciągnie się sieć glinianych wyrobisk, czyli glinianek. Wypełnione wodą stanowiły miejsce dzikiego wypoczynku w letnie dni. Wypoczynku, trzeba dodać, niebezpiecznego – wyrobiska te słyną z dużej głębokości, dna, które szybko się urywa i zimnych prądów, powodujących skurcze. Nad tymi dzikimi zbiornikami często dochodziło do tragedii, gdy utopił się jakiś dzieciak albo upojony letnim skwarem i tanim, kapslowanym winem młokos. Tworzyło to groźną legendę glinianek na czele z największą z nich – Michaliną położoną w okolicach dzielnicy Raków. Jest to stara, robotnicza dzielnica, która przechowywała w latach 50-. robotników dla tamtejszej huty. Osiedla z czerwonej cegły, czerwonej jak stalinowskie lata, mają dziś niezapomniany klimat, szczególnie w jesienne dni, gdy opadną liście.
Sceneria to bardzo mocny punkt powieści Jamrozińskiego. Jest mrocznie i złowieszczo. Ten klimat udaje się utrzymać pisarzowi przez całą powieść. Dodatkowo mamy wiele scen obyczajowych z naszej współczesności, które okraszają kryminalną fabułę. Powoduje to mocne zakorzenienie w rzeczywistości – na całe szczęście autor nie ucieka od świata przedstawionego i pozwala czytelnikowi weń wniknąć i uwierzyć. Podobnie jest zresztą z postaciami, które także są autentyczne. Pozwala to czasami przymknąć oko na językowe niezręczności, które zdarzają się w powieści. A specjalnie mój wielki szacunek wzbudza strona warsztatowa powieści i znajomość realiów życia policjantów, a także zagadnień z dziedziny kryminalistyki. Widać tutaj solidną robotę i konkretny zamysł, który udało się autorowi zrealizować. Może trochę za dużo tych mądrości życiowych w stylu „choć nie jestem detektywem, zawsze znajdę budkę z piwem” i erotycznych wynurzeń, gdzie wkrada się nieporadność, jednak, biorąc pod uwagę , że „Schodząc ze ścieżki” jest prozatorskim debiutem pisarza, wypada tylko pogratulować i prosić o jeszcze.
Jamroziński w swojej książce nieustannie „schodzi ze ścieżki”. Patrzy na Częstochowę nie z perspektywy jasnogórskiego szczytu, ale z peryferyjnych zakamarków. Nie defiluje Aejami Najświętszej Maryi Panny, ale błąka się gdzieś po chaszczach i zapomnianych miejscach. Odkrywa przed oczyma czytelnika postaci, stojące z dala od wzorców szlachetnych szeryfów. Bohaterowie powieści to prawdziwe postaci, o mocno zindywidualizowanym języku. Czuć tutaj doświadczenie poetyckie (autor jest twórcą dwóch tomów wierszy), które świetnie się sprawdza również w tworzeniu klimatycznych opisów. Całe szczęście, że Jamroziński nie poszedł drogą Marcina Świetlickiego i nie stworzył galaretowatego niby-kryminału, ale rzetelną powieść z krwi i mroku.
I w tej całej beczce miodu jest łyżka dziegciu. Ja rozumiem, że rynek ma swoje prawa, ale reklamy pewnej firmy umieszczone na wewnętrznej stronie okładek cały czas atakowały podczas lektury i psuły przyjemność. Ja z tak agrssywnym podejściem spotkałem się tylko raz i także w kryminale częstochowskiego pisarza, i była to reklama tej samej firmy. Czy doczekaliśmy czasów, że czytając książkę, co 50 stron będzie nas walił po oczach napis „Przerwa na reklamę”? Mnie nie przeszkadza, że na 72 stronie coś bohatera „kuło i szczypało”, ale takich zabiegów, jak powyższe, poproszę jak najmniej, a najlepiej wcale.