Dom (zly)

Dom (zly)

środa, 22 maja 2013

Recenzja książki Andrzeja Czyżewskiego "Piękny dwudziestoletni" - biografia Marka Hłaski

                                                                oficjalna LC recenzja
                                                                             

Wybielanie Marka Hłaski



Pamiętam film dokumentalny poświęcony SPATiF-owi. Jerzy Urban, wspominając w nim Marka Hłaskę, opwiadał dosyć smutną anegdotę: pijany Hłasko przyprowadził do lokalu dziewczę, której wcześniej obiecał małżeństwo. Gdy rozkręcił się towarzysko, zapomniał o swojej partnerce, a gdy ta odnalazła go w końcu, udał, że jej nie poznaje i dodatkowo zbluzgał najgorszymi słowy, wśród których to najpopularniejsze na literkę „k” było jednym z najdelikatmiejszych. Urban podsumował swoją wypowiedź stwierdzeniem, że Hłasko był typem aktora, że wszystko, co robił w życiu, było rodzajem teatru. Pytałem nawet Marka Nowakowskiego, który musiał pamiętać tamte czasy, czy to w ogóle możliwe, aby takie okrucieństwo miało miejsce. Marek potwierdził, sugerując, że sława Hłaski była sławą „poety przeklętego”, który szedł pod prąd społecznym normom, a życie myliło mu się z tym, co pisał.
„Piękny dwudziestoletni. Biografia Marka Hłaski” Andrzeja Czyżewskiego to pięknie wydany tom wielkich gabarytów (wielki szacunek dla wydawnictwa Prószyński i S-ka za tak piękny egzemplarz – dla miłośników Hłaski już samo to powinno wystarczyć, aby nabyć tę księgę). Między twardymi okładkami znajdziemy wiele zdjęć, odbitki listów i dokumentów, wiele wypowiedzi przyjaciół, znajomych. Znajdziemy też komentarz samego autora, który pragnie czytelnikowi wyjaśnić, jaki Marek Hłasko był naprawdę. Ogromny materiał, około 5oo stron ma nas przekonać, że między prawdą i legendą istnieje przepaść, przez którą musimy się przedostać, jeśli chcemy poznać prawdę o wybitnym pisarzu.
Marek Hłasko jest jednym z moich ulubionych twórców. Od czasu, gdy w liceum wpadł mi w ręce egzemplarz „Pięknych dwudziestoletnich” - taka mała, pobrudzona książeczka z drugiego obiegu, ksero wydania paryskiej Kultury, zaczytywalem się jego prozą. Guru był większym niż Stachura, niż Bursa, niż Wojaczek. Ale zawsze była i nadal pozostanie dla mnie ważna legenda Marka Hłaski. Przynajmniej ta legenda, którą chciał opowiedzieć o sobie sam Marek. Tak to już jest z „poètes maudits”, że żyją nie tylko w swych książkach, ale także w historii swojego życia.
Andrzej Czyżewski jest kuzynem Marka Hłaski i widać jak bardzo się starał, by opowiedzieć o Marku spoza tej tragicznej legendy polskiego Jamesa Deana. Efekt jest taki, że brniemy poprzez drobiazgowo zebrany materiał i dowiadujemy się wielkiej liczby szczegółów, losy Marka Hłaski coraz bardziej nam się normalizują, a legenda ucieka. Chyba nie o taką prozaiczną rzetelność mi chodziło, bowiem każdy kto literaturę zna i kocha winien wiedzieć, że nie zawsze świat realny i przedstawiony koegzystują sobie higienicznie i bezpiecznie obok siebie. I właśnie taką książkę, może nie-biografię, ale właśnie coś w okolicach teoretyczno-literackiego non-fiction marzy mi się przeczytać, jeśli chodzi o życie, fikcje i twórczość Marka Hłaski – książkę, która pokazałaby jak to się wszystko wzajemnie przenikało.
Nie znaczy to wcale, że „Piękny dwudziestoletni” jest książką chybioną. To ważne i przebogate kompendium na temat życia i twórczości Marka Hłaski. W sam raz do teleturnieju „Wielka gra”. Jednak w tym kompendium coś ważnego zostało zatracone.


sobota, 11 maja 2013

Recenzja książki "Nie ma jednej Rosji" Barbary Włodarczyk


                                                                                                          
                                                                                               oficjalna recenzja

Rosjo, naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt?

Ostatnio miałem przyjemność recenzować książkę Wacława Radziwinowicza „Gogol w czasach Google'a”. Recenzję zatytułowałem „Bez pół litra Rosji nie razbierjosz”. Na okładce zbioru reportaży Barbary Włodarczyk „Nie ma jednej Rosji” widzimy sobowtóry znanych postaci z rosyjskiej historii, między innymi samego Lenina – twórcę Wielkiej Rewolucji, którego zabalsamowane zwłoki możemy do dziś „podziwiać” w mauzoleum na Placu Czerwonym. Aleksander Karbyszew, sobowtór „wiecznie żywego” Lenina i bohater tego reportażu, po ciężkim, wielogodzinnym dniu pracy wyciąga w swoim skromnym, moskiewskim mieszkaniu flaszkę, kiszone ogórki i zwraca się na koniec do Barbary Włodarczyk słowami: „Biez wodki Rossii nie rozbieriosz”. Taki mimowolny, niezamierzony cross-over – bynajmniej nie podejrzewam sobowtóra Lenina, a tym bardziej autorki reportażu, o plagiat. Broń Boże!
Teren Rosji to kopalnia tematów, nic więc dziwnego, że polscy dziennikarze dużo miejsca poświęcają właśnie temu obszarowi. Wydane w ostatnim roku książki Wacława Radziwinowicza, Jacka Hugo-Badera i Barbary Włodarczyk są na to najlepszym dowodem. Popularność tej literatury świadczy także o tym, że Polaków bardzo interesuje to wszystko, co dzieje się na wschód nie od Edenu (niestety), ale od polskiej granicy. Jest w tym zainteresowaniu pomieszanie fascynacji i lęku, jest w tym zainteresowaniu pytanie, które można zapisać parafrazując słowa pewnego znanego szlagieru: Rosjo, naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt?
Barbara Włodarczyk to autorka cyklu telewizyjnych reportaży zatytułowanych „Szerokie tory”, które możemy oglądać od czasu do czasu w naszej ukochanej telewizji publicznej. Są one emitowane w takich godzinach, że przeciętny śmiertelnik, o ile nie jest bezrobotny, nie ma szansy ich obejrzeć, ale co wytrzyma konkurencję pyskujących sobie polityków lub superinteligentnych seriali? Udało mi się jednak kilka z nich zobaczyć i mogę stwierdzić jedno – są świetne. Charakteryzuje je pewien zupełnie specyficzny, rzekłbym słowiański, rodzaj ciepła. Barbara Włodarczyk nie wciela się w nich w rolę sędziego, mimo że niejednokrotnie podejmuje trudne tematy. Nawet nacjonalistycznego rzezimieszka o uroczym pseudonimie Tasak potrafi obdarzyć matczynym, choć smutnym spojrzeniem. W swoich reportażach jest kobieco czuła i chyba to wyróżnia ją spośród tłumu dziennikarskiej twardzielni. Dzięki temu to, co tworzy, czy w dziedzinie filmu dokumentalnego, czy literatury faktu, zyskuje walor owej słowiańskiej rzewności, swoistego rozczulenia nad ludzkim losem – niezależnie czy jest to los rosyjskiego oligarchy, czy bezdomnego dziecka.
Tom „Nie ma jednej Rosji” pokazuje kraj pełen skrajności i mentalnych oksymoronów – to już znamy. Ale czy komuś udało się opowiedzieć o ludziach w tak totalnym frikolandzie, jakim jest współczesna Rosja? Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z prominentną dyktatorką mody, czy ludźmi z domu, który nie jest na pewno „domem spokojnej starości”, czy z pierwszym czarnoskórym rosyjskim radnym, który pomaga kobietom, czym naraża się mużczinam tępo spoglądającym znad półlitrówki, to u Barbary Włodarczyk zawsze są to ludzkie losy. Bo „bez pół litra Rosii nie rozbierjosz”. I będzie się to powiedzenie snuć się jak odwieczna mantra, a może przekleństwo. I dopiero, gdy spojrzeć na zagubionego w tym świecie paradoksów, często ogłuszonego wódką człowieka, otwiera się przed nami ta rosyjska dusza boleściwa.
Barbara Włodarczyk pokazuje nam w swojej książce to, czego nie pokaże nam kamera w jej filmowych reportażach. Odkrywa przed nami czysto ludzki kontekst bohaterów tak ukształtowanych, często bezradnych wobec samych siebie i wobec swoich wyborów. Autorka pokazuje nam, że „nie ma jednej Rosji”, bo Rosja to ludzie, których spotyka na swojej drodze - w kraju, który zdaje się o tych ludziach nie pamiętać, bo zajęty jest budowaniem swojej potęgi. Na zewnątrz politura, wszystko musi ładnie wyglądać, a wewnątrz rozdarta dusza i dramat.

środa, 8 maja 2013

Recenzja książki Veita Heinichena "Śmierć na liście oczekujących"


Kryminał o częściach zamiennych

oficrec


Tylko jedna skromna ocena na LC i to mojego autorstwa. Oj, fani kryminału, kiepsko z wami, bo „Śmierć na liście oczekujących” Veita Heinichena to naprawdę mocna sensacja i to z ważnym przesłaniem.
Tematem tej bardzo ciekawej powieści jest handel częściami zamiennymi i pewnie już się domyślacie, że nie chodzi o części zamienne do samochodu, czy innych urządzeń mechanicznych. Oczywiście chodzi tutaj o handel organami ludzkimi, które często są pobierane w sposób nielegalny od osób z biednych krajów. Proceder ten przybrał w ostatnim czasie na sile i na pewno jest to książka cały czas aktualna, choć pierwsze wydanie miało miejsce ponad dziesięć lat temu. I może szkoda, że wcześniej polski czytelnik nie miał do niej ułatwionego dostępu. Pamiętamy przecież aferę „łowców skór” z 2002 roku. Gdyby książka Heinichena w miarę szybko trafiła na nasze półki księgarskie, byłaby świetnym komentarzem także do tamtych wydarzeń.
Powieść „Śmierć na liście oczekujących” to bardzo mocna proza kryminalna, niepozbawiona drastycznych opisów i „smaczków” z dziedziny transplantologii. Przy tym wszystkim nie brak tu humoru, nie tylko tego czarnego. Intryga jest prowadzona wielowątkowo, ale sprawnie. Akcja książki toczy się w portowym mieście Triest, w piękne lato i autor nie szczędzi czytelnikowi także turystycznych atrakcji. Jeszcze jednym smaczkiem może tutaj być fakt, że miejsca akcji są splotem bałkańsko-rumuńsko-włoskim. Wszystko jest tu podane z umiarem i we właściwych proporcjach, co powoduje, że książkę odebrałem jako bardzo szlachetną rozrywkę z dreszczykiem.
Ale jest jedna rzecz , która tworzy wartość dodaną tej powieści, że nie jest to jedynie kryminalna rozrywka w dobrym stylu. To opis luksusowej kliniki, gdzie superspecjaliści pomagają ludziom w odzyskiwaniu urody, ale także nielegalnie, za grube pieniądze, ratują życie bogatym kosztem ubogich, którzy są bezwzględnie eksploatowani jako dawcy. Ludzie ci – najlepsi lekarze - są bohaterami tabloidów, kolekcjonerami sztuki, właścicielami pięknych koni, ale wszystko to uzyskali dzięki haniebnym, niszczącym życie biedaków przeszczepom. Ludzie ci, aby żyć w luksusie, nie cofną się przed niczym. Ich światopogląd cechuje pogarda dla „zwykłych” ludzi. Dzięki zarobionym pieniądzom i luksusowi są piękni i niezwykli. Tylko to się dla nich liczy. To przecież pytanie o granice chciwości, która cechuje dzisiejszą, zlaicyzowaną i materialistyczną kulturę europejską .
Dlatego zachęcam tym bardziej do przeczytania tej świetnej książki, która przeszła gdzieś obok, wcale niezauważona. Poszukajcie zatem „Śmierci na liście oczekujących” - najpewniej znajdziecie ją na stronie wydawnictwa Noir sur Blanc.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Recenzja książki Szczepana Twardocha "Morfina"



W poszukiwaniu właściwości 

Konstanty Willemann – to Niemiec, króry stał się Polakiem, bo tak chciała jego matka. De facto Willeman jest Ślązakiem, czyli kimś z narodowego pogranicza. Problem pogłębia fakt, że stał się warszawiakiem, walczył jako oficer w kampanii wrześniowej, a akcja powieści ma miejsce w październiku 1939. Polska przegrana narodowość domagała się dookreślenia – Szczepan Twardoch, autor powieści „Morfina”, o której mowa – twierdzi, że były tylko trzy takie momenty w polskiej historii, tylko trzy takie graniczne momenty, gdzie nie było już wyjścia, gdy trzeba było uświadomić sobie, kim właściwie się jest. Szczepan Twardoch jest Ślązakiem, więc to nie tylko powieść o polskiej tożsamości. Miejsce akcji – okupowana Warszawa - jest, jako centrum ówczesnej polszczyzny, tym bardziej symboliczna. Konstanty Willemann mógł być drugim Wallenrodem.

Willemann szuka siebie. Szuka siebie w oczach Polaków. Szuka siebie w oczach kobiet. W obliczu klęski i samotności, stara się zdefiniować siebie na nowo. Problem ma tym większy, że bardziej od kwestii narodowych interesują go dziwki i morfina. Mimo to spoza hedonizmu dociera do niego wielokrotnie wewnętrzny głos sumienia, który każe mu walczyć i pomagać przyjaciołom. Willeman nie jest tchórzem, próbuje siebie na nowo skonstruować, wypełnić, dopowiedzieć, ale wpakowany w niego element niemieckości budzi nieufność ludzi i jego samego, budzi także pokusę kompromisu. Nie wiem na ile jest to powieść o kompleksie śląskim, ale jest to dobry pretekst do snucia szerszej refleksji na temat tego, czym jest tożsamość narodowa. Cenniejsza jest owa refleksja tym bardziej, że o ile plucie na polskość staje się pewną normą, o tyle kwestia poczucia tożsamości wydaje się całkiem abstrakcyjna. Siłą „Morfiny” wydają się być dwie zasadnicze sprawy – że to oniryczna i niedosłowna książka i że z kazdego z nas robi trochę Willemanna, czyści zapisaną tablicę i pozwala się od nowa zdefiniować.

Willemann płynie przez mrok i szarość polskiego października 1939. Trochę ta sceneria przypomina „Polskie drogi', tyle że nie wiemy, czy mamy do czynienia z bohaterem i antybohaterem. W polskich serialach było wiadomo od początku, kto jest dobry a kto zły. Wszystko, co widzimy oczyma Willemanna, jest wizyjne i neurotyczne. Z obaw i lęków utkany został wewnętrzny świat człowieka bez właściwości wobec świata, który tego dookreślenia oczekuje. Brak tożsamości to także brak przejrzystego systemu wartości moralnych. W tym deliryczno-narkotykowym opisie poszukiwania prawdy o ludzkiej naturze jest jeden słaby element – narracja , bardzo przejrzysta i spójna, z czasem się zacina, jakby jechała na jałowym biegu – bez zwalniania i przyspieszania. A morfiniczna opcja aż prosiła się, by bohater coraz rozpadał się i scalał. Brakło odrobiny szaleństwa, która uczyniłaby „Morfinę” genialną.

Szczepan Twardoch przeszedł długą drogę od literatury gatunkowej ku prozie bardziej osobistej i literackiej. „Morfina” to druga po „Wiecznym Grunwaldzie” próba wejścia do literatury głównego nurtu. Próba jakże pod względem epickim udana. Jednak autor „Morfiny” jest jeszcze młodym twórcą, dlatego z niecierpliwością będę czekał na jego kolejne książki. Każdy krok dalej będzie jeszcze wspanialszą powieścią.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Projekt "Papież dowyobrażony"

Projekt "Papież dowyobrażony"

Wykonałem pomnik. Trwalszy niż ze spiżu. Pomnik papieża. Trwalszy nawet niż z fiberglassu, z którego wykonano 14-metrową statuę w częstochowskim Parku Miniatur Sakralnych - już samo to brzmi niewiarygodnie Co to za park miniatur? Ile tam coś dużego może mierzyć, skoro miniatura papieża jest największa na świecie? Nie wiem, czym jest fibreglass, ale pewnie jest dużo trwalszy niż spiż - nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Fibreglass musi być trwalszy i droższy niż spiż, by móc sprostać wielkości największego papieża! Tak myślę, że najwiekszy papież nie może być wykonany z byle czego.

Ale mój pomnik jest trwalszy, chociaż jest dużo mniejszy. Jest zupełnie malutki, a w zasadzie wcale go nie widać. Jest to, przypuszczam, najmniejszy papież na świecie. Noszę go zawsze w sobie i  udostępniam bardzo rzadko. Ten papież to moje wspomnienia z całego życia, to słowa i obrazy, to głębokie przekonanie, że Jan Paweł II dał nam tak wiele wiary, nadziei, miłości. I jedności. Widziałem wiele razy tę wspólnotowość, gdy stałem w tłumie ludzi, którzy nie czekali na ikony popu, Justina Biebera czy Madonnę. Czekaliśmy na dobre słowo, nadzieję, ale też byliśmy razem - otrzymywaliśmy darmo wszystko to, czego nie da się kupić za pieniądze. Mogliśmy być dumni, czuliśmy, że jesteśmy ważni. Dzięki Niemu. Nie czuliśmy się tłumem, anonimową masą. Nie byliśmy tam dla szoł. Tak samo jak nie dla szoł poddaliśmy się aurze żałoby po Jego śmierci. Smutku, który nie był zanurzony w absurdzie.

Hrabal we wstępie do swoich opowiadań opisuje taka anegdotę - pewien władca perski po wysłuchaniu poematu, w którym poeta porównywał go do slońca, stwierdził sucho "Mój lasanofronos (abo coś) temu przeczy", a lasanofronos (czy cóś) znaczy po persku "nocnik". W tym wstępie Hrabal opublikował listy od czytelników, gdzie jedni na niego pluli, inni wynosili go pod niebiosa. Człowiek składa się nie tylko ze swojej chwały, ale także ze swej hańby. Doświadczyłem tego najsilniej chyba podczas Światowych Dni Młodzieży w 1990? roku. Milion ludzi i pokątny seks, milion ludzi i zapchane kible, rzygające gównem i uryną , milion ludzi i tony syfu walające się po wszystkim. I On nad miastem, które już nigdy nie będzie tak kolorowe jak wtedy, nad miastem, które dziś jest prowincją, pielgrzymkową pipidówką.

Potem zaczęła się epoka wadowickich kremówek, produktu z nędznym margarynowym nadzieniem i schabu watykańskiego w Tesco. Już misie odechciało biegać po supermarketach. Papież na sprzedaż. Papież na monetach, Jan Paweł Wielki, Większy, Największy. 14-metrowy, wcale niepodobny, ze złośliwym grymasem w parku miniatur. Za pieniądze ksiądz się modli - stare ludowe porzekadło , mądrość ludowa. Papież na sprzedaż. I wielka awantura, kto lepszym przyjacielem papieża był, kto bliżej, kto lepiej. Kto? No kto?

Mój projekt "Papież dowyobrażony" to papież we mnie. Ten, który żyje, jest. W sercu. W pamięci. Najmniejszy papież świata. Dobry i miły. Takiego go mam. Mogę każdemu udostępnić, za darmo. Wpadajcie.

piątek, 12 kwietnia 2013

Recenzja książki Vaclava Havla "Zmieniać świat"


W poszukiwaniu straconych czasów, albo pochwała naiwności


                                                                                                       
                                                                                                          oficrec


Ta recenzja mogłaby się składać z samych cytatów. Nie będzie cytatów. Ta recenzja będzie się składać z samych refleksji. Będą to refleksje z lektury książki Vaclava Havla „Zmieniać świat”, na którą składają się eseje, przemówienia i artykuły  wybrane i przełożone przez Andrzeja S. Jagodzinskiego.
Kim był Vaclav Havel? To tak, jakbym spytał, kim był Karol Wojtyła, Dalajlama albo  Gandhi. Nie chcę nikogo urazić, więc napiszę, kim był dla mnie. Dla mnie Vaclav Havel był człowiekiem, który wyprowadzał Europę z mrocznej epoki totalitaryzmów i wprowadzał ją w pełen nadziei XXI wiek. „Zmieniać świat” to książka pełna nadziei, wiary i miłości, że ten niedoskonały świat trzeba nieustannie zmieniać, nie zgadzając się na kłamstwo i zło. I o tym mówią zamieszczone w tomie teksty, które powstały między 1985 a 2010 rokiem. To zapis ćwierćwiecza, które było dla Havla oczekiwaniem, euforią i w pewnym sensie rozczarowaniem. Tym, co scala wszystkie te sprzeczne emocje, jest właśnie nadzieja, która pcha świat do przemian.
Wielkie słowa zazwyczaj świadczą o wielkiej naiwności. Ale w wypadku Havla jest to naiwność prowadząca do zwycięstwa. Jakże zatem mówić o naiwności? Wszak to siła, która pchała i pcha tych wszystkich wielkich współczesności, by, nie bacząc na słupki, zimne, matematyczne wyrachowanie, statystyczne prawdopodobieństwo, zmieniać świat. Taką zmianą był przełom lat 80. i 90., który unicestwił molocha ZSRR i dał wolność narodom Środkowej Europy. Vaclav Havel w tej historycznej przemianie urzeczywistnił, jak pisze Bohumil Hrabal, dwa mity: Prometeusza, bo dał ludziom ogień nadziei, za co musiał cierpieć, tzn. gnić w czechosłowackim więzieniu, oraz Sokratesa, bo gorszył młodzież, buntując ją przeciw dyktaturze kłamstwa i wolał pozostać wierny ojczystemu prawu niż udać się na emigrację. Efekt ten sam – lata spędzone w więzieniu. Czy ludzie tacy jak Havel mieli prawo mieć nadzieję? Tak – ale była to nadzieja, że warto zmieniać świat mimo wszystko, nie czekając na nagrodę. Była to nadzieja rodem z trzeciego ważnego dla kultury europejskiej mitu – mitu Syzyfa, który dźwiga głaz mimo świadomości daremnego trudu. Bo przecież „zmieniać świat” nie znaczy uczynić go doskonałym, ale dążyć w określonym kierunku, jak Syzyf – ku górze.
Nie lubię jak dziś havlovską naiwnością, ale i wielkością, gęby sobie wycierają ci od słupków, statystyk i od kasy, ci wszyscy zwani ładnie liberałami, a patrzący jedynie „jakby tu swoje ucapić”, parafrazując słowa Ernesta Brylla z wiersza o Ikarze. To oni swoją chciwością, zapatrzeni w ilość zer na swoich kontach bankowych, doprowadzili cywilizację europejską do ekonomicznego wyczerpania, zapominając o duchowym wymiarze kultury Zachodu. W esejach Havla duch i wartości zawsze mają pierwszeństwo nad zyskiem. I o tym zdają się zapominać także ci, którzy dziś z upodobaniem przytaczają słowa wielkiego Europejczyka, a nawet wydają jego teksty.
Na zakończenie przytoczę tylko jeden cytat z przemówienia „Europo, nie ulegaj złu”, wygłoszonego już pod koniec życia czeskiego prezydenta, w 2009 roku: „ Za jeden z największych błędów obecnej polityki – zwłaszcza wspólnoty euroatlantyckiej – uważam stawianie interesów gospodarczych ponad wszystko inne”.  Jeśli chcemy, by myśl Vaclava Havla ożywiała europejską refleksję na temat współczesnego świata, musimy o tym pamiętać.
Bądźmy zatem naiwni i z maniakalnym uporem trwajmy w przekonaniu, że ludzkość zawsze znajdzie swoich Havlów i Gandich, którzy przypomną, że człowiek nie może istnieć w kontekście fałszu i zniewolenia; że w koncepcji „wielkiej naiwności” to prawda i wolność generują wszystkie inne wartości.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Recenzja książki "Zniknąć" Petry Soukupowej



                                                                                                     

oficrec


Był kiedyś taki film, jeden z ważniejszych filmów czechosłowackiej Nowej Fali - „Straszne skutki awarii telewizora”. Była to przewrotna i ostra satyra na relacje panujące w podstawowej komórce społecznej socjalistycznego państwa. Gdy dziś oglądam po raz kolejny ten film, nie wydaje mi się on tak śmieszny jak za pierwszym razem. Dziś ten film wydaje mi się w dużej mierze smutny. Jak to u czeskich twórców bywa często – to taki śmiech, by się nie popłakać. Podobne uczucie towarzyszyło mi podczas seansu „Wesela” Smarzowskiego. Jednak Petra Soukupova w swojej książce „Zniknąć” nie zamierza się śmiać. Pokazuje ona kryzys rodziny, ale nie ma tu miejsca na satyrę. O zbyt poważnych sprawach tutaj mowa, by kwitować  temat szyderstwem, bo rzecz idzie o ludzkie szczęście.
„Zniknąć” składa się z trzech dłuższych nowel, które są opowieściami o współczesnej rodzinie. Utwory te cechuje mistrzowska narracja, gdzie z pozoru zwykłe, rodzinne historie ukazane są z różnych punktów widzenia i misternie splecione w sieć refleksji, doświadczeń i marzeń składających się na ludzkie życie. Soukupova stara się oddać pełny obraz ludzkiej egzystencji, która ukazana jest zarazem od wewnątrz jak i z perspektywy najbliższych osób. Nie będę opisywał treści poszczególnych historii: „Zniknął”, „Na krótko”, „Wianuszek” – to co najważniejsze znajdą Państwo w informacji o książce. Jednak nie jest to książka, która da się streścić. Autorka wnika bardzo głęboko w sieć wzajemnych relacji rodzinnych, które trzymają człowieka na uwięzi i nie pozwalają na bycie wolnym i szczęsliwym. Bo dla Sokupovej pojęcia te pozostają wobec siebie w bardzo scisłym związku.
Głównymi bohaterami są tutaj dzieci, to właśnie ich perspektywa jest dla autorki najciekawsza. Kuba z utworu „Zniknąć” i Vojta z „Na krótko” są w wieku szkolnym, Helena z „Wianuszka” jest dojrzałą kobietą, która rozważa jak relacje z ojcem, a raczej ich niepewność, wpłynęły na jej życie. W każdym opowiadaniu ktoś znika, zawsze jest kogoś brak. Ten brak mocno wpływa na doświadczenie egzystencjalne i bagaż, który człowiek zabiera w życie. Rodzina to nie miła sielanka. To trudne zadanie, któremu często nie jesteśmy w stanie podołać. U Petry Soukupovej wszyscy jesteśmy tak często bezradni – i dzieci, i kobiety, i mężczyźni. Nie ma tutaj obarczania winą, jest za to głęboka analiza relacji rodzinnych, które są w głębokim kryzysie. Pokazany jest tutaj paradoks naszych czasów – nie chcemy, nie potrafimy stworzyć zdrowej rodziny, bo wolimy być wolni, jednak ta rodzina cały czas do nas wraca jako doświadczenie dzieciństwa, które  niesiemy przez całe życie.
 Sięgając po książki czeskich autorów liczymy na humor. Książce „Zniknąć” brak tego elementu. Można by z tego uczynić zarzut, że ciężko, że zbyt wnikliwie, że to trochę taka depresyjna książka o niemożności wyzwolenia. Jednak dzięki tej powadze, bardzo kobiecej powadze dodajmy, Petrze Soukupovej udało się objąć szeroki i trudny temat. Refleksja należy do czytelnika.