Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 13 lipca 2013

Nowe Horyzonty - plan

Tradycyjnie czas będę poświęcał na warsztaty Letniej Akademii NH- w tym roku spróbować chcę animacji. Będą też wykłady, obiecuję sobie wiele po wykładzie o nowym kinie rosyjskim, ale ze względu na hitlera chyba odpuszczę. W ramach warsztatów będzie też projekcja "Płynących wieżowców" i spotkanie z reżyserem Tomaszem Wasilewskim. Program bogaty niezwykle, ale trzeba znaleźć czas na filmy.

W piątek, na otwarcie film Vic+Flo Denisa Cote. Wstyd, ale nie znam filmów tego reżysera. Seans powinien skończyć się około 20.30, więc szybko na projekcję "Płynących wieżowców" Wasilewskiego - jest to także film konkursowy. Kechicha na razie odpuszczam. Zwycięzca Cannes szybko dotrze do kin.
                                            Vic i Flo zobaczyły niedźwiedzia - nowehoryzonty.pl
W piątek odpuszczam niestety wykład o kinie rosyjskim, a lepienie filmów zostawiam na wieczór, ale chciałbym znaleźć czas na 7 godzinny film Syberberga o Hitlerze - taki eksperyment
                                          Hitler - nowehoryzonty.pl

 o ile starczy sił po lepieniu filmów to wciągnę dziwne, cyberpunkowo pokręcone, japońskie "964 Pinokio"

                                             japoński Pinokio - nowehoryzonty.pl

W sobotę konkursowy "Lewiatan", bo szukam artystycznych dokumentów i bardzo bym chciał imponującego wizualnie "Glotziusa..." Greenawaya.
                                         Lewiatan - nowehoryzonty.pl
                                       
                                         Glotzius - nowehoryzonty.pl
Wieczorem spotkanie Filmasterów = must być.
Niedziela to największy dylemat, bo muszę zrezygnować z nowego filmu Lava Diaza. Odpuszczam też polecany przez Esme  dźwiękowy horror "Berberian Sound Studio" i czekam na zagadkowy artystyczny esej "Błyskawica" - mówią, że na dwoje babka wróżyła, ale lubię kicz zresztą.
                                          "Błyskawica" - nowehoryzonty.pl
Wieczorem nocne szaleństwo w stylu cyberpunk z Wernerem Fassbinderem w roli głównej - "Świat na drucie".
W poniedziałek zaczajam się na "Znikające fale", bo film litewskiej reżyserki zapowiada się intrygująco.
                                             nowehoryzonty.pl
Potem chyba post jakiś tam komentarz Żiżka w dokumencie "Perwersyjny przewodnik po ideologiach".i jak nie "Raj: wiara" Seidla to koncert Mike'a Pattona z zespołem Tomahawk.
Na zakończenie z rana wtorkowego czesko-slowackie "Nowe życie'. I nie do domu, ale krążyć po okolicach i może wrócić na coś jeszcze jak jastrząb.


wtorek, 9 lipca 2013

Recenzja książki Ziemowita Szczerka "Przyjdzie Mordor i nas zje" - Ha!art

                                                                     ofice rec LC

Od czasów Mickiewicza minęło sporo czasu, a my, Polacy, ciągle chcemy podróżować na Wschód, nad Dniestr, na Krym. Ciągnie nas też ten polski Lwów, który polski nie jest od pół wieku z górą. Ciągnie nas Rosja zimna i biała. Ale dlaczego nas ciągnie? Odpowiedzi na to pytanie poszukuje Ziemowit Szczerek w książce „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” wydanej przez Ha!art, w której opisuje swoje podróże po Ukrainie.
Po co jeździmy na ten „Dziki Wschód”? Jakich odpowiedzi oczekujemy od wschodniego człowieka? Z jednej strony zapatrzeni w model zachodni, modlący się do niego, a z drugiej niepewni kim właściwie jesteśmy. Stasiuk zaczął ten cały „taniec z demoludami”, dochodząc do wniosku, że na co mu się tłuc po Afrykach, jak może swoim stuningowanym trabantem zwiedzić państwa byłego Układu Warszawskiego, opisać cały ten syf i się nim poetycko pozachwycać. Ech, duszo słowiańska – nie dość ci śródziemnomorskiego ładu, niemieckiego ordnungu, kultury wysokiej i uformowanej. Musisz ty brnąć przez te śmieciowe wysypiska i umowy, przez te krainy wschodniego bezprawia, by dać jeść swym słowiańskim trzewiom.
Uważam, że autorowi o wdzięcznym, słowiańskim imieniu Ziemowit udało się wdzięcznie i po słowiańsku rozprawić z mitem nostalgii, który od jakiegoś czasu funkcjonuje w naszej kulturowej zagrodzie, a mitowi owemu czapkują tacy pisarze jak Stasiuk, czy Rylski. Mit to zresztą, jak to mit, do cna fałszywy, bowiem podszyty poczuciem wyższości, że się jest Europejczykiem, członkiem Unii, jakby było to przepustką do jakiegoś ekskluzywnego grona wniebowziętych. Szczerek wszystkim takim westchnieniom pokazuje reporterski środkowy palec i nie pozostawia złudzeń – mentalnie bliżej nam do separatystycznej republiki Naddniestrza, niż do niemieckiego porządku.
Uderzyło mnie to już parę lat temu. W czasie lektury książki niemieckiego reportera Wolfganga Buschera „Berlin-Moskwa. Podróż na piechotę” zobaczyłem jak autor, przekraczając granicę niemiecko-polską, wkracza w krainę syfu, który najlepiej uwidacznia zdjęcie na okładce – porozjeżdżane błocko, które udaje drogę, a na horyzoncie smętne i bez ładu porozrzucane chałupy. Polska prowincja, ruska prowincja, ukraińska prowincja? Jeden czort, jeden Mordor. I taki anty-sielski obraz szczerzy kły z książki „Przyjdzie Mordor i nas zje”. Oj, zje nas niechybnie! A może już zjadł? Pól wieku post-komuny płynie w naszej krwi i o ile takim Węgrom czy Czechom transfuzja się powiodła, o tyle porządny słowiański typ unika lekarza jak diabeł święconej wody.
„Sławianie, my lubim sielanki”, szydził ojciec wszystkich poetów. Ta „sielanka” ulepiona z błocka, pleśni i psiej kupy - zdaje się mówić Szczerek - z mentalności samodierżawia i pogardy, gdzie garstka oligarchów bawi się ze społeczeństwem w grę pozorów. Ta sielanka to iluzja samozadowolenia, ze dobrze nam w tej brei, bo ona nasza, polska, słowiańska. I nikt nam jej nie odbierze!

niedziela, 30 czerwca 2013

Recenzja książki "Zdarzyło się pierwszego września" wyd. Słowackie Klimaty

Pokręcone jak Mitteleuropa



oficrec



30 lat, rok po roku, wywołane na kartach powieści z życia czwórki mieszkańców Europy Środkowej – Węgra, Żyda i Czecha, którzy rywalizują co roku o względy pięknej Słowaczki, Marii. Akcja powieści Pavola Rankova „Zdarzyło się pierwszego września” zaczyna się w 1938 roku, a kończy w 1968. Te dwie ważne dla naszej części Europy, ale i całego świata, daty stanowią klamrę dla opowieści o miłości, historii, polityce, ale także o bezwzględnych trybach historii, które wciągają ludzi, pragnących jedynie normalnie żyć. Widać, że zamiar, jaki towarzyszył  napisaniu powieści, był bardzo ambitny. Takie dalekosiężne zapędy autorów, tworzenie syntetycznych fabuł, wiążą się z ryzykiem popadnięcia w epicką megalomanię. Czy Pavolovi Rankovovi udało się tego uniknąć?
Powieść słowackiego pisarza jest w istocie romansem, historią o dojrzewaniu czwórki przyjaciół i ich sercowych perypetiach. Tłem dla tej historii są historyczno-polityczne przemiany, które determinują życie bohaterów. W tym kontekście „Zdarzyło się pierwszego września” można odczytać jako powieść o ograniczeniu ludzkich wyborów, które nie pozwala rozwinąć się wolności. Jest to doświadczenie bardzo charakterystyczne dla części Europy i świata, w której przyszło nam żyć. Warto przypomnieć o formule „ketmana”, którą w swoim eseju z tomu „Umysł zniewolony”, prezentował Czesław Miłosz. „Ketman” to skorupa, pod którą „zniewolony” ukrywa swoje prawdziwe myśli i uczucia, a życie staje się grą prowadzoną z totalitarną władzą.
Rankov nie ocenia swoich bohaterów. Pozwala im na swój sposób walczyć o przetrwanie w tej pokręconej Mitteleuropie i szukać szczęścia. Owe momenty szczęścia płyną tutaj z relacji z innymi ludźmi, przyjaźni, miłości w swych różnych odmianach, trosce o los drugiego człowieka mimo wszechobecnego terroru i aparatu przemocy. Pisarz pragnie w ten sposób rozgrzeszać niektóre wątpliwe postępki swoich bohaterów. Mówi czytelnikowi, że żaden ludzki wybór  nie jest do końca wynikiem wolnej postawy. Tego niestety uczy nas historia narodów Europy Środkowej. Nieustanna walka o zachowanie wewnętrznej autonomii, świadomość potrzeby kompromisu, by ocalić siebie i najbliższych w świecie odebranej tożsamości. Bo tożsamość to drugi ważny temat powieści „Zdarzyło się pierwszego września” - przypomnienie, że budując „nowy, wspaniały świat”, nie wolno zapominać o historii i tradycji.
Ale są oprócz głównego wątku fabularnego prawdziwe „mitteleuropejskie” smaczki. W momentach przełomowych dla powieści pojawiają się wizyjne, groteskowe scenki, w których główna rola przypada mrocznym postaciom z czecho-słowackiej historii – zobaczymy Josefa Tiso, Klementa Gottwalda czy Antonina Novotnego, stojących w obliczu swych „wielkich” wyborów. Jak pisał Bohumil Hrabal: Czesi to śmiejące się bestie. Ale nie tylko Czesi. „Mitteleuropa” to tradycja Kafki, Haszka, Ionesco czy Mrożka, „Mitteleuropa” to stolica literackiej groteski. Nawiązanie do tej spuścizny to największy walor tej powieści.

środa, 26 czerwca 2013

Recenzja książki Cormaca McCarthy'ego "Sodoma i Gomora" Wydawnictwo Literackie


oficjalna recenzja

Świat wartości minionych


To już ostatni tom „Trylogii Pogranicza” autorstwa Cormaca McCarthy'ego. Tytuł  ostatniej części - „Sodoma i Gomora” - obiecuje wiele, jednak przewrotność amerykańskiego pisarza nie zna granic. „Sodoma i Gomora” to najspokojniejsza powieść tego twórcy. Po piekielnych wizjach znanych chociażby z „Krwawego południka” moglibyśmy spodziewać się w zwieńczeniu „Trylogii” czegoś w rodzaju hekatomby, której jednak nie zobaczymy w „Sodomie i Gomorze”. Jak powszechnie wiadomo nie od dziś „z Sodomy do Gomory jedzie się tramwajem”, więc bileciki do kontroli, wsiadamy i jedziemy – przez Teksas, przez Meksyk, przez „cormacowski świat”, gdzie cały czas liczy się to, co już dawno liczyć się przestało.

Jak spotkali się tutaj John Grady i Bill Parham, główni bohaterowie „Rączych koni” i „Przeprawy”, nie wiemy. Wiemy, ze pracują razem na rancho i obaj świetnie znają się na koniach. John zna się trochę lepiej. Obaj chadzają czasem do teksańskich burdeli, ale tylko Bill zakochuje się w pięknej Magdalenie, dziwce i epileptyczce w jednym. Problem polega na tym, że w Magdalenie kocha się też meksykański alfons Eduardo, który przy okazji uważa ją za swoją własność. Jeśli znacie Państwo dwie poprzednie części, to wiecie, że nie będzie wesoło, bo John nie odpuści samemu diabłu.
Mamy zatem klasyczny westernowy romans. Akcja sunie powoli, jak wóz pionierów przez prerię. McCarthy wiele miejsca poświęca temu, co w całej „Trylogii” wydaje się najważniejsze, czyli opisom kowbojskiego życia i miłości do koni. I dopiero pod koniec mamy ten „cormacowski” crème de la crème – epilog, który jest filozoficznym zanurzeniem w oparach onirycznej duchowości, gdzie mit i wizja tworzą archetypiczne obrazy. Więcej nie zdradzę.
 „Trylogią Pogranicza” rządzi nostalgia za prawdziwym światem i prawdziwymi ludźmi. Jest to na ogół świat bardzo realny i skonwencjonalizowany. Jednak to co najistotniejsze dzieje się gdzieś pod progiem rzeczywistości, na załamaniu tego, co realne i tego, co duchowe. Cechą wyróżniającą prozę Cormaca spośród innych pisarzy jest umiejętne balansowanie na granicy tych dwóch światów. Jednak niewątpliwe pierwszeństwo przypada tutaj temu, co budzi się nieraz złowrogo w ludzkich snach. Ta głęboka intuicja, że zło żyjące w człowieku przybywa z odległych prazakątków ludzkości, mówi nam także o potrzebie tożsamości. Bez tego walka ze złem - tego i nie tego świata - jest niemożliwa. Mówi nam Cormac.








niedziela, 23 czerwca 2013

I po frytce

Doczekaliśmy się festiwalu  plenerowego, letniego z prawdziwego zdarzenia. Przeniesienie imprezy z alei frytkowej na Promenadę to był strzał w dziesiątkę. Ładnie tam. Podoba mi się ten tłum sunący pomiędzy kafejkami, parasolami z piwem. Tak powinno oddychać miasto wieczorową porą.

Ładnie było słychać i dobry pomysł, żeby najpierw koncertować w amfi, a na drugi dzień na parkingu. Dużo miejsca. Można było się ulokować z piwem albo bez. Nikomu to nie przeszkadzało chyba. No i ochrona nie głupiała jak w zeszłym roku, mimo że Styks. Ktoś im chyba powiedział, że mają ochraniać a nie wkurzać ludzi, chociaż jak widzę te  skinowskie łby, to i tak zastanawiam się, kto ich tam przyjął. Ale czort, dobre były koncertasy.

W piątek jacyś hipstery ze Szwecji zdajesie, Mamafoka jakoś tak. Wielu sie podobało, Adam powiedział, że to postrock. A ja post to tylko w Wielki Tydzień. A ze słuchu to byli  podobni zupełnie do nikogo. Takie bala bla bla. Na ich koncercie pomarzyłem, żeby choć na moment przenieść się do Jaworzna na Metalfest, bo tam akurat Sodom i chłopy jak dęby z gitarami, a nie jakiś unisex. Za to Julia Marcell jak najbardziej. Taka podkręcona rockowo Bjork, więc był też i czad.

W sobotę było czad z powodu Marii. Super koncert. Ta płyta pozwoliła mi przetrwać i wielka radocha, że mogłem jej posłuchać na żywo, bo zagrała ją Maria od początku do końca. Pięknie brzmiał jej głos w pięknych tekstach. Kim Novak rozczarował mnie do tego stopnia, żem myślał, że to Lewe łokcie. Tzn. gitarki spoko, ale teksty ze słów to raczej podobne zupełnie do niczego. Może jakby śpiewali po angolsku jak Julia to byłoby im na lepsze, a tak to po cholerę się demaskować. I strasznie się się podjarałem The Whip - niby tekno, niby klabing, ale z takim rockowym pazurem, że ho. Wysłuchałem do końca, choć już ciężko było  mi stać.

No to teraz może być już tylko lepiej, tak myślę o przyszłorocznej imprezie. To miasto na to zasługuje. I skoro daliście nam igrzyska, dajcie jeszcze chleba i będzie gitara. Lubię patrzeć jak moje miasto oddycha, jak żyje.

czwartek, 20 czerwca 2013

Recenzja książki Doroty Masłowskiej "Kochanie zabiłem nasz koty" Noir sur Blanc







Zabite koty wszystkie tego świata

Farah jest gruba. Lubi pojeść. Joanne natomiast ma chłopaka. A pod podszewką czai się śmierć. Zawsze to jakieś rozwiązanie. W końcu.

Dorota Masłowska pozostaje bez litości, nawet jak tworzy coś w duchu głównego nurtu. Coś w duchu. Coś w rodzaju. Problemy jak najbardziej „kobiece”, rozpięte gdzieś między „Bridget Jones” a „Seksem w wielkim mieście” albo lepiej „Śmiercią w wielkim mieście”. Tycie, żel antybakteryjny i samotność. I ani chwili zapomnienia, że nie ma wyjścia, bo nikogo to nie obchodzi 

Dorota Masłowska udowadnia , że potrafi „normalnie” pisać o nienormalności i niemoralności tego świata. Świata iluzorycznego, płynącego z reklam i okładek „kobiecych” czasopism. Nie ma tu miejsca na grubość, jest na żel antybakteryjny, który staje się obsesyjny - „Może żelu antybakteryjnego?” „Dzięki, troszeczkę. Chociaż żal mi bakterii. To żywe stworzenia” - w jedna i drugą (ekologiczno-wegańską) stronę.

Dorota Masłowska poświęca swoją ostatnią książkę temu, co jest jej najbliższe, czyli „kobiecym” schizom tego świata. Schizom, na których biznes nasz współczesny i kulturowy zarobił dobrze i zarabia dalej. Bo liczy się tylko to. Reszta jest nieradzeniem sobie, frustracją, prostracją, biedą i kompletnym żenua. Dlaczego nie lubię śpiewających kobiet, które tak ładnie śpiewają? 

Dorota Masłowska widzi tę biedę współczesności. Widzi piekło kobiet skazanych na sukces albo skazanych na wysypisko kubełków z KFC. I że można się z nich śmiać, ale nie wypada współczuć. I w dążeniu do praw kobiet, rzeczniczek kobiet, równego traktowania kobiet nie ma miejsca na szczęście. Co najwyżej szczęście drapieżnika, który dopadł ofiary, za które zawsze płaci się zbyt wiele.

Dorota Masłowska potrafi pisać normalnie. Teraz to wszyscy już wiedzą. Tylko szkoda jej dla tej normalności. Coś się straciło w języku. W tym świadomym korzystaniu z kalek, motywów brakło żywiołu. Brakło tego, za co fani kochali prozę Masło.

czwartek, 6 czerwca 2013

Recenzja książki Ignacego Karpowicza "ości"

                                                                            oficrec
                                                                           

Książka ości


Dawniej były „izmy” dziś są „ości”. Ludzie jak rybki w akwarium – takie skojarzenie pojawiło mi się podczas lektury najnowszej powieści Ignacego Karpowicza. Z tytułowymi „ośćmi” owe rybki mogą mieć wiele wspólnego.
Wiele „ości” to wiele „możliw-ości”, wiele wariantów i opcji kupna we współczesnym „hipermarkecie idei”, ze zacytuję Szymona Hołownię, który na wyżej wymienionym targowisku wart-ości odnajduje się świetnie. Jednak według Ignacego Karpowicza po rybie, także symbolu chrześcijaństwa, zostały „ości”. Człowiek, wyzwolony z prawd zastanych, tworzy prawdy własne, po których także zostają „ości”, ale zawsze są one o tyle lepsze, że indywidualnego sortu. Można powiedzieć, że współczesne „ości” są owocem woln-ości, która w końcu i tak „ością” czy też „k-ością” w gardle człowiekowi staje. Bo choć wcale nieźle sobie się podjadło, to widok na talerzu pełnym resztek nie przedstawia się zbyt ciekawie. „ości” to także to, co zostaje, co rozkłada się długo, zbyt długo i nie jest przyjemne do oglądania.
Książka „ości” to korowód, przedziwny, współczesny „dans macabre”, gdzie ludzkie losy zawieszone w niczym plączą się w konstelacjach samotnych bytów, łączących się i rozpadających co chwilę w dążeniu do pustki. To nie jest książka o poszukiwaniu sensu,  raczej o świadomości bezsensu i o nadawaniu temu bezsensowi chwilowej, jakże krótkotrwałej wartości. Tą wartością jest miłość. „ości” to także „mił-ości”,  to w gruncie rzeczy wiele melodramatów upakowanych w jednej książce. Historie tych splątanych losów zostały opisane metodą trepanacji – autor wyciąga z głów bohaterów wiązki myśli, wrażeń, obrazów z przeszłości i tka z nich fantasmagoryjny momentami kolaż ludzkich losów.
Bohaterowie utworu to bardzo aktualne okazy ryb w akwarium współczesności. Opozycjonistka z czasów komuny, geje, dużo gejów, kobiety wyzwolone, mężczyźni nie-geje tradycyjnie lekko przygłupi i wzajemne koincydencje, zderzenia, trzaski. Na tym.  bogatym i wolnym od przesądów tle siostra jednej z ważniejszych bohaterek a jakże Faustyna, typowa ofiara katolicyzmu porzucona przez męża z czwórką dzieci na grzbiecie, wygląda na okaz z jakiegoś innego, skansenowego akwarium .
I słowo „idiolekt”, które powinienem znać, a nie znałem, choć już dawno nie zdarzyło mi się nie znać jakiegoś słowa w powieści, którą czytałem.
Myślę, że to dobrze, że Ignacy Karpowicz po „Balladynach i romansach” zszedł na ziemię, tak jak zrobili to w jego poprzedniej książce greccy bogowie. Jaka by ta ziemia nie była, to zawsze o niej warto porozmawiać.