Dom (zly)

Dom (zly)

piątek, 31 października 2014

Wywiad z Iwanem i Atłasem = dziś Ocalić od zapomnienia brzmi inaczej, Iwan RIP

„Ocalić od zapomnienia” - wywiad z  Iwanem i Atłasem, założycielami hip-hopowego składu NML
   
   
    Zacznijmy od tego, co zdarzyło się w ostatnim czasie – odnieśliście lokalny sukces...

Iwan : Tak. Wygraliśmy IV edycję Debiutów From Poland oraz otrzymaliśmy nagrodę publiczności. Oceniało nas pięcioosobowe jury wywodzące się ze środowiska hip-hopowego i ich zdaniem byliśmy najlepsi. W nagrodę będziemy mieli realizowany profesjonalny klip, promujący nasz skład.

 Która z tych nagród jest dla Was najważniejsza: jury czy publiczności?

Atłas: Niezmiernie cieszymy się z wygrania konkursu, jednakże nagroda przyznana od publiczności jest niemniej ważna. Jury oceniało naszą technikę, ekspresję, kontakt z publiką, a my właśnie dla tych ludzi robimy naszą muzykę. Szczególnie dziękujemy grupie naszych przyjaciół, którzy wspierają nas we wszelkich działaniach i przychodzą na każdy nasz koncert.
Iwan: Pozdrawiamy i dziękujemy , że doceniacie, co robimy.

    Co robiliście zanim powstał skład NML (Nie Ma Lekko - przyp. red.)?

Iwan: Teksty hip-hopowe pisałem od momentu, kiedy nauczyłem się alfabetu, ale były to głównie rzeczy pisane do szuflady, rapowane przed lustrem. Przed założeniem sklądu zagrałem jeden solowy koncert pod koniec 2011 r. , a już 3 stycznia 2012 powstał NML.

Atłas: Na początku też pisałem do szuflady i nie afiszowałem się nigdzie ze swoją twórczością. W 2010 roku wraz z moimi ziomkami, Ciszkiem i Olo, stworzyliśmy grupę o nazwie Południe Styl i zagraliśmy kilka koncertów. Później zacząłem koncertować jako Atłas i nagrałem nielegala pt. „Giants”.
   
    Co robicie oprócz muzyki?

Iwan: Uczę się w Technikum im. Generała Andersa, a po zajęciach zajmuję się swoją drugą pasją – sportami walki oraz pracuję w weekendy jako ochroniarz.

Atłas: Spełniam się jako kucharz w jednej z bardzo szybkich restauracji (śmiech).

    Które zespoły ze sceny hip-hop cenicie najbardziej i co was inspiruje?

Iwan: Najbardziej cenię autentyczne ekipy, które przekazują jakieś ważne treści. Takim składem jest dla mnie Hemp Gru. Drugim takim wykonawcą jest Tadek, który wydał album „Niewygodna prawda”. Obydwa przykłady łączy patriotyczny przekaz oraz wiara w wartości. Oczywiście cenię także stare dobre składy jak Molesta, WWO, Peja, Zipera, Płomień 81. A inspiruje mnie życie.

Atłas: Najbardziej lubię rap z lat 90-tych, takich wykonawców jak Easy-E, Big Pun, 2pac, Ice-T. Inspirują mnie moje emocje.

   
   
    Czy w swoich tekstach także staracie się nawiązywać do treści, które są dla Was ważne?

Iwan: Z jednej strony interesują nas problemy współczesności, trudna sytuacja młodych ludzi w kraju, brak pracy, perspektyw na przyszłość. Ale z drugiej strony nasza nazwa -  Nie Ma Lekko – nawiązuje do tego, żeby się nie poddawać, walczyć o swoje, nie tracąc tradycji i swoich własnych korzeni.

 Dziś często słyszymy głosy, że patriotyzm, o którym często rapujecie, jest przeżytkiem. Czy nie boicie się, że Wasze przesłanie nie będzie wystarczająco popularne?

Atłas: Nie interesuje mnie co jest modne, a co nie. Dla nas liczy się autentyczny przekaz, jeśli czujemy potrzebę mówienia o takich treściach jak ojczyzna i wiara, to po prostu to robimy.

Iwan: Dzisiejszy patriotyzm jest łatwiejszy od patriotyzmu naszych rówieśników z czasów wojny. Dziś wystarczy pamięć, świadomość historii i szacunek dla tradycji. I o tym są nasze utwory.
   
8.    Jakie postaci z polskiej historii są dla Was ważne?

Iwan: Pierwszą taką postacią jest rotmistrz Witold Pilecki, dlatego że potrafił się przeciwstawić systemowi i pozostać do końca nieugiętym, lojalnym wobec towarzyszy broni. Jest on przykładem dla zobrazowania postaw wielu anonimowych dziś ludzi, którzy walczyli o wolną Polskę.

Atłas: System nauczania omija ważny aspekt historyczny, jakim byli „żołnierze wyklęci”. Chcemy także inspirować się tymi bohaterami.

Muzyka hip-hopowa kojarzy się z opowieścią o zwykłym życiu, codzienności. Czy w tej konwencji jest miejsce na patriotyczne przesłanie?

Iwan: Te dwie rzeczy nie stoją wobec siebie w sprzeczności. Zwykłe życie to także wartości, którymi się kierujemy.

Atłas: Chcemy powiedzieć młodym ludziom, że tożsamość to korzenie, z których czerpiemy siłę do życia. Pamiętam zeszłoroczne Euro i modę na flagi i barwy narodowe. Szkoda tylko, że komercyjne imprezy więcej znaczą dla ludzi niż święta narodowe.

piątek, 19 września 2014

Recenzja książki Marcina Najmana "Kulej - mój mistrz" - wyd, Ole

TRAMPOLINY MARCINA NAJMANA

W zalewie biografii wszelkiego rodzaju książka Marcina Najmana „Kulej – mój mistrz” jest dziełem absolutnie wyjątkowym. Wyjątkowość ta polega na specyficznym sposobie opisu postaci bokserskiego mistrza, Jerzego Kuleja, który jest w tej książce tłem dla zaprezentowania się autora. To Marcin Najman stoi tutaj w centrum, to Marcin Najman bryluje elokwencją i dowcipem, to Marcin Najman jest prawdziwym i jedynym bohaterem książki o Jerzym Kuleju.
Kim jest Jerzy Kulej wiemy – dwukrotny mistrz olimpijski (tylko jemu udało się to osiągnąć), jeden z najwybitniejszych polskich sportowców. Kim jest Marcin Najman? Wiedzą głównie widzowie programu Big Brother i kibice walk w formule MMA, w której pan Marcin zasłynął tym, że stoczył tam trzy boje zakończone sromotną klęską. Aktualnie autor i główny bohater książki jest częstochowskim celebrytą, człowiekiem, który dzięki wielkim zdolnościom w smarowaniu wazeliną zdobył zaufanie lewicowych władz miasta i organizuje gale bokserskie. Ostatnio przygotowuje „pożegnalną” walkę bokserskiego emeryta, Andrzeja Gołoty, który wedle książki „Kulej – mój mistrz” także jest przyjacielem Marcina Najmana i dlatego zapewne tę „naprawdę” ostatnią walkę wygra właśnie Andrzej.

Zawsze, gdy oglądałem walki Najmana, miałem wrażenie, że do ringu wchodzi przerażony. Stąd wynikał jego styl walki, rozpaczliwy, chaotyczny atak, który w przypadku równie przerażonych zawodników jak on, był kilkakrotnie skuteczny. Ale największym atutem Najmana jako zawodnika było to, ze pokochał boks bez wzajemności i uczynił z tego walor – będąc słabym bokserem, rozgrywał to medialnie w taki sposób, że stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich pięściarzy na zawodowym ringu. Stał się wzorcem dla wszystkich tych, którzy będąc pozbawieni talentu i chęci do pracy, zaopatrzeni jednocześnie w bogaty zapas ambicji, mogą kreślić swoje drogi na „szczyt”. Czego „szczyt” pozostaje w tym wypadku kwestią drugorzędną.

Podobnie jest z książką Najmana. I nie chodzi mi o to, że na 102. stronie Jurek Kulej zadzwonił do swojego Marcinka „o wpół do SIUDMEJ rano”. Najman, jak już tu wspomniałem, był w swoim życiu bokserem, zawodnikiem MMA, celebrytą z Big Brothera, promotorem gal bokserskich. Teraz został pisarzem. Z książki wynika, że ponad wszystko był jednak przyjacielem Jerzego Kuleja. I pewnie, jakim był sportowcem i pisarzem, takim był i przyjacielem. Kulej – przyjaciel był dla Marcina Najmana trampoliną, dzięki której mógł on wybić się spośród tłumu przeciętniaków. Taką trampoliną był dla niego boks, taką trampoliną jest Andrzej Gołota, taką trampoliną jest prezydent Częstochowy, o którym wspomina z atencją nasz bohater, taką trampoliną jest Przemysław Saleta – największy wróg Najmana.

Każda porządna książka musi mieć swojego czarnego bohatera. Takim bohaterem jest w książce „Kulej – mój mistrz” Przemysław Saleta. Wspominane są tutaj rozmowy Marcina Najmana ze swym mentorem, w których Mistrz bezradnie kręci głową, gdy słyszy kolejne słowa na temat Salety – Salety podstępnego, Salety nieuczciwego, Salety bez zasad, Salety niemęskiego. Najman błyszczy jak statua ze złota przy nikczemnej figurze swego odwiecznego rywala, jak w klasycznym westernie – najpierw przyjaciela potem zdrajcy i wroga. Najmana otaczają sami przyjaciele, ale postać Przemysława Salety uświadamia czytelnikom, kim bylibyśmy bez wrogów.

Oprócz wątku Salety wszystkie trampoliny Najmana, z Jerzym Kulejem na czele, są ukazane w świetlistej łunie pozytywnych relacji z Marcinem Najmanem, który rozjaśnia je wszelkiego rodzaju komplementami. Najważniejszą umiejętnością pana Marcina jest bowiem sztuka wazeliniarstwa, którą rzeczywiście opanował po mistrzowsku. Jego dzieło wręcz ocieka lukrem, jest pełne zachwytów nad wspaniałymi ludźmi, którzy mieli niewątpliwe szczęście spotkać na swej drodze tę cudowną postać, jaką jest Marcin Najman.

Celowo nie poświęciłem tutaj wiele miejsca tytułowemu bohaterowi książki, tytułowemu, bo jak powiedziałem głównym bohaterem jest tutaj sam autor. Mimo wszystko uważam książkę „Kulej – mój mistrz” za ważne zjawisko. Nie ze względu na wartość literacką czy biograficzną, ale dlatego, że książka ta osiąga wyżyny, jeśli chodzi o socjologiczne zobrazowanie zjawiska celebryctwem zwanego. Otóż celebryta, jako osoba sama w sobie nie przedstawiająca zbyt dużej wartości, potrzebuje trampolin, które wyrzucą ją na orbitę medialnego zainteresowania. Książka „Kulej – mój mistrz” jest doskonałym instruktażem jak takie trampoliny znajdować i wykorzystywać do swoich celów. W tym tkwi jej wartość i ważność. Bo, jak mówi stare porzekadło, pamiętające czasy świetności Jerzego Kuleja, to nie walka, lecz chęć szczera uczyni z ciebie boksera.

sobota, 13 września 2014

Recenzja książki Gezy Ottlika "Szkoła na granicy" - wyd. WAB

                                                             http://lubimyczytac.pl/

Szkoła opresji

Géza Otllik nie jest dobrze znany polskim czytelnikom, chociaż to już trzecie wydanie „Szkoły na granicy” w naszym kraju. Jak słusznie zauważa autor posłowia do „Szkoły...”, Peter Eszterhazy, urodzony w 1912 Ottlik pokoleniowo lokuje się między Sandorem Maraiem (1900) a noblistą Imre Kerteszem (1928). Doświadczenie tych trzech twórców przypada na gwałtowny czas przemian XX wieku. Pierwszy z nich, Marai, powraca do klimatu belle époque, opisuje upadek „starych, dobrych” czasów, także monarchii austro-węgierskiej, która do dziś dla wielu Węgrów stanowi chlubny okres w ich historii. Kertesz koncentruje się na największej tragedii w dziejach ludzkości, jaką niewątpliwie jest Holocaust. Ottlik w swoim opus magnum, jakim bez wątpienia jest „Szkoła na granicy”, buduje most między tymi dwoma momentami. Tworzy on obraz tego, co doprowadza do świata bezwzględnych dyktatur. Ważnym faktem jest to, że książka powstała tuż po II wojnie światowej, ale została wydana dopiero po bolesnych dla Węgrów wydarzeniach 1956 roku.
Tematem powieści węgierskiego pisarza są wspomnienia ze szkoły wojskowej. Wojsko i szkoła – dwa systemy opresji, mające na celu przekształcić dziecko w dorosłą i świadomą jednostkę, zostały tutaj połączone, tworząc wyjątkowy świat doznań młodego człowieka wobec machiny dorosłego świata. Autor na pewno znał takie książki, jak „Przygody dzielnego wojaka Szwejka” Haszka czy bardzo zbliżoną tematycznie powieść Roberta Musila „Niepokoje wychowanka Torlessa”. Ważna jest tutaj także wspólnota geograficzna – wszyscy z wymienionych pisarzy pochodzą z Europy Środkowej, choć są różnej narodowości: Węgier – Ottlik, Czech – Haszek i Austriak – Musil. I to nie są jedyni twórcy, pochodzący z tego regionu, którzy w poruszali temat opresji systemu wobec jednostki. Wszak jest to tradycja Franza Kafki z jego „Procesem” na czele. Geza Ottlik świadomie i w wyjątkowy sposób wpisuje się w tę tradycję.
Akcja powieści przypada na lata 20. XX wieku. Ottlik sięga do swoich własnych doświadczeń, by stworzyć syntezę świata opresji, który jest tutaj utożsamiony z wkraczaniem w dorosłość. Być dorosłym znaczy dla autora być pogodzonym z okrucieństwem i bezwzględnością świata, który traktuje człowieka jako narzędzie. Młodzi ludzie w „Szkole na granicy” muszą zatracić własne przekonania, muszą zacząć żyć z maską, którą zakładają im przełożeni. Tylko wtedy narzędzie będzie skuteczne, tylko wtedy narzędzie będzie przydatne. Wszystko to sprawia, że „Szkoła na granicy” staje się sugestywnym zapisem relacji między jednostką a systemem oraz przemian zachodzących w człowieku, który szybko staje się częścią tego systemu i przestaje działać według własnych przekonań. To system tworzy człowieka, nie psychika, osobowość czy normy moralne – mówi czytelnikom Géza Ottlik.
Mimo tak silnego przekonania o braku wolności, książka Ottlika jest bardzo subtelnym opisem świata dyktatury. Właśnie ta delikatność, niedomówienia, swoisty brak dramatyzmu czyni ów opis wyjątkowo silnym. Trzeba przebić się przez warstwy normalności, obojętności, by dotrzeć do istoty przesłania Ottlika. Paradoksalnie właśnie przez to może się ono okazać wyjątkowo mocne. System wcale nie musi tutaj oznaczać całkowitej rezygnacji z samego siebie. To swoisty psychologiczny dualizm między tym, kim jestem dla świata, a tym, kim pozostaję dla samego siebie. Tragiczne jest właśnie owo uświadomienie sobie, że to, co moje, w pewnym momencie zostaje zatracone i nie jest tego w stanie powstrzymać żadna wolność.
Géza Ottlik nie był płodnym twórcą. Prócz zbioru opowiadań i popularnej wśród miłośników gry w karty książki na temat brydża nie wydał prawdopodobnie nic więcej. „Szkoła na granicy” jest dziełem jego życia, książką z jednej strony osobistą, sięgającą do własnych przeżyć, z drugiej strony - bardzo prawdziwą syntezą świata opresji. Nie jest to jednak książka mroczna, niosąca z sobą jedynie negatywny obraz świata. Jest tutaj miejsce na przyjaźń i nostalgię. Jest tutaj przekonanie, że nawet mroczna, opresyjna rzeczywistość może być pokonana przez siłę wzajemnych, międzyludzkich relacji, które tworzą podskórny i wewnętrzny ale przecież najistotniejszy sens tego świata.

środa, 3 września 2014

Recenzja książki Joanny Dziwak "Gry losowe" - wyd. Ha!art

       
oficjalna recenzja portalu  Lubimy czytać

Męczył mnie ten termin. Wszędzie słyszałem tylko: hipster to, hipster tamto, hipster tu, hipster tam. Ale gdy prosiłem: dajcie mi hipstera!, odpowiadała głucha cisza. Zrozumiałem dopiero, gdy na Facebooku zobaczyłem memy ze strony „Hipsterski maoizm”. Autorką strony jest w połowie Joanna Dziwak. Joanna Dziwak jest także autorką „powieści” „Gry losowe”, „powieści” wydanej przez Ha!art – najbardziej hipsterskim z hipsterskich wydawnictw na naszym rynku księgarskim.
Hipsterstwo strony „Hipsterski maoizm” objawia się kontrkulturowym sprzeciwem wobec elit politycznych. Ostrze szyderstwa jest wymierzone w polityków wszelkich ugrupowań i przekonań. Skłania to odbiorcę do wniosku, że hipster jest zbuntowany wobec wszystkiego, co ma wpływ na masę, w której przyszło mu żyć. Jednak hipster nie uważa, że jego bunt ma jakikolwiek sens, więc pozostaje na poziomie dowalania memami. Jednym z głównych elementów memowych jest „piąteczek”, czyli moment, gdy i ci z PiS, i ci z SLD i ci z PO, ba!, nawet sam Putin i Angela Merkel, udają się na melanż. Wedle „Hipsterskiego maoizmu” najlepsze melanże odbywają się u Olka Kwaśniewskiego.
Ale zostawmy już „Hipsterski maoizm”. „Gry losowe” bowiem z polityką nie mają wiele wspólnego. „Gry losowe” są o współczesnych artystach, którzy, chcąc nie chcąc, są poniekąd niezdefiniowanymi hipsterami. Są różni - wiekowo, płciowo nieraz bardzo odlegli, ale łączy ich Internet. Czy ktoś widział kiedyś Internet? Nie pamiętam, czy to cytat z książki „Gry losowe”, która opowiada o podwójnej fikcji – fikcji twórczej spotęgowanej przez fikcję Internetu. Pokazuje, jak bardzo pogubiliśmy się w świecie, w rzeczywistości, gdzie każdy staje się twórcą, gdzie byle szczyl, przyprawiający wąsy Komorowskiemu, panu prezydentowi, staje się artystą współczesnym, hipsterskim, niezależnym prawie od nikogo, niezależnym prawie od samego siebie
Arkadiusz Pszczoła. Wiedzie nas autorka od alfabetu łacińskiego, że litery to świat kobiecych schiz, przez świat cyfr arabskich, które symbolizują pozorny sukces marketingowy męski, lecz także uniwersalnie romansowo-internetowy, aż do cyfr rzymskich, które są porządkiem Arkadiusza Pszczoły. Arkadiusz Pszczoła jest mi bliski. Pewnie jest bliski wielu adeptom sztuki pisania, którzy wchodzą w „smugę cienia”. Jest mi bliski wiekowo i bliski wykształceniowo. Ma, rzecz jasna, wiele przypadłości świra. Podstawową jego przypadłością jest to, że świruje. To znaczy nie potrafi mieć normalnych relacji ze światem. Tą cechą przypomina nas wszystkich. Wszystkich, którzy prawdy o świecie i relacji międzyludzkich szukają w Internecie. Oprócz tego jest polonistą, jest po czterdziestce i pisze wiersze, które publikuje w Internecie.
A wszystko to opisane z wyczuciem narracji fejsa. Teksty są jak podpisy pod memami. Lekko i wesoło, chociaż tak naprawdę smutno, wiedzie nas ta narracja od Los Angeles do Bytomia. Bo świat to jednak globalna wioska. Globalna wioska, gdzie jednak wszyscy są tak cholernie samotni, że wierzą w Internet i w fejsa, i w lajki na fejsie. Że bez tej pompy ssąco-tłoczącej nie daliby rady już istnieć, bo tak naprawdę nie potrzebują drugiego człowieka. Bo boją się, że ci inni są tak samo popieprzeni, jak i on sam, ona sama.
„Gry losowe” stawiają znak równości między wygranymi i przegranymi. Niwelują to, co do tej pory stanowiło o sensie kultury, że na przykład ktoś dostał Nobla albo Nike, bo i tak sens tego jest sensem doraźnym i niepewnym. Encyklopedie, których już nikt nie kupuje, pękają w szwach od różnych laureatów, a o Wikipedii to już w ogóle szkoda mówić. Tak zatem każdy stał się twórcą, ale odbiorców nie starcza, a jak starcza, to jest to jeszcze bardziej podejrzane, bo kim są ci, którzy zamiast tworzyć, czytają? I czy w ogóle można im w związku z tym ufać?
Pojechała Masło Dziwak. Zarzut to czy pochwała? Sam nie wiem. Ja to lubię. Czyli nie jest to książka natrętnie oryginalna. Ale co dziś jest natrętne i oryginalne zarazem? Internet?
„Gry losowe” są z pozoru książką błahą. Może się prześlizgują, może zbyt szybko się czytają, może nie zgłębiają. Ale czy nie taki charakter ma świat „fejsbukowych” doznań? „Gry losowe” są pytaniem o rolę kultury w dobie Internetu. Pytaniem ważnym, pytaniem ciekawym. Czy wystarczająco głębokim i na poziomie? A co dziś jest wystarczająco głębokie i na poziomie? Internet?

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Recenzja książki "Wszystko się spieprzyło..." Richarda Fariny - wyd. Officyna


                                 

oficjalna recenzja portalu Lubimy czytać

Czas kontrkultury

Lata 60., czasy rewolucji obyczajowej odcisnęły piętno na współczesnym wymiarze kultury. Bitnicy jak Allen Ginsberg ze swym „Skowytem” czy Jack Kerouac z powieścią „W drodze” przecierali szlaki dla całej fali twórców, którzy w istotny sposób wpłynęli na wszelkie dziedziny sztuki – Ken Kesey, Andy Warhol, Bob Dylan to tylko kilka nazwisk, które dowodzą trwałości i aktualności tych zjawisk. Zresztą cały ruch hipisowski z legendarnym festiwalem w Woodstock jest najlepszym dowodem na to, z jak istotnym zjawiskiem kulturowym mamy do czynienia. Amerykańska rewolta studencka, która przetoczyła się w latach 60. przez kampusy uniwersyteckie, wpłynęła nie tylko na kształt kultury amerykańskiej. Zjawisko Nowej Fali w filmie i literaturze bardzo silnie zaistniało w Europie. Większość zjawisk kulturalnych i obyczajowych w kulturze Zachodu dzieje się do dziś w kontekście rewolty lat 60., czerpiąc z niej, bądź negując jej osiągnięcia.
Powyższy wstęp jest wprowadzeniem do bardzo ciekawego zjawiska na polskim rynku księgarskim, jakim jest seria „Twarze kontrkultury” wydawana przez „Officynę”. Książka Richarda Fariny „Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej” jest czwartą książką z tego cyklu, który ma przybliżyć polskiemu czytelnikowi mniej znane dzieła związane z rewoltą lat 60. w Stanach Zjednoczonych (pozostałe to „Lata sześćdziesiąte”, „Wspomnienia bitniczki” oraz „Candy Terry Southern”).
Wydanie „Wszystko się spieprzyło” prawie 50. lat od premiery uświadomiło mi, jak wielkie luki ma nasza świadomość literacka. Po książkę Fariny warto sięgnąć mimo „kontrkulturowego” kontekstu. To po prostu świetna i uniwersalna literatura, pełna humoru i napisana żywym, pełnym blasku językiem. Za oddanie językowej energii i przyjemność czytania trzeba niewątpliwie podziękować autorowi tłumaczenia Tomaszowi Kłoszewskiemu.
„Wszystko się spieprzyło...” to w gruncie rzeczy, podobnie jak „W drodze”, powieść przygodowa, gdzie ważną rolę odgrywa podróż. Głównym bohaterem jest Grek, Gnossos Pappadoupulis. Jego życie to nieustanna zmiana otoczenia. Zmianom tym towarzyszą liczne dialogi z mniej lub bardziej przypadkowo spotkanymi ludźmi, które są błyskotliwie mieniącym się karnawałem potocznego języka. Osią akcji przez większą część książki jest konflikt na uniwersyteckim kampusie, który dziś można by uznać za absurdalny – chodzi o ograniczenie kontaktów między mieszkańcami męskich i żeńskich akademików. Wszystkim perturbacjom, w których centrum stoi Gnossos, towarzyszą imprezy, narkotyki, magia i seks, czyli mamy tu wszystkie kontrkulturowe atrybuty lat 60. Mamy też rewolucję na Kubie.
Najważniejszymi elementami, które czynią tę książkę wyjątkową są humor i dystans. Farina w swoim opisie lat 60. nie jest patetyczny. Dzięki temu książka nabiera uniwersalnego charakteru. Jak często idee i rewolucyjny zapęd młodych ludzi jest wykorzystany przez możnych tego świata do własnych celów. To uniwersalna i ponadczasowa prawda aktualna i dziś.
Richard Farina zginął w wypadku, mając zaledwie 29 lat. Opublikował tylko jedną powieść i trzy albumy z muzyką folk. Zdolny człowiek, który miał przed sobą całe twórcze życie. Dobrze, że dziś możemy przypomnieć sobie jego powieść – powieść autora, któremu Thomas Pynchon dedykował swoją „Tęczę grawitacji”.

piątek, 15 sierpnia 2014

Recenzja Książki Charlesa Bukowskiego "Najpiękniejsza dziewczyna w mieście" - oficyna wydawnicza "Noir sur Blanc"


                                                               
                                                                  oficjalna LC recenzja

A może pokochać Hanka?

A może pokochać Hanka? Czy to w ogóle możliwe? Popatrzcie na tę jego „twarz”, twarz najbrzydszego człowieka na świecie. Urodził się po to, born into this, by być brzydkim, by brzydko pisać o świecie, by bryzgać na nas swoimi rzygami, swoją posoką, swoją spermą. Był bestią. Jak czyta się jego opowiadania i wiersze, to czuć ohydny odór bestii. Samotnej bestii, która wyje z rozpaczy, która wyje za miłością, ale nie wierzy w nią, a może po prostu inaczej ją definiuje. Wierzy natomiast w ból. To łączy wszystkie jego utwory. Samotność i niewyobrażalny ból. Narodził się po to, by nam o tym opowiedzieć. A może pokochasz Hanka, najpiękniejsza dziewczyno w mieście? Jak w baśni?
Tematyka jego twórczości - wiadomo: wóda, wino, piwo, fajki, dziwki, mordobicie, brutalny seks. Czy jest coś w tych opowiadaniach ponadto? Czy jest coś ponad świat opętanych szaleńców zwartych w śmiertelnym tańcu z rzeczywistością, z góry skazanych na porażkę, ale walczących do końca? Z wyciągniętym środkowym palcem w kierunku pustych, zimnych niebios? Chcieliśmy widzieć tego Hioba XX wieku na kolanach, żeby przyjął swoją mordę, uznał swą ohydę i się jej wyrzekł. Hank przyjął swoją mordę, uznał swą ohydę, ale się jej nie wyrzekł. Nie oczekiwał litości, miłosierdzia, zbawienia. Oczekiwał najpiękniejszej z pięknych – ciszy, jakiej nigdy nie słyszano. Tak samo, jak bohaterka tytułowego opowiadania tomu „Najpiękniejsza dziewczyna w mieście”.
Chcecie pokochać Hanka? Tę jego mordę – połączenie parszywego kundla i wściekłego goryla? To musicie wiedzieć, że kobieta jest jego największym wrogiem, że do miłości staje w szranki, w ringu, w walce na gołe pięści. Że tutaj kobieta mści się i gwałci za gwałt tysiącleci, że mężczyzna gwałci jak przez tysiąclecia i jest to zderzenie dwóch gwałtów, które splatają się w wirze, burzy wzajemnych wyładowań. A potem jest cisza, papieros i chłód, skotłowana i mokra od śluzu i potu pościel. To są kobiety Bukowskiego – dotknięte i skrzywdzone, kobiety, dla których nie ma zrozumienia i miłosierdzia, dla których gwałt jest codzienną porcją rzeczywistości - jak śniadanie, jak zakupy, jak pranie.
Oto tylko kilka tytułów na to, żeby pokochać Hanka: „Życie w teksańskiej kurwiarni”, „Ruchadło”, „Dziesięć brandzli”, „Wielka dupa mojej matki”... Są gorsze. A jakby tego było Wam mało, by pokochać Hanka, to może kilka leitmotivów: picie, mordobicie, prostytucja... Mało? Dorzucam: nekrofilia - „Kopulująca syrena...”, Hitler, pedofilia - „Antychryst”. Czy teraz rozumiecie, o czym do Was mówi Hank? Czy dalej chcecie go pokochać? A może znienawidzić? Dla niego to jedno i to samo.
Tak naprawdę to nie są opowiadania o piciu i seksie. One są o czymś wiele gorszym. Są o samotności, o przekleństwie, o bólu, którego nikt nie widzi. O tym, że gdzieś tam w głębi jesteś taki sam. On Ci to powie, opowie bez ceregieli, tak jak opowiedział to sobie, że taki na świat przyszedłem. Nie popełnił samobójstwa, chociaż zabijał się co dnia.
Na jego grobie jest napisane „Don't try”.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Polska numer B. Artykuł o dwóch dokumentach "Arizona" i "Czekając na sobotę" AD 2010

Polska numer B

Edytuj artykuł
Artykuł zawiera spoilery!

Dwa filmy dokumentalne "Arizona" Ewy Borzęckiej i "Czękając na sobotę" Ireny i Jerzego Murawskich podejmują ten sam temat - mówią o polskiej prowincji - jednak perspektywa czasu sprawia, że wymowa ich jest całkowicie odmienna. Co się wydarzyło, że nad polską wsią już nie przystajemy z zadumą, że raczej nam ta wieś wiochą zaczyna zawiewać coraz bardziej? A może wcale tak nie jest?

Film Ewy Borzęckiej powstał w 1998 i był próbą zmierzenia się z problemem polskiej wsi, która w latach 90-tych przeszła olbrzymią przemianę - upadły państwowe gospodarstwa rolne tzw. PGR-y, rolnictwo indywidualne w takim kształcie, w jakim istniało w PRL-u przestało być opłacalne, ale pozostali ludzie, którzy nie wiedzieli, co dalej ze sobą począć. Tak to już jest, że nie każdy zdąża na autobus do lepszego jutra. "Arizona" jest właśnie o takich ludziach.

Pogodzeni z losem, z patyną biedy, która oblepia twarze i szare ubrania, siedzący filozoficznie w przydrożnym rowie i czekający na Godota - tacy są mieszkańcy Zagórek. Rytm ich życia wyznacza wypłacany raz na miesiąc zasiłek i nowa dostawa do miejscowego sklepu wina marki "Arizona". Mieszkańcy wioski snują się jak cienie, trzymając w rękach butelki, których zawartość zmniejsza się z każdą chwilą. "Arizona" wyznacza rytm życia tych ludzi, a sklep spożywczy jest centrum tego świata martwych cieni. Kiedy słucha się wypowiedzi bohaterów filmu, trudno oprzeć się wrażeniu, że nie są tylko bezwolnymi kukłami. Każdy z nich miał swoje marzenia, cele życiowe, plany na przyszłość. Nie brali pod uwagę, że coś może pójść inaczej, że chłop nie jest potęgą i basta, że zostaną odstawieni na boczny tor i nikt nie powie im, co mogą ze sobą zrobić. Borzęcka chyba celowo omija temat Kościoła, który w tym zdewaluowanym świecie przestaje pełnić scalającą społeczność funkcję. Jedyny wygrany bohater filmu - właściciel sklepu - jest skończonym chamem. Żeruje na ludzkiej biedzie i nie żałuje mieszkańcom oprócz nektaru "Arizony" także szczerej pogardy. To on jest zwycięzcą. Obraz Borzęckiej jest na swój "czeski", "hrabalowski" sposób liryczny. Mnie to kojarzyło się z historią pakowacza makulatury, którego pewnego dnia zastępuje nowoczesna prasa, jak to jest pokazane w utworze "Zbyt głośna samotność". Wydaje się, że Borzęcką ten mijający świat na swój sposób urzeka, że jest z tymi ludźmi i próbuje podzielić się ich zmarnowanym światem i życiem.

Jak bardzo inaczej wygląda to w zrobionym na zamówienie HBO filmie "Czekając na sobotę". Ciekawie zmontowane historie młodych ludzi, którzy żyją tylko w soboty, a to co dobrego ich spotyka to dyskoteka w klubie "Nokaut", gdzie spotykają się wszyscy bohaterowie. Jedną z nich jest striptizerka, która beztrosko rozkłada nogi przed tłumem spoconych, wiejskich chłopaków, którzy między jej uda wkładają kamery umieszczone w telefonach komórkowych. Te filmy spomiędzy ud tancerki obejrzy jutro cała wioska. Dziewczyna opowiada przed kamerą jak wspaniale realizuje swoje marzenia, ściągając majtki sobie i tak zwanym ochotnikom.

Jednym z bywalców dyskoteki jest piękny blond młodzian, który ma swoją koncepcję dotyczącą wyższości wsi nad miastem - na wsi możesz po pijaku uwalić się w rowie i żadna Straż Miejska nie wywiezie cię do Izby. Zarobki młodziana jako stolarza sięgają 2 200, z czego ponad tysiąc upłynnia na sobotnich baletach, gdzie wywozi w krzaki małolaty, jak sam się o nich wyraża - zdziry. Młodzian nie jest zarejestrowany, z czego jasno wynika, że jego plany na przyszłość nie sięgają dalej niż do następnej sobotniej dyskoteki.

Ciekawy jest przypadek biednej 11-sto osobowej rodziny, która oprócz sprzątania klubu "Nokaut" utrzymuje się się z renty ojca, który stracił nogę w wypadku, o czym wypowiada się jego połowica - "szczęście w nieszczęściu, że stracił nogę, bo z czego byśmy teraz żyli". Przedstawiciele młodego pokolenia cierpią tutaj na chorobę nudą zwaną. Chętnie czymś by się zajęli, ale nie ma czym , więc nie pozostaje im nic innego, jak czekać na sobotę i prowadzić na ten temat dyskusje na przystanku PKS-u, który zastępuje im bar. W końcowych scenach rodzina przeżywa chwile szczęścia. Te chwile szczęścia to "rozbiór" świniaka. Ostatnia scena to obraz z półtuszą w tle, gdzie zgromadzona rodzina zajada się świeżo przygotowanymi podrobami wieprzowymi, a w tle świeci jak księżyc "rozebrana" półtusza (dużo bardziej rozebrana niż striptizerka) - symbol dostatku.

Morawscy pojechali grubo. Cóż HBO za byle co nie płaci. "Dokument zaangażowany negatywnie" polega w tym wypadku na tym, że na polskiej wiosze nie pozostawia się suchej nitki. Pytanie tylko, czy film daleko odbiega od życiowej prawdy? Z moich obserwacji i rozmów prowadzonych z młodymi ludźmi, żyjącymi właśnie tylko w soboty, wynika, że w większości przypadków bez krępacji identyfikują się z bohaterami tego dokumentu, czy lepiej by rzec reportażu. Cóż próba jest zbyt mała, aby wysuwać daleko idące wnioski, ale nie mam wątpliwości, że ta życiowa beznadzieja dotyczy dziś bardzo wielu młodych ludzi , którzy nie umieją, albo czasem po prostu nie chcą zrobić nic ciekawego ze swoim życiem i sobota jest dla nich ostatnią szansą, aby zaistnieć.

Nie chcę dokonywać radykalnych osądów, z których będzie wynikało, że po ostatnich wyborach znielubieliśmy politycznie niepoprawną i zacofaną polską wieś, hamującą rozwój nowoczesnej i liberalnej Polski numer A. Wydaje mi się, że oba filmy dają ciekawy materiał do refleksji na ten temat, ale oceny każdy musi dokonać samodzielnie. Może tylko w tym całym nieciekawym obrazie dobrze byłoby pokazać także i tych, którzy mieszkając na wsi odnieśli sukces i potrafią tam być szczęśliwi. Takie pozytywne wzorce dużo lepiej działają niż bezwzględna krytyka.