Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 7 grudnia 2013

Recenzja powieści Jana Jakuba Kolskiego "Dwanaście słów" - wyd. Wielka Litera

oficjalna recenzja

Z perspektywy antychrysta




„12 słów” Jana Jakuba Kolskiego to powieść rozdarta – rozdarta między czcią a bluźnierstwem, między religią a mrokiem beznadziei, między chrześcijaństwem a pogaństwem. W tym przedziwnym, onirycznym romansie żądze pokonują ramy zdrowego rozsądku i obnażają hipokryzję norm społecznych. Kolski, jak na wielkiego artystę przystało, mierzy się w tej książce ze swoimi najmroczniejszymi obsesjami i wciąga czytelnika w wir ludzkiej psychiki.
\
Marianna należy do zakonu boromeuszek, jest obsesyjnie, wręcz namiętnie oddana Chrystusowi. Wkrótce opuszcza klasztor i spotyka na swojej drodze Fryderyka, tajemniczego nauczyciela muzyki w niewielkiej miejscowości. Dwoje ludzi łączy nić porozumienia – oboje mają za sobą traumatyczne przeżycia, które nie pozwalają im uwolnić się od przeszłości. Do Fryderyka cały czas powracają trudne doświadczenia z młodości spędzonej w Afryce, przed którymi stara się uciec, ale mroczna historia rodem z "jądra ciemności" domaga się dopełnienia. Marianna wchodzi w rolę, która pozwoli przejść obojgu przez labirynt głęboko skrywanych tajemnic.

Kolski w swoich późniejszych filmach, gdzieś tak od „Pornografii”, coraz częściej powraca do koncepcji ludzkiego życia jako egzystencjalnego teatru, w którym ważną rolę odgrywają osoby,  pełniące rolę reżyserów. To oni z jednej strony bawią się ludźmi, realizując własne scenariusze, z drugiej zaś biorą na swe barki olbrzymi ciężar odpowiedzialności za ich los. W „Pornografii”, ale i w innych dziełach Gombrowicza, owo zrównanie bohatera z bóstwem jest ewidentne. W ostatnich dziełach Kolskiego widoczna jest fascynacja właśnie tym  tematem. Zaryzykuję stwierdzenie, że ma to źródło w osobistych dylematach autora, związanych z jego reżyserską profesją. Jest to zawód uzurpujący sobie prawo do igrania ludzkim losem, co może rodzić pokusę diabolicznej pychy.

Odgrywanie ról może być jednak także formą psychoterapii. Już u zarania teatru widz przeżywał uczestnictwo w tragedii jako własne doświadczenie, by oczyścić swą duszę ze zalegających złych emocji. Potraktujmy zatem „Dwanaście słów” nie jak obrazoburczą i prowokującą prozę, ale jak dzieło zwracające się ku istocie sztuki – doznania głębokich stanów emocjonalnych, które pozwolą odbiorcy na posprzątanie swoich podświadomych lęków i obsesji. „Dwanaście słów” nadaje się ku temu doskonale, bowiem utkana jest z religijnych wyobrażeń, mitów i archetypów, które reprezentuje tutaj afrykańska historia Fryderyka.

Mógłbym się dopatrywać wad tej książki. Że Kolski nie jest pisarzem, że to widać, że scenariuszowy przebieg dialogów zmusza czytelnika do filmowego myślenia. Myślę, że języki i indywidualne mowy bohaterów są wyraziste i dobrze współgrają, ale to chyba zasługa myślenia scenariuszowego, bo jednak funkcja opisowa została tu mocno zredukowana, co nigdy literaturze nie robi dobrze, gdyż to właśnie opis tworzy klimat opowieści. Jeśli jednak przymkniemy oko na ten niewątpliwie ważny element literackiego rzemiosła, to zobaczymy jak istotnym i oryginalnym dziełem jest „Dwanaście słów”.

Czytając cały czas kojarzyłem sobie powieść Kolskiego z obrazami z „Antychrysta” von Triera. Nie wiem, czy dobrze odczytałem intencje autora, ale mroczny, szatański urok Fryderyka i silna emanacja pierwiastka kobiecego, który chce zdominować męski, była dla mnie najistotniejszym elementem. Kolejnym motywem łączącym te dwa dzieła jest tragiczna przeszłość bohaterów, skazująca ich na szaloną podróż w głąb podświadomości. I ta natura, która nie daje spokoju, która wciąga, która wyciąga z nas, co pierwotne.

Ciekaw jestem, czy Jan Jakub Kolski przeniesie kiedyś na ekran swe najbardziej obrazoburcze dzieło, które łączy jego wczesną fascynację magiczną siłą natury z późniejszymi mrokami „wieku męskiego”? Czy jest możliwe, żeby taki film w ogóle powstał? Czy byłby równie wybitny jak książka?

czwartek, 21 listopada 2013

Recenzja powieści "Ostatnie rozdanie" Wiesława Mysliwskiego - wyd. Znak





Życie jest sztuką pamięci

Notes. Dziś przedmiot nieco anachroniczny, zastąpiony przez elektroniczne nośniki danych. W „digiświecie” nawet taki notes zbyt wielki, a w dodatku się rozlatuje. „Ostatnie rozdanie” jest także książką nieco anachroniczną. Wiesław Myśliwski zachowuje się tak, jakby obce mu były wszelkie przepisy na bestseller, ignoruje wszelkie powieściowe zasady, a przede wszystkim - o zgrozo - pisze książkę o rozlatującym się notesie. Boże, dzięki Ci za Wiesława Myśliwskiego i jego twórczość! I za to, że mogłem przeczytać jeszcze jedną jego powieść!

Z takich modnych ostatnio określeń wpada mi w związku z tą książką takie - „slow reading”, coś na wzór „slow food”, że zamiast się spieszyć, zwalniamy, żeby móc się lepiej skoncentrować. W wypadku książki Wiesława Myśliwskiego to sama powieść skłania czytelnika do takiego właśnie „powolnego czytania”. Czyżby nestor polskiej epiki był paradoksalnie arcynowoczesnym, doskonale wyczuwającym tendencje na rynku księgarskim, graczem?

Powyższy trop wcale nie jest wcale tak irracjonalny, jak mogłoby się z pozoru wydawać. Sam tytuł nawiązuje do gry w karty - „Ostatnie rozdanie”. Narrator, człowiek, o którym dowiadujemy się w trakcie powieści całkiem wiele, a jednak cały czas nie wiemy nic, grywa w pokera niemal zawodowo, choć najważniejsze są te partie, które rozgrywa z szewcem Mateją o marne stawki. To one są symbolem przemijania i pozornie zmarnowanych chwil, które w ogólnym rozrachunku okazują się najważniejsze. Podobnie jak symboliczne jest prucie odzieży, któremu nasz bliski i nieznajomy zarazem bohater oddaje się, ucząc się krawiectwa w zakładzie Radzikowskiego.

Bohater odniósł sukces. Powinien być z siebie zadowolony. Nie jest. Rozpadający się notes mówi mu o wszystkim, czego w życiu nie zrobił, o tym jak mało ważne są rzeczy, do których tak wielką wagę na co dzień przywiązywał. Czas przepływa nam przez palce, a my nie umiemy dostrzec tego, co istotne. Nie potrafimy zrozumieć sami siebie, a co dopiero świata, który nas otacza. Nie mniej wszystko jest ważne. Czasem prosty gest wart więcej niż kariera, sława, sukces. Tylko jak zrozumieć tę banalną w sumie prawdę?

Piękny jest u Myśliwskiego wątek miłosny, który jest miłosny, a jakby całkiem obok tej miłości. Jakby ta miłość była czymś niemożliwym, jakby prawdziwa miłość była tylko marzeniem o niej, jakby jej istota płynęła z niemożliwości zaistnienia, jakby samo życie sprowadzało ją do funkcji czegoś pośledniejszego, biologicznego, społecznego, wszystkiego co skazuje ją na niespełnienie. Wzajemne przyciąganie i odpychanie pierwiastka męskiego i kobiecego. I może wydawać się to strasznie staroświeckie, niemodne, wytarte, ale sposób, w jaki mówi o tym Myśliwski jest tak cudownie anachroniczny, że aż wyjątkowy, dziś już niespotykany. Jakbyśmy zdążyli już z tą nieszczęsną miłością zrobić już wszystko, ale nie to, co powinniśmy.

Powieść Myśliwskiego to notes, zbliżenia, skojarzenia i dygresje. Ledwie ujdziemy kilka kroków do przodu, zaraz musimy wracać, zbaczać, wchodzić w boczne uliczki naszego życia. Kluczymy w tym modnym dziś „slow reading” we wszystkich kierunkach nie więcej niż 50 stron dziennie. Razem z bohaterem wahamy się i podejmujemy decyzje, które i tak okazują się bez znaczenia. „Ostatnie rozdanie” to głównie powieść o działaniu ludzkiej pamięci, bowiem tylko ona pozostanie z nami do samego końca.

sobota, 16 listopada 2013

Recenzja książki "Zasady śmiesznego zachowania" Emila Hakla - wyd. Afera

I
                                                                                
                                                               oficjalna rycerzja

O ZASADACH I KWASACH ŚMIESZNOŚCI

Ach, ci niepoprawni Czesi! Tylko by się śmiali! I to z takich poważnych spraw jak śmierć! Kpiny sobie robią zamiast znicze palić! Piszę te słowa 1 listopada koło południa. Jest ładna pogoda. Słonecznie. Zupełnie nielistopadowo.  A najładniej jest tego dnia na cmentarzach. Dużo ludzi. A najładniej jest wieczorem. Zawsze na cmentarz chodzę po zmroku. Jak płoną znicze. Podobno Czesi nie lubią cmentarzy, pogrzebów. Pisał o tym Szczygieł  w jednym z felietonów. Podobno Czesi nie lubią śmierci. Ale chętnie o niej piszą. Pisze o niej na przykład Emil Hakl w swej powieści „Zasady śmiesznego zachowania”. Chwila przerwy – dla nastroju oglądam na fejsie groby wielkich pisarzy. Najładniejszy jest ten Hrabala.
Poczytałem sobie o odbiorach tej książki, że to niby o niedojrzałości. I tak pomyślałem, że wszystkie powieści, które mi się podobają, mają niedojrzałych bohaterów. Bohaterem jest facet koło pięćdziesiątki – w zestawieniu z ową niedojrzałością trudno sobie wyobrazić coś bardziej zniechęcającego... Poznajemy go na paralotni, gdzie bujając w obłokach – w przenośni i dosłownie – snuje wewnętrzny monolog rozdarty między przeszłością a niepewnością ludzkiego losu. Druga część, tytułowe „Zasady śmiesznego zachowania”, to doświadczenie choroby, cierpienia i umierania, które jest związane z odchodzeniem ojca. Ostatnia część tryptyku to trzech panach w łódce nie licząc prochów ojca, które wedle ostatniej woli zmarłego mają zostać rozsypane w morzu – jak na prawdziwego Czecha przystało jest to marzenie o dostępie do morza – jeśli nie za życia, to przynajmniej przez wieczność.
Śmieszność jest u Hakla podstawowym sposobem patrzenia na świat. Jest także mechanizmem samoobrony przed bezsensem istnienia. Pokazując absurdalność zmagań ze światem, autor ten mroczny świat rozbraja. Hakl pokazuje śmieszne miłości, śmieszne śmierci i w gruncie rzeczy śmieszne życia. Cała groza i dramatyzm naszej egzystencji bierze się z wagi, jaką do niej przywiązujemy. Cierpienie jest zatem efektem egocentryzmu, jakiegoś masochistycznego podniecania się samym sobą zawieszonym w próżni. Zapominamy tym samym, że nasza cywilizacja to tak naprawdę piramida miliardów ludzkich prochów, które pozostały po naszych przodkach. Można zatem popłakać sobie, że to wszystko takie bez sensu, ale może lepiej się z tego  pośmiać. Okazuje się wtedy, ze bycie ma sens, bo chwile radości są bezcenne. Ceną, jaką za takie znieczulenie się płaci  jest notoryczna niedojrzałość. No bo na co się wcielać, dorastać, przejmować? Radosny nihilizm to w końcu jakieś wyjście.
Hrabal kiedyś napisał, pewnie kogoś cytując, jak to miał w zwyczaju: „Czesi to śmiejące się bestie”. Te „bestie” potrafią śmiać się zarówno z siebie, jak i z tych wszystkich „śmiertelnie” poważnych tematów. Hakl pięknie wpisuje się w tę groteskową tradycję, dlatego jest to książka, która nie zawiedzie amatorów czeskich smaków. Warto podkreślić staranność edytorską wydawnictwa „Afera”, bo ICH książki są po prostu pięknymi przedmiotami – szczególnie książki Hakla i Hulovej na półkach księgarskich, mimo skromnych rozmiarów, prezentują się wyjątkowo. Warto powiedzieć, że odważne tłumaczenie Julii Różewicz pozwoli nam przejechać się po wewnętrznym świecie głównego bohatera w stylu godnym najlepszych zjazdowców świata, a wyobrażam sobie, że nie było to łatwe zadanie.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Czy Małgorzata Rozenek to robot? "Żony ze Stepford" są wśród nas.

"Żony ze Stepford" reż. Frank Oz 2004

Remake filmu z 1975r. na podstawie książki Iry Levina z gwiazdorską obsadą. Film w skrócie opowiada o tym, że jakiś inżynier miał dość i stworzył kobiece roboty - idealne żony dla siebie i swoich kolegów - takie "perfekcyjne panie domu", do garów i do wyra, miłe i eleganckie. Pierwowzór w dość mrocznym klimacie, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że Levin jest także autorem powieści "Dziecko Rosemary" . Wersja z 2004 roku to już normalna komedia, która mimo średniej filmowej jakości jest przykładem jak filmowa fikcja przekracza ramy kinowego ekranu i wchodzi do naszego życia. ":Perfekcyjna pani domu" - program telewizyjny, który propaguje sterylność i higieniczny styl życia. Małgorzata Rozenek tępi w nim wszelkiej maści brudaski i nieporadne gospodynie domowe, wyciągając na światło dzienne zabrudzone tajemnice, które ukryte bywają w domowych zakamarkach. Potem wszystko lśni i kolejna "ujowa" pani domu zmienia się w blasku perfekcyjnej Małgorzaty. O tym, że pani Rozenek jest robotem świadczy nie tylko doskonałość cielesna, ale i lekko chropawy głos. "Perfekcyjna pani domu" to program dla mężczyzn, którzy w doskonałej Małgorzacie znajdują ucieleśnienie swych marzeń o kobiecie. Oglądam perwersyjnie i jest perfekcyjnie.

czwartek, 7 listopada 2013

Niby-recenzja filmu "Legenda Kaspara Hausera" Davida Manuliego

Io sono Kaspar Hauser

Mam coś wspólnego z Kasparem. Nie śmiejcie się, (" nie śmiejcie" - zawsze mam nadzieję, że nikt tego nie przeczyta). Chodzi mi o nazwisko. Końcówka "-er" , w odniesieniu do nazwisk w języku niemieckim to jak w polskim -ski (tak mi się zdaje przynajmniej, przykładem może być Hitler i Himmller, ale Goebels czy Goering już nie, Muller tak, Schmidt nie). Pójdę tą ścieżką Haus - dom, -er - ski, zatem mamy Domski. Wszystko jasne. Doszedłem do takiego wniosku po nieustannym dochodzeniu , czemu misie "Legenda Kaspara Hausera" podoba. Mam tak samo na wyzwisko, więc może to o mnie chodzi. Io sono Kaspar Hauser?

Jeśli chodzi o techno, to najbardziej podobała misie ta wersja, co Maleńczuk z 20 lat temu śpiewał, że "nie dla mnie co to techno, od techno można z nudów zdechnąć", więc bez szans. Ale tutaj misie taki trop wyświetla, że tekno to światło, kolor, blask, a nie czarno-biały świat nagiej wyspy. To może nie o to tekno chodzi, chociaż temat Vitalica zaraża i zagraża i całe minione lato mnie prześladował. Ale fanem tekno nie zostanę, za późno, gitarki elektryczne wciąż za mną chodzą bardziej.

Nie tekno, nie dla mnie western, ale baśń, czyli w gruncie też jak najbardziej western, historia o prawiekuistym konflikcie dobra i zła, gdzie zawsze zwycięża zło, choć dobro ma swoje przebłyski - błyski, błyskawice jak tekno. Nie z końca świata, ale z początków. Co może być na jedno wychodzi. Kaspar Hauser Domski przypływa z morza przypływem. Przypływa , żeby dać szczęście i potrafi puszki przewracać jak rewolwer bez dotykania, ale z pianą na ustach. Zobaczcie sami - niewiarygodne.

Io sono Kaspar Hauser. Jestem Kacper Domski. Te jedyne słowa zamiast "Chciałbym być kawalerzystą, jak mój ojciec. i Koń! Koń!" wypowiada. Wypowiada i tańczy. Taniec, trans to jego jedyna mowa. On z morza przyszedł , albo z nieba - jak sugeruje UFO - ze słuchawkami na uszach. Jedyne słowa to muzyka, jedyna mowa to taniec. Jedynym moim światem jest istnienie. Poza nim nie ma już nic - prócz nieba. Dajcie sobie spokój z tymi tropami z legendy XIX-wiecznej i z filmem Herzoga. Albo nie dawajcie.

Na wyspie rządzi zła królowa i mieszka tam dobra dziwka. Dziwka zawsze jest dobra, królowa zawsze zła - jak w życiu. Ale to tylko baśń. I pojawia się ten szeryf, który pojedynki wygrywa tylko z samym sobą. I pojawia się ten diler, który jest zły, ale na koniec zapłacze. I jest to ten sam aktor - Vicent Gallo, który chciałby być dobry tak jak dobry jest szeryf, którego też gra Vincent Gallo, ale jako gwiazdor, paź królowej jest zły. Rozdwojenie Vicenta dobrze oddaje schizofrenię każdego z nas. Tylko królowa wierzy , że jest dobra, choć jej krainą jest władza i śmierć

Kaspar Hauser - przybysz z innej galaktyki mówi nam, że naszym przeznaczeniem jest szczęście, a szczęście płynie z nieulegania tyranii i braku strachu, szczęście płynie z piękna, a piękno nie pochodzi stąd. Stąd pochodzi tylko zła królowa. I ona tu pozostanie.

Podążam za Kasparem Hauserem.

niedziela, 3 listopada 2013

Niby-recenzja filmu "Pieta" Kim Ki Duka

O matce pieśń


Bez ojca - da się. Bez matki - nie. Niekochany nie zdradza. Można iść wtedy śmiało wilczą ścieżką jak Gang-Do. Wybór imienia Gang, przynajmniej w naszych, anglosaskich realiach, jest jak najbardziej na miejscu - Gang-Do jest gangsterem, trudniącym się ściąganiem haraczy. Jego specjalnością jest okaleczanie dłużników w taki sposób, by ich polisa ubezpieczeniowa pokryła dług. Po każdej akcji gangster Gang nabywa żywe zwierzę, które najpierw zabija, a potem zjada.

Aż do momentu gdy...

odnajduje go matka. Gang jak to gangster - nie chce przyjąć do wiadomości, że odnalazł miłość i sens życia. Ale matka jak to matka - jest skuteczna. Zabójczo skuteczna dodajmy. Bo iluż można mieć synów?
Tytuł "Pieta" - wiadomo - nawiązuje do motywu malarskiego, przedstawiającego Madonnę z ciałem Chrystusa po zdjęciu z krzyża. Ale tytuł w oryginale zapisany jest jako "Pi-e-ta" i ni cholery nie mam pojęcia, czy to o to samo chodzi. Niby z plakatu tak wynika, że tak, ale kto ich tam wie tych Koreańczyków. Patrząc , dajmy na to, na takiego Kim Dzong Una to ni cholery nie wiadomo, o co mu chodzi. Kim jak to Kim, Gang jak to Gang.. Niby to wszystko takie serio, ale jak się bliżej przypatrzeć, przypatrzyć ...
No bo weźmy taki "Arirang" - film o cierpieniu artysty, zresztą absolutnie autobiograficzny, więc autentyczny powinien być, ale jak Kim zaczyna gadać ze swoim cieniem, to robi się jedna wielka prezydent Warszawy (no że chodzi mi o te inicjały - chłe, chłe).

I ta jazda misie podoba. Klimat ten pre-industrialny - rurki , warsztaty, obrabiarki, nożyce do cięcia blachy, kątówki i takie tam zawsze mnie jarały. Brutalność nie do końca wprost, ale Kim jakoś tak potrafi nie pokazać, że pokazuje jeszcze więcej niż gdyby pokazał. Do tego treści etyczne, mitologiczne, archetypiczne. To ja mam już - wszystko, co kocham.

Tylko muszę dodać, że chociaż ja tu rzępolę po tym filmie, to "Pieta" jest całkiem serio . I tak go należy odebrać. Bez tego zamiast dziwny, stanie się dziwaczny.. Taki jest styl Kim Ki Duka, że on nie zna pojęcia żenady, wali w nas z grubej dziury, takiej co to w niej się czuje i zostawia nas z tymi swoimi emocjami. A my możemy zrobić, co chcemy. Możemy na przykład odkupić nasze brudne dusze w płomieniach brutalnej empatii (sic!)

sobota, 2 listopada 2013

Wsiąść do pociągu Sunset Limited - recenzja książki Cormaca McCarthy'ego "Sunset Limited" wyd. Wydawnictwo Literackie

                                                           "Sunset Limited" - oficjalna recenzja
                                                                                 

Wsiąść do pociągu Sunset Limited

Podstawowy problem z tą recenzją brzmi: „jak nie zaspoilerować”. Każde zdanie z dialogów, które prowadzą bohaterowie tego dramatu, jest ważne i odnosi się do wymowy utworu. Cormac i dramat, utwór sceniczny? O tak! Jak najbardziej! „Sunset Limited” jest dramatem, dramatem zarówno pod względem gatunkowym, jak i dramatem człowieka rozdwojonego między czernią i bielą, między ciemnością a jasnością, między mrokiem i nadzieją.

„Sunset Limited” tylko z pozoru jest książką odmienną gatunkowo. Dialog to jedna z ulubionych form narracyjnych Cormaca McCarthy'ego. Takie arcydzieła jak „Droga” czy „Krwawy południk” to fale dialogów, z których wyłaniają się metafizyczne obrazy. Autor ten kocha żywioł rozmowy, żywy język, który często jest chropawym, nieociosanym językiem prostych ludzi. Bo metafizyczna batalia między dobrem i złem nie toczy się tutaj w sterylnym świecie hipokrytów, maskujących się bezustannie przed tym co, nieuniknione, uciekających przed losem i, jak w antycznych dziełach, ironicznie na ów los skazanymi. Świat Cormaca to często świat wyrzutków, wykluczonych, świat ludzi dotkniętych. Owo dotknięcie przenosi odbiorcę w sferę pramroków, archetypicznych symboli. Życie jest gdzie indziej – proza Cormaca McCarthy'ego odwołuje się do tej sentencji bardzo konsekwentnie. Życie jest gdzie indziej niż byśmy chcieli, ukryci w codziennej pogoni za sukcesem lub, jak kto woli, szczęściem.

„Sunset Limited” to utwór fundamentalny. McCarthy w swoich książkach nigdy nie unika stawiania spraw w sposób wyrazisty. Nie pozostawia czytelnikowi wyboru i każe mu zmierzyć się z pytaniami o sens istnienia. Tak jest także tutaj. Bohaterowie to dwóch mężczyzn – czarny i biały, dosłownie, bo mają inny kolor skóry i w przenośni, bo jeden z nich reprezentuje jasność i wiarę, a drugi mrok i bezsens. Kontrast pogłębiony zostaje przez skrajne postawy światopoglądowe - „Czarny”, choć w istocie biały, kieruje nas ku światłu wiary i nadziei, „Biały”, choć tak naprawdę czarny, wciąga w mrok śmierci. Często przypisuje się Cormacowi określoną postawę światopoglądową, że jego proza to czysta i absolutna czerń, że to cały czas pieśń o tryumfie zła. Nie uważam w ten sposób. To daleko idące uproszczenie. Cormac mówi jak jest, mówi, jakim uczyniliśmy ten świat przez głupotę i lenistwo. Ale w każdej z jego powieści znajdziemy promyk światła. To światło jest nieustannie gaszone, jednak to właśnie ten element przenosi nas w wymiar transcendencji. Ten promień dobra zawsze emanuje z człowieka. Tylko w tym kontekście możemy zauważyć istotny sens, sens, który nie jest z tego świata, sens, który na TYM świecie jest niedostępny.

Cormac McCarthy nie jest pisarzem jednoznacznym – nie daje nam klarownych recept. Nie traktuje nas tym samym jak małych dzieci, którym trzeba powiedzieć, co mają robić. Odpowiedzi musimy udzielić sobie sami. Tak samo jest w przypadku utworu „Sunset Limited”, który wcale nie jest tak oczywisty jak mogłoby się z pozoru wydawać. W istocie to utwór o konsekwencjach naszych wyborów. Autor doprowadza nas tutaj do granicy, gdzie znajdziemy pytanie o naszą czerń i biel, a jest to zawsze kwestia otwarta.
W 2011 roku Tomy Lee Jones przeniósł „Sunset Limited” na ekran i wcielił się w rolę „Białego”, który jest czarny. Rolę „Czarnego”, który jest wewnątrz biały, zagrał Samuel L. Jackson. Rzecz godna polecenia.