Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 24 maja 2014

Byłem księdzem, w dodatku śląskim

Francik się żyni” - krótkie kazanie Farożika

Już po premierze naszego amatorskiego „Teatru po pracy”, działającego w Miejskim Domu Kultury. Dzięki pracy naszej instruktorki, scenarzystki i reżyserki w jednym, Agnieszki Raj-Kubat, i wszystkich, którzy zaangażowali się w ten spektakl, udało się stworzyć radosne przedstawienie, które połączyło folklor i tradycję z weselną energią. Pozwólcie, że podzielę się kilkoma osobistymi refleksjami na temat tego, czego efekt lubliniecka publiczność mogła zobaczyć w piątkowy wieczór na scenie.

Granice mojego języka są granicami mojego świata” - słowa Ludwika Wittgensteina są od lat mottem w mojej pracy nauczycielskiej. Scenariusz przedstawienia „Francik się żyni” był w 90. procentach napisany śląską gwarą. Dla mnie, czyli „gorola spod Jasnej Góry”, była to jedyna taka lekcja, gdzie musiałem zmagać się z trudnościami, ale i pięknem tej mowy. Dzięki temu poszerzyłem, a raczej przekroczyłem językowe granice, wcześniej dla mnie niedostępne. Inna rzecz, czy wcieliłem się w rolę Farożika wystarczająco dobrze, bo cały czas myliły mi się papierosy z cygaretami. Farożik jest jednak w naszej, tzn. mojej i Agnieszki koncepcji, tworem eklektycznym, stojącym na pograniczu kultury polskiej i śląskiej.

Powrót do korzeni, tradycja – bez tego trudno zrozumieć samego siebie. Jako „gorol spod Jasnej Góry” sam jestem konglomeratem różnych wpływów. Moi dziadkowie po mieczu pochodzą z Podlasia, gdzieś z okolic Wilkowyj, a po kądzieli z Miasteczka Śląskiego. W dzieciństwie spotykałem się zarówno ze śpiewną mową wschodnich kresów jak i śląską gwarą. To nieustanne doświadczanie „inności” w języku uczyło mnie szacunku dla gwary i kultury ludowej – na Śląsku i Podlasiu folklor odgrywa ważną rolę, pozwala rozpoznać „swojego”. Książką mojego dzieciństwa były „Bery śmieszne i ucieszne” Doroty Simonides, wybitnej znawczyni śląskiej kultury.

Kulturę śląską i jej gwarę także charakteryzuje eklektyzm – łączą się tutaj wpływy polskie, niemieckie, ale także czeskie. Podoba mi się rubaszność śląskiego humoru, jego bezpośredniość, owa ludyczność, która tak często bywa przeciwstawiana tzw. „kulturze wysokiej”. Ale przecież ta „niskość” to tradycja Ezopa, Rableis'ego, Villona i wielu innych. Bliska mi jest także słowiańska czeskość, „czeskość”, która także współtworzy „śląskość”, „czeskość”, którą uosabia dla mnie najpełniej twórczość Bohumila Hrabala. To on powiedział na temat twórczości wybitnego amerykańskiego abstrakcjonisty Jacksona Pollocka, że „Jackson Pollock kładł płótno na podłodze i lał na nie farbę. Otóż to samo robiły młode Węgierki i Słowaczki, udeptywały płótno przed domem, a potem lały na nie farbę albo sypały piasek. Koniec końców wszystko pochodzi od ludu”.

Koniec końców wszystko pochodzi od ludu. Dlatego takie ważne wydaje mi się to, co powstało w wyniku wspólnej pracy wielu ludzi, którzy zaangażowali się w twórcze działanie przy przedstawieniu „Francik się żyni”. Ta pamięć języka i pamięć obyczaju jest pamięcią zwykłych ludzi, bo właśnie zwykli ludzie tworzą kulturę ludową. Tworzą ją nie dla sławy i pieniędzy ale właśnie dla pamięci, dla kontynuacji tradycji odziedziczonej po przodkach. Za to wszystko z serca dziękuję wszystkim, z którymi miałem zaszczyt tworzyć ten spektakl.

piątek, 2 maja 2014

Recenzja książki "Opowieści graficzne" Juliana Antoniszczaka - wyd. Ha!art

                                                                         oficjal rec LC

Z postacią Juliana Antonisza zetknąłem się w latach 80. Pamiętam z dzieciństwa niesamowity świat jego filmów, które nie przypominały niczego, co do tej pory widziałem. Film animowany kojarzył mi się wtedy z kreskówkami w stylu Bolka i Lolka czy Walta Disneya. Non-camerowy świat Antonisza był na tym tle zjawiskiem przedziwnym – niepokojącym i niesamowitym. Obrazy namalowane bezpośrednio na taśmie filmowej tworzyły przedziwne fantasmagoryczne wizje i w połączeniu z dadaistyczną narracją były czymś zupełnie niespotykanym. Były to filmy, które wydawały mi się dziwne, ale jednocześnie pociągające swoim unikalnym klimatem.
Wykonanie komiksu jest jest jak robienie filmu. Każda plansza to scena, rysownik patrzy na swój obraz jakby był uzbrojony okiem kamery. Rysunki muszą wyrażać dynamikę i ekspresję charakterystyczną dla sztuki filmowej. Podstawą komiksu jest scenariusz rozrysowany na szczegółowy story-board. Wszystko to sprawia, że sztuka komiksowa stoi bardzo blisko X Muzy, moim skromnym zdaniem możemy ją traktować jako poprzedniczkę sztuki filmowej. Właśnie o komiksach jako pomyśle na scenariusz jest książka, a w zasadzie komiksowy album – Julian Józef Antonisz „Opowieści graficzne”.
Juliana Antonisza (właśc. Juliana Antoniszczaka), zmarłego przedwcześnie w 1987 roku filmowca, charakteryzowało wyjątkowe podejście do tematyki filmowej. Dla tego artysty kamera, która w powszechnym rozumieniu jest bezwzględnym elementem dla powstania filmu, była przeszkodą, oddzielała twórcę od filmowego dzieła. Malowanie obrazów bezpośrednio na taśmie filmowej było więc dla artysty czymś więcej niż techniką tworzenia. Ingerencja w tkankę taśmy filmowej była elementem konstytutywnym dla samego aktu twórczego. Takie właśnie podejście zawarł artysta w swoim manifeście non-camerowym. Samo tworzenie w tym ujęciu stawało się aktem sztuki.
Żmudna praca nad dziełem wydaje się w tym przypadku podobna do misternego układania mandali. Dziesięciominutowy film to około 20 000 mikro obrazów namalowanych, klatka po klatce, na taśmie filmowej. Na ten mnisi trud tworzenia stać było tylko wyjątkowego artystę i takim artystą, człowiekiem poświęconym bez reszty swemu dziełu był Julian Józef Antoniszczak.
Album zawiera cztery komiksy, z których jeden, „Pierony”, jest obrazkowym scenopisem do filmu, który nigdy nie powstał. Dzieła zawarte w albumie są bardzo różnorodne, a przede wszystkim doskonale oddają groteskowo-ironiczny styl autora. Wydawnictwo to może być ciekawym uzupełnieniem dla fanów twórczości Antonisza, ale może być też traktowana jako wstęp do zapoznania się z wyjątkowym dorobkiem artysty.
Wydawnictwo Ha!art zdążyło nas już przyzwyczaić do absolutnej perfekcji edytorskiej. Tak jest i tym razem. „Opowieści graficzne” są po prostu bibliofilskim rarytasem i chociaż cena. 59 zło, może wydawać się spora, to zaręczam, że otrzymujemy za nią produkt doskonały, za co należą się podziękowania Wydawcy przez duże W.

piątek, 18 kwietnia 2014

"Dziady" cz.III - na Wielki Piątek

Scena : Salon warszawski

„Mickiewicz, czyli wszystko” tak został zatytułowany wywiad-rzeka z Jarosławem Marią Rymkiewiczem. Te słowa najlepiej określają, kim Mickiewicz jest także dziś. Jeśli spojrzymy na stronę językową, że , jak mówił Wittgestein, „granice języka są granicami mojego świata”, to jasny staje się wpływ autora „Pana Tadeusza” na polską tożsamość. Jeśli za podstawowy czynnik kulturotwórczy uznamy język( „na początku było słowo”), to musimy dojść do wniosku, że dziś mówimy językiem Mickiewicza. To właśnie romantyczna poezja wpłynęła najbardziej na to, co możemy określić jako polskość. Jeśli posiadamy przywilej posługiwania się polską mową to, aby ją zrozumieć, aby zrozumieć sami siebie, aby zrozumieć geopolityczne uwarunkowania świata, w którym żyjemy, powinniśmy zrozumieć Mickiewicza. Bez względu na to, co myślimy o samym twórcy, co myślimy o jego twórczości.

Oczywiste jest, że absolutny prymat Mickiewicza, jeśli chodzi o Polskę, budził naturalną skłonność ku dekonstrukcji i dekonspiracji. Każda zmiana odbywa się w opozycji. Gdy dziś dochodzimy do wniosku, że to , co polskie, trzeba zmienić na to, co europejskie i uniwersalne, że polskość trzeba wyjałowić z jej podstawowych treści i nauczyć ją polskiego na nowo, europejsko i nowoczesno, wycierać i wyjaławiać Mickiewicza będzie się tym mocniej, tym uporczywiej. Trzeba zdemobilizować tego demona tradycji, tego językowego potwora. Wyrwać Mickiewicza z korzeniami z polskiej świadomości, wyegzorcyzmować jego ducha w pogoni za utopią zapomnienia. Świat pusty Mickiewicza nie potrzebuje. Pozostaje więc tylko pomnik, obrazek z sali polonistycznej, kilka ulic, kila patronatów szkół, gdzie jego widmo straszy zamiast nowych wieszczów pustynnych.

Ostatnio w pracach uczniowskich natknąłem się na analogię między sceną „Balu u Senatora” , gdzie autor mówił o podziale, który odpowiada dzisiejszej scenie politycznej. PO- kolaboranci, Senator- Tusk, PiS – patrioci. Kupa śmiechu? W zgodzie z poststrukturalistycznymi teoriami tekstu jako pretekstu wcale nie. Kilka lat temu uczniowie na maturze odczytywali Telimenę jako feministkę, choć biedny wieszcz pojęcia o feminizmie raczej mieć nie mógł. Trzeba było uznać te pokrętne teorie. Kiedy uczeń napisał o „Senatorze – Tusku” opór był znacznie większy. Poprawność polityczna kazała uwzględnić feminizm, ale gdy strona prawa, czyli dobra była PiSem, a lewa, czyli zła Platformą, to już nie było tak kolorowo i różowo. Głównie z powodu nastawienia.

Ale wg mnie uczeń miał rację. Mickiewicz jest żywy, żywy jest jego duch. Dziś chcielibyśmy zabić tego upiora.

Potem pójdziem, krew wroga wypijem,
Ciało jego rozrąbiem toporem:
Ręce,nogi goździami przybijem,
By nie powstał i nie był upiorem.”

Sam sobie taki los przepowiadał. Ale żyje do dziś i do dziś jest aktualny. Odsądzany, kastrowany na lekcja języka polskiego. Ale ducha Mickiewicza nie dali rady przebić osinowym kołkiem, bo rozszczepił się w języku i zasiał ziarno.

Aż w nocy przyszedł diabeł mądry i tak rzecze:
«Niedaremnie tu Pan Bóg rozsypał garść żyta,
Musi tu być w tych ziarnach jakaś moc ukryta;”

Tak rozsiały się w nas nieśmiertelne słowa Mickiewicza i teraz nie tak łatwo będzie tę polską zmorę ukatrupić. A przychodzi on do nas w chwilach najważniejszych, gdy trzeba myśleć dalej niż koniuszek własnego nosa, gdy Mordor, jak chce Ziemowit, naciera, stukając kopytkiem do naszych jaźni i próbuje wyjałowić to , co nas integruje i każe za kardynałem Wyszyńskim powiedzieć „non possumus” W ostatecznym rozrachunku liczy się tylko „Pan Tadeusz” - „panta deus” - „wszystko Bóg”.
I od wieków polskiej historii zawsze był tutaj salon, zawsze byli ci, co zapatrzeni we własny interesik i potrafiący wykorzystać koniunkturę, umieli służyć carskim namiestnikom. Świat „Dziadów” jest podzielony. Spektakl staje się misterium ścierania się sił światła i ciemności. Coś jakby „Gwiezdne wojny” tylko 150 lat wcześniej, w czasach, gdy jeszcze nie marzono tak powszechnie o kosmicznych podróżach i podbojach. Ale świat Mickiewicza jest nieco bardziej zniuansowany, trochę na zasadzie ludowego porzekadła, że „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”. Wieszcz wie doskonale, że z „ciemną stroną” mocy nie da się iść na kompromis. W tym względzie Mickiewicz nie pozostawia nam złudzeń także i w dzisiejszym rozumieniu – nie można wartości sprzedać za pieniądze, stanowiska czy sławę. Niby brzmi powyższe zdanie jak truizm, ale przyjrzyjmy się, co takie stanowisko oznacza w praktyce. Otóż w świecie, w którym żyjemy, jest miejsce na wszystko – biznes, karierę, sukces. Problem zaczyna się wtedy, gdy zapominamy o wartościach, o pracy dla ojczyzny, o rodzinie, o tym , co stanowi o naszej tożsamości. Jeśli pojęcie patriotyzmu zaczyna nas mierzić i tokujemy wciąż o „bogoojczyżnianych ciemnogrodzianach” i że samemu i sobie trzeba zrobić dobrze, to znów odzywa się do nas natrętne widmo Mickiewicza, wychylające się z lamusa historii, że Polska od wieków miała swoje miejsce w świecie, choć gnębiona , zawsze niepokonana i że tym , co sobą reprezentowała stawała przez wieki całe w poprzek planów tyranom tego świata. Tak winno być i dziś. I choć wydaje się, że to, co nie udało się przez lata zaborów, okupacji, komuny, dziś, w wolnej, demokratycznej Polsce, staje się ciałem, to przecież wierzę, że duch Mickiewicza jest w nas rozrzucony jak ziarno w bajce Goreckiego i wykiełkuje tysiąckrotnym plonem. Że nie dopadnie nas obojętność i alienacja „nowoczesnego” świata. Bo przecież nikt z własnej woli nie chce chodzić w kajdanach.

„Otóż to jacy stoją na narodu czele!”

Wysocki

„ Powiedz raczej:na wierzchu. Nasz naród jak lawa,
Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa,
Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi;
Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.”

Powyższe motto jest wciąż aktualne. Dlaczego nie potrafimy tego zmienić?



czwartek, 17 kwietnia 2014

Recenzja książki "Leksykon miast intymnych" Jurija Andruchowycza - wyd. Czarne

                                                                           oficrec
                                                                               
 Miejsca w sercu

      Jurij Andruchowycz popełnił podręcznik do geografii - „Leksykon miast intymnych”, tak nazywa się ta książka. Wygląda rzeczywiście jak podręcznik akademicki – ascetyczna geometria szaty graficznej i jej pokaźny rozmiar może zaskoczyć czytelnika ukraińskiego pisarza. Czyżby autor szalonej „Moscoviady” i „Dwunastu kręgów” postanowił zamienić swą groteskową obrazowość na naukową rzetelność?
Polacy szczególnie upodobali sobie reportaż jako gatunek literacki. Gdy po 1990 roku świat stanął dla nas otworem, próbujemy zjeździć, zwiedzić, poznać, podbić świat na wszelkie możliwe sposoby. Nadrobić zaległości z półwiecza izolacji. Takim jednym ze sposobów wyrównania braków jest „Leksykon...” Andruchowycza. I niech nie zwiedzie was „akademicki” format. A że Jurij Andruchowycz nie Polakiem jest, a Ukraińcem? To tym lepiej!

Już w swoim wstępie Andruchowycz zwierza się czytelnikom, że jego naukową inspiracją były „Nowe Ateny” Benedykta Chmielowskiego i legendarne zdanie koń, jaki jest, każdy widzi. „Leksykon”, jaki jest, nie wiadomo, a pozory mogą zmylić, bo jest to książka osobista i, jak wskazuje sam tytuł, intymna. Andruchowycz podróżuje pamięcią po miastach, które odwiedził w ciągu swojego życia. Miasta ułożone są w sposób alfabetyczny i jest tutaj pewien problem, bowiem alfabet ukraiński różni się nieco od polskiego i na przykład taka Genewa, czyli ukraińska Женева, jest trochę w innym miejscu, ale nie tak znowu bardzo, bo w polskim alfabecie Ż jest pod koniec, a w ukraińskim bliżej początku, więc wszystko prawie się zgadza. Ale tak naprawdę nie ma to większego znaczenia, bo słowo „intymny” w tytule wskazuje, że jest to przewodnik po wspomnieniach i emocjach, po chwilach przeżytych w różnych miejscach.
Reportaż ma wiele odmian – od rzeczowej i bogatej w fakty relacji, przez wzbogacony o literacką fikcję „wielki” reportaż w stylu Kapuścińskiego, po zakręcone gonzo, któremu bliżej do świata fikcji niż do dziennikarstwa. Według mnie Andruchowycz proponuje nam nowy podgatunek reportażu – reportaż emocjonalny. Czy taki wewnętrzny ogląd świata daje czytelnikowi nową jakość? To wszystko zależy od twórcy – w przypadku ukraińskiego pisarza tak jest w istocie. A jest tak tym bardziej, że Andruchowycz potrafi każdemu z haseł nadać osobny rys, a w jego książce mieszają się refleksje, opisy, anegdoty i wspomnienia.

Twórczość Jurija Andruchowycza poznaliśmy dzięki Andrzejowi Stasiukowi i wydawnictwu Czarne. To właśnie podróżnicza pasja Stasiuka stała się motywacją do napisania tej książki, bowiem świat podróży polskiego pisarza to inna Europa, Europa aspirująca do miana tej „prawdziwej”, tej znanej z lekcji geografii. Europa Stasiuka, który także kilkakrotnie pojawia się na stronach „Leksykonu...”, jest Europą, która też wnosi, która nie chce się wstydzić, że jest taka wschodnia i taka biedna. Andruchowycz idzie o krok dalej, miesza Paryż i Chust, Londyn i Bałakławę, ale także Nowy York i Hajsyn, ale także Guadalajarę i Połtawę, i Kraków, i Lublin, i Warszawę.

Ukraiński pisarz patrzy na te wszystkie miasta oczami Ukraińca, ale te miasta odbijają też i jego oblicze, widzi zatem siebie w tych obcych miastach, w tych różnych kontekstach, które składają się na wielokrotny portret środkowego Europejczyka, podróżnika w poszukiwaniu samego siebie.

czwartek, 27 marca 2014

Z okazji 100 Pana Hrabala

Menzel i Hrabal - spółka bardzo odpowiedzialna w szczególności dla fanatyków czeskich klimatów

Najpierw były "Perły na dnie" z 1965 roku - film składający się z czterech nowel. Jedną z nich realizuje zaledwie 28-letni Menzel - jest to opowiadanie z debiutanckiego tomu "Perełka na dnie" (1963) pod tytułem "Śmierć pana Baltazara". W momencie swojego oficjalnego debiutu Hrabal miał 49 lat, należał zatem do innego pokolenia niż Menzel; przede wszystkim pisarz pamiętał krótki okres wolności między 1918 a 1939. W swojej twórczości wielokrotnie będzie powracał do tamtego okresu jako do "złotego okresu" swojego życia.
"Śmierć pana Baltazara" to pozornie sielankowa historyjka - oto rodzinna, niedzielna wyprawa na wyścigi motocyklowe, której towarzyszą swobodne rozmowy o niczym, zabarwione nonsensownym humorem; panuje atmosfera błogiego relaksu na łonie natury. Za chwilę rozegra się tragedia. To typowe połączenie dla hrabalowskiej poetyki. Jedno jest pewne - już w tym filmie widać, że Menzel doskonale czuł prozę autora "Zbyt głośnej samotności". Ciekawostką w tym filmie jest pojawienie się stryja Pepina, autentycznej postaci, której Hrabal poświęcił swą pierwszą powieść - "Cierpienia starego Wertera". W filmie "Perły na dnie" pojawia się też sam Hrabal - to postać mężczyzny wychodząca ze swojego mieszkania na praskiej Libni, które poetycko nazywał "Na Grobli Wieczności". W scenerii starej kuźni przerobionej na mieszkanie rozgrywa się wiele utworów mistrza czeskiej prozy.
Drugim filmem spółki Hrabal - Menzel są już oskarowe "Pociągi pod specjalnym nadzorem" z 1966 roku. Nie jest to mój ulubiony film tego duetu, zresztą sama książka też nie przypadła mi do gustu tak bardzo jak pozostałe dzieła mistrza Bohumila. Co zatem zadecydowało, że właśnie ten obraz stał się symbolem czeskiego kina lat sześćdziesiątych? Wydaje mi się, że chodzi tu o uniwersalny temat, jakim jest wojna i specyficzne, "szwejkowskie" podejście do zagadnienia. Tak to już jest, że filmy muszą być w pewnym sensie przewidywalne, aby dotrzeć do szerokiej publiczności. Odniesienie do tradycji Haszka pozwoliło uniknąć problemów interpretacyjnych.
Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, na ile to, co działo się w kulturze czeskiej w pierwszej połowie lat 60-tych, miało wpływ na wolnościowy zryw narodu czeskiego w 1968, dość że efektem tych nastrojów jest wg mnie najdoskonalsze dzieło spółki - "Skowronki na uwięzi". Jest to adaptacja opowiadania z tomu "Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać" zatytułowanego "Dziwni ludzie". Na terenie huty pracują wspólnie mężczyźni poddani resocjalizacji poprzez pracę, dawni "burżuje" i więźniarki schwytane podczas nielegalnej próby przekroczenia granicy. Dzieli ich tylko płot i czułe oko anioła stróża, czyli więziennego strażnika. Potrzeba bliskości i uczucia jest silniejsza niż strach przed karą - między resocjalizowanym młodzieńcem a więźniarką rodzi się uczucie. Film ukończono w 1969, już po objęciu władzy przez radzieckiego namiestnika Gustawa Husaka. Przez 20 lat leżał na półce, by 1990 roku zdobyć nagrodę Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie. Wspaniałe aktorstwo, śmiech poprzez łzy, specyficzny hrabalowski humor czynią ten obraz najbliższym przekazowi literackiemu Bohumila Hrabala.
Lata siedemdziesiąte, czasy rządów wspomnianego Gustawa Husaka, to dla Hrabala trudny okres. Przyjmuje postawę spolegliwą wobec komunistycznych rządów i szerokim łukiem omija drażliwe tematy. Tak powstają "Postrzyżyny" przeniesione na ekran w 1980 roku. Jest to utwór poświęcony matce pisarza Marie Hrabalowej. To utwór pełen miłości i fascynacji jej osobą. Trzeba wspomnieć, że Bohumil był nieślubnym dzieckiem Marie, usynowionym przez kierownika browaru w Nymburku - ta postać także jest ważna dla całości filmu. Kobieta w "Postrzyżynach" reprezentuje żywioł, odwagę, pragnienie przygody; mężczyzna zaś zdrowy rozsądek, powagę, stateczność. Jednak oboje ukazani są w sposób ciepły, ma się wrażenie, że to nie walczące ze sobą przeciwne wartości, ale świat uzyskujący doskonałość poprzez wzajemne dopełnienie. Ciekawostka - Hrabalowi dostało się po głowie parasolką podczas pokazu filmu w "Stanach Zadowolonych"; obecna na seansie feministka zarzuciła mu poniżenie kobiety w scenie, gdy bohaterka zostaje ukarana przez swego męża za obcięcie warkocza (tytułowe "postrzyżyny").
W 1983 roku powstaje film "Święto przebiśniegu". Hrabal zamieszkał wtedy na wsi o nazwie Krsko, położonej kilkadziesiąt kilometrów od Pragi. Ten film jest moim zdaniem najbliższy piwno-biesiadnemu wyobrażeniu o czeskiej rzeczywistości. Cenię ten film za humor i lekkość tematu, choć i tu nad sielskim klimatem unosi się widmo tragedii.
Aleksander Kaczorowski - polski znawca Hrabala - pisze o "Postrzyżynach" i "Święcie przebiśniegu", że były to obrazy przesłodzone, zanadto konformistyczne w stosunku do ciężkiej rzeczywistości tamtego okresu w Czechosłowacji. Dla mnie ten brak zainteresowania polityką, objawiający się w podpisaniu lojalnej wobec reżymu "Antykarty", nie stanowi dużego problemu. Obydwa utwory zasługują na uwagę poprzez to, że pokazują ludzi starających się żyć tak, jakby na świecie nic złego się nie działo, mimo że tragedia jest o krok.
I w końcu "Obsługiwałem angielskiego króla" - film wg mnie nie tak dobry jak poprzednie, bo powstał po śmierci Hrabala. Myślę, że nieobecność pisarza podczas powstawania scenariusza spowodowała, że film stracił odrobinę z klimatu charakterystycznego dla poprzednich dzieł. Jest to poza tym utwór dotyczący najważniejszych pytań epoki o faszyzm i komunizm. Menzel poszedł w tę bardzo uniwersalną stronę i trochę pozostawił samemu sobie głównego bohatera - pana Dziecię. Filmowi brakło tego charakterystycznego dla Hrabala pochylenia się nad zwykłym człowiekiem, nad którego głową przetaczają się burze historii.
Menzel i Hrabal to skrajnie różne osobowości - Hrabal plebejski i kochający piwo monogamista, wierny do końca swojej Pipsi; Menzel - abstynent, podróżujący po świecie dżentelmen, miłośnik płci przeciwnej. Obaj przez cały czas trwania znajomości byli do siebie zdystansowani, zawsze do siebie na "Pan". Cóż - nierzadko bywa, że z połączenia tak różnych żywiołów powstaje coś wartościowego, takiego jak spółka Hrabal i Menzel.

niedziela, 9 marca 2014

Recenzja powieści Jana Pelca "...będzie gorzej" - wyd. Czarne

  
                                           oficjalna recenzja serwisu "lubimyczytac.pl"

Olin, bohater powieści „...będzie gorzej” Jana Pelca, nie chce zostać robotnikiem w fabryce w Czechosłowacji doby Gustava Husaka. Wypowiada wojnę swojej rodzinie, systemowi, nawet samemu sobie. Jego życiową postawą staje się bezkompromisowe dążenie do wolności. „...będzie gorzej” jest kontrkulturowym eposem, wpisującym się w tradycję Kerouaca, Ginsberga, Keseya i jest tych nazwisk bez wątpienia godny. To jedyna mi znana próba takiego pisarstwa, pochodząca spoza „żelaznej kurtyny”.
W krajach tak zwanej „demokracji ludowej” pojęcie wolności ściśle związane było z polityką. Ludzie pozbawieni prawa do prywatności, nieustannie inwigilowani przez system nie mogli decydować o swojej drodze życiowej. Wszystko, co prywatne, podlegało kontroli. Takim państwem była Czechosłowacja czasów Gustawa Husaka. Po przełomie „Praskiej Wiosny” w 1968 roku nastał mroczny czas tak zwanej „normalizacji”. To właśnie na ten czas przypada akcja „...będzie gorzej”.

„Normalizacja” miała wszystkich Czechów sprowadzić do wymiaru tak zwanego „czechaczka” - przeciętniaka, który po zaspokojeniu swoich podstawowych potrzeb nie ma już ochoty na marzenia, bunty, przygody, podróże. Knedle, piwo i bajki o Rumcajsie muszą „czechaczkowi” wystarczyć za całe uniwersum życiowych możliwości. Kto nie pasuje do tego wymiaru naraża porządek socjalistycznej ojczyzny. Olin nie jest bohaterem z bajki o Żwirku, bardziej o Muchomorku. Olin nie chce być porządnym, zwykłym Czechem. Rzuca szkołę, ignoruje obowiązek pracy, porzuca w końcu rodzinę, by przystąpić do subkultury „hipów”. Jednak nadzieje na piękne marzenie o wolności „dzieci kwiatów” pryskają jak bańka mydlana. Świat czeskiego undergroundu epoki Husaka to codzienna walka, to autentyczny margines, gdzie schodzi się krok po kroku na samo dno moralne – człowiek w walce o przetrwanie nie cofnie się przed niczym, przed kradzieżą, prostytucją, nawet przed zbrodnią. W tym świecie nie ma żadnych kompromisów, a krótkie, brudne życie jest normą straceńców.

Powieść Jana Pelca bije czytelnika, często wywołuje brak zgody na słowa i opisy, niedowierzanie, że można zgodzić się na takie życie, a jednocześnie mitologizować ową rzeczywistość. Jest to też powieść o cenie, jaką się płaci za wolność. Wszyscy bohaterowie są tutaj życiowymi straceńcami bez przyszłości. Trochę im współczujemy, ale często się ich brzydzimy. To nie jest odkrywanie, że, jak u Hrabala, „cud zdarza się co dnia”. „Cud” Pelca to zaczerpnięcie haustu powietrza po wynurzeniu się z szamba.
Pelcowi udało się tutaj zawrzeć doskonale dwoistość natury czeskich buntowników, którzy z jednej strony są zmęczeni moralnie, często mają dosyć wolności, co może prowadzić do prób samobójczych albo zakładu psychiatrycznego. Z drugiej strony nikt tak jak ci straceńcy nie potrafi docenić piękna świata i chwili, radości z prostego faktu codziennych narodzin, które następują po otwarciu oczu.

Książka Jana Pelca jest pełna przygód i radości. Jest także pełna bólu. To apoteoza życia na krawędzi. „...będzie gorzej”, książka, którą prezentuje nam wydawnictwo „Czarne”, to pierwsze pełne polskie wydanie tego legendarnego już dzieła. Jest to coś zupełnie innego niż świat Hrabala, takich Czech i Czechów nie znajdziemy też w reportażach Mariusza Szczygła. Gorąco polecam tę książkę, która została znakomicie przetłumaczona przez Jana Stachowskiego. To prawdziwe wydarzenie, dziw bierze, że dopiero teraz dostajemy polską wersję tego wybitnego dzieła.
Czy ktoś wiedział, że „włóczędzy Dharmy” byli także w Pradze?
Tytuł recenzji jest cytatem z książki Bohumila Hrabala „Czuły barbarzyńca”

sobota, 1 marca 2014

Recenzja książki "Guguły" Wioletty Grzegorzewskiej - wyd. Czarne

                                                                oficjalna recenzja
                                                                           

Guguły” są debiutem prozatorskim Wioletty Grzegorzewskiej, pisarki pochodzącej z wioski położonej na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Opowiada ona w swoim zbiorze krótkich form prozą o dzieciństwie, dorastaniu, o dobrych i złych stronach bycia małą dziewczynką w małej wiosce. „Guguły” to niedojrzałe owoce, to czas dojrzewania, okres intensywnego zbierania doświadczeń życiowych, ale także okres cudownego, magicznego bycia w świecie, który coraz bardziej otwiera się na człowieka.
Czas akcji: głównie lata 80. Miejsce akcji: wieś Hektary. To konkretne usytuowanie „Guguł” wcale nie oznacza biograficznych konsekwencji. To główny walor tej prozy, mimo iż utkana z osobistych doświadczeń, opowieść nie traci uniwersalnego charakteru. Ów uniwersalny wymiar zyskuje autorka głównie dzięki wprowadzeniu świata dziecięcej wyobraźni, tej magicznej perspektywy, która jakże często bywa pułapką pisarzy zapatrzonych w prozę Schulza. Wioletcie Grzegorzewskiej udało się uniknąć nadętej oniryczności. Udało się jej zachować równowagę między magią opisów stanów wewnętrznych a chropowatością świata zewnętrznego.
Wioletta Grzegorzewska w oryginalny sposób wpisuje się w nurt „literatury wiejskiej”. Grządkę tę uprawiało wielu rodzimych pisarzy: Tadeusz Nowak, Julian Kawalec, Edward Redliński ze swoją „Konopielką”, czy Wiesław Myśliwski z wielką powieścią wiejską „Kamień na kamieniu”, a ostatnio Marian Pilot i jego uhonorowany nagrodą Nike „Pióropusz” - przykłady można mnożyć, sięgając bliżej i dalej, jednak temat polskiej wsi jest często omijany przez pisarki. Wydaje się, że wiejskość nie pasuje do tworzonego aktualnie obrazu nowoczesnej kobiety. Nawet jeśli odniesiemy się do prozy Olgi Tokarczuk to zobaczymy „baśniowy” opis świata, który przykrywa skutecznie warstwy życiowego błota. Wioletta Grzegorzewska w swoich opowiadaniach nie unika szarości, choć jest to szarość czysta, bo wyszorowana popiołem.
Świat mitów tworzy u Grzegorzewskiej wiejska religijność – pomieszanie pogańskich wierzeń z katolickimi obrzędami. Elementy te widziane oczyma dziewczynki są oderwaniem od szarości domowej izby i podwórka. Autorka mogła tutaj wpaść w prześmiewczą manierę, która dziś święci swoje wielkie dni. Nic z tego – świat wierzeń i obrzędów jest u Wioletty światem, na który się czeka, który przynosi ze sobą transcendentny wymiar cudowności, odejścia od prozy ku poezji. To umiejętne balansowanie na pograniczu liryki i epiki nie pozwala czytelnikowi na narracyjne znużenie.
Dużo tych pułapek czyhało na Wiolettę Grzegorzewską – oprócz wyżej wymienionych istniała przecież tak silna u niewiast potrzeba społecznego zaangażowania, gdzie marzenie o literaturze ustępuje marzeniu, żeby poboksować się z niesprawiedliwą rzeczywistością. Pewnie takie motywy czy pola interpretacyjne znajdziemy także w „Gugułach”, ale nie to mnie urzekło w książce wydanej przez Czarne. Od jakiegoś czasu szukam częstochowskich klimatów literackich, pojawia się tego coraz więcej na półkach księgarskich, ale na ogół rozbijam sobie oczy i część mózgowia odpowiedzialną za czynność czytania o nieprzekonującą próbę zostania pisarzem. W wypadku Wioletty Grzegorzewskiej, debiutantki silnie z Częstochową związanej, nie mam wątpliwości, że mamy do czynienia z książką absolutnie wyjątkową. Mam nadzieję, że to dopiero początek i że Wioletta jeszcze wiele razy obdaruje czytelników swym talentem.