Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 9 grudnia 2014

Recenzja książki "Boginie z Żitkovej" - wyd. Afera

 ofcjal LC

Słowiańska pani-bóg

Najpierw posłuchajcie tego utworu - „Mrs. God” Helloween z płyty „Keepers of the Seventh Keys – The Legacy”. Oto on. Słuchałem tego albumu pod „Boginie z Žítkovej” Kateřiny Tučkovej. Trochę dużo tych znaków diakrytycznych, ale nie ma co się dziwić – to czeska powieść zaprezentowana polskim czytelnikom przez wydawnictwo Afera. Miałem napisać „polskiemu czytelnikowi”, ale liczba mnoga będzie tutaj bardziej na miejscu. Wszak bohaterkami są słowiańskie boginie. One żyły naprawdę.
Dora Idesová pochodzi z małej wsi na pograniczu Moraw i Słowacji. Jest jedną z ostatnich z rodu bogiń, jednak chce żyć normalnie. Boginie zajmowały się uzdrawianiem, ich działania były owiane mgłą tajemnicy. Nie były jednak wiedźmami, w swych praktykach używały modlitw i odwoływały się do religii chrześcijańskiej. Dora jako etnografka pragnie zbadać historię swoich przodkiń (sic!) w sposób naukowy. Prawda o boginiach okazuje się niesamowitą opowieścią z historią Czech, hitleryzmem i komunizmem w tle, a główna bohaterka odkrywa w niej prawdę o sobie samej.
Prawda i zmyślenie miesza się u czeskiej autorki w przedziwnych proporcjach. Momentami czyta się tę powieść jak baśń, która przechodzi w horror, a momentami jak historyczny dokument. Dokumentalny rys czyni „Boginie...” wiarygodnymi - przynajmniej jedną trzecią tej książki stanowią inspirowane autentycznymi archiwalia. Czyta się jednak te dokumenty z zainteresowaniem, przenikając krok po kroku tajemnice kobiet z morawskiej wsi.
Kateřina Tučková znalazła ciekawy pomysł na opowiadanie o czeskiej historii, dodam że historii mało znanej, historii przez małe h, ale jakże frapującej! Właśnie dzięki tej swojskości i prostocie bohaterek, które okazują się niezwykłe, powieść ma do zaoferowania czytelnikom coś więcej niż kolejną alternatywną wersję religioznawczych poszukiwań rodem z tradycji „kina nowej przygody”.
Cud zdarza się co dnia – pisał Hrabal. Czeska literatura po raz kolejny przynosi nam cudownie zwyczajne historie, których bohaterami, w tym wypadku bohaterkami, są z pozoru zwyczajni ludzie. Ci całkiem zwyczajni mają swoje wielkie tajemnice – mówi Kateřina Tučková.
„Boginie z Žítkovej” są jak słowiański „Kod Leonarda da Vinci”. Powieść tę czyta się jednym tchem, ale przekaz, który jest w niej zawarty, jest o wiele głębszy. Otóż swoją mitologię mają także małe narody, mówiąc ściśle także narody słowiańskie. W tym ujęciu utwór Kateřiny Tučkovej możemy potraktować jako dzieło o naszej wspólnej tożsamości.
Za spolszczenie tego bardzo ciekawego utworu należą się podziękowania Julii Różewicz i wydawnictwu Afera, które od lat zaznajamia nas ze wszystkim co interesujące w czeskiej literaturze współczesnej.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Recenzja książki "Havel. Zemsta bezsilnych" Aleksandra Kaczorowskiego - wyd. Czarne

 Kim jest Havel?
 
 LC official
Jest jednym z najbardziej znanych polityków XX wieku. Wybitny dramaturg i myśliciel politykiem stał się od niechcenia. W czasach komunizmu wystarczyło mówić prawdę, by stać się politykiem. Wystarczyło się nie bać i dostrzegać absurdy zniewolenia, by polityczna rzeczywistość sama zapukała do drzwi w postaci typów z Urzędu Bezpieczeństwa. Tak było z Havlem. Ale co o nim naprawdę wiemy? Kim był Vaclav Havel?

Żyliśmy mitem Havla. Niektórzy z nas. Żyliśmy mitem prezydenta-poety. Czytaliśmy wtedy Hłaskę i Bułhakowa. Ja czytałem. O Havlu nie wiedziałem zbyt wiele - widziałem tylko „Audiencję” w teatrze telewizji. Ale był symbolem. Nagle to, co w demoludach miało posmak zakazanego owocu, stało się oficjalne, legalne i pożądane. Szedłem zabytkowymi Hradczanami w tym tłumie długowłosych na stadion Strachov, gdzie na zaproszenie Havla wystąpili The Rolling Stones. I to było prawdziwe święto wolności.

Zazdrościliśmy Czechom i Słowakom prezydenta. U nas po trupach do władzy szedł elektryk-noblista. Popierany przez księdza Jankowskiego i przez braci Kaczyńskich pokonał Tadeusza Mazowieckiego, jego inteligencję i siłę spokoju. Nie wiedziałem, kim był Mazowiecki. Nie wiedziałem, kim był Havel, ale utożsamiałem się z tymi ludźmi ze strachu, że bezkrwawa rewolucja przełomu lat 80. i 90. zacznie pożerać swoje dzieci. I że pożre tym samym nasze marzenia o lepszym świecie wolnych ludzi. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy, kim byli tacy, jak Havel, jak Kuroń, jak Michnik. Ja nie wiedziałem. Ci ludzie uosabiali nasze wielkie marzenie. Co nam pozostało z tych marzeń dziś?

Eseje Havla zacząłem czytać dopiero w XXI wieku, gdy na dobre zainteresowałem się czeską kulturą. Zobaczyłem, jak ludzkie i bliskie było to, co pisał, marzeniu o świecie bez przemocy, marzeniu o świecie wolnych ludzi. O świecie, który chce „żyć w prawdzie”. I zobaczyłem też, jak bardzo to marzenie jest odległe od rzeczywistości, jak utopijną i fantasmagoryjną wizję snuł prezydent-poeta. Ci, którzy w świecie ucisku byli idealistami, stawali się nagle pazernymi na władzę i pieniądze drapieżnikami, piraniami w akwarium polityki. Kim byli naprawdę? Jacy byli Havel, Kuroń, Michnik? Jakie były ich prawdziwe motywacje? O co walczyli?

Książka Aleksandra Kaczorowskiego „Havel. Zemsta bezsilnych” mówi dużo o Havlu. Pokazuje, co go ukształtowało, jak wyglądała jego droga ku literaturze, jaki wpływ wywarł na kształt Praskiej Wiosny, jak wyglądała droga Havla-dysydenta i Havla-prezydenta. Kaczorowski nie pisze na kolanach, dzięki czemu rys osobowy głównego bohatera pokazuje polskiemu czytelnikowi, jak bardzo nieidealny obraz mieli przed sobą Czesi. I chyba większości to zbytnio nie przeszkadzało. Mimo to nie poznałem Havla prywatnego, nie poczułem ludzkiej bliskości. Może škoda. A może nie chodzi tak naprawdę o samego Havla i o to, jaki był, ale co sobą uosabiał, jaki etos przywoływała jego biografia?

„Havel” Kaczorowskiego jest książką prawdziwą. Uważam, że czeski kontekst pozbawia ją politycznej wymowy i dlatego możemy sami lepiej przyjrzeć się naszym realiom, dlaczego marzenia o wolności i prawdzie zawsze ustępują marzeniom o wielkich rezydencjach i luksusowych samochodach. Havel jest dla „naszych” dobrym punktem odniesienia, bo był człowiekiem, któremu się nie poprzewracało. Wiedział, co uosabia i pozostał temu wierny. Ale jest w biografii Havla taki cichutki wątek o wpływie wybitnych jednostek na rzeczywistość. Jest on delikatny, niemal podskórny, jednak po lekturze nie mogłem uwolnić się od przekonania, że Polakom po roku 1990 brakło tak silnej indywidualności.

Havel „żył w prawdzie” i to stanowiło o jego autentyczności. Nie był typem politycznego gracza. Dlatego nie współpracował z bezpieką. Nie musiał potem bać się szantaży. Mógł pozostać do końca wolny. Mimo że nie był idealny - zdradzał żonę, popełniał błędy jako polityk, czasem bywał groteskowy – to on pozostał ikoną czasu przemian. Tyle dowiedziałem się o Havlu z książki Aleksandra Kaczorowskiego - a raczej o tym, kim pozostanie jej bohater w naszej świadomości. Dowiedziałem się, na czym polega fenomen Havla.

piątek, 14 listopada 2014

Recenzja "Szmiry" Charlesa Bukowskiego - wyd. Noir sur Blanc

                                                                oficjalna recenzja
Oryginalny tytuł książki Charlesa Bukowskiego to „Pulp”. Jak „Pulp Fiction” Tarantino. Ale kiedy wydano ją po raz pierwszy, przetłumaczono tytuł jako „Szmira”. Dokładnie przetłumaczył tak Tomasz Mirkowicz dla wydawnictwa Noir Sur Blanc. Dziś „Szmira” – jakby powiedział jeden z bohaterów „Pulp Fiction” - „wraca w wielkim stylu”.

„Pulp” jest dla Bukowskiego gatunkiem idealnym. Czerpiąca z wzorców chandlerowskiego kryminału proza, nie chce być subtelna czy wyrafinowana. Pamiętam scenę z filmu Tarantino, gdy Vincent Vega odwiedza mieszkanie boksera, by dorwać faceta, który wykiwał mafijnego bossa. Siada na kiblu i przegląda właśnie taką „pulpę”. Proza Bukowskiego jest idealna dla tego miejsca. Wśród wielu sondaży na temat czytelnictwa brakuje mi jednego, najważniejszego – co lubisz czytać, siedząc na klopie? Może LC zada kiedyś to pytanie swoim użytkownikom? Kiedy pytają mnie, jak mawiał ojciec naszego narodu, jakie jest twoje ulubione miejsce na lekturę, odpowiadam niezmiennie – WC. Jesteśmy zabiegani, brak nam czasu na książki, ale - chcąc, nie chcąc - musimy na chwilę przestać biegać i usiąść w „świątyni dumania”. Z książką na kolanach, of course. Nie z żadnym tabletem, na miły Bóg!

Nick Belane jest detektywem, którego się czepiają. Czepiają się go nieciekawe sprawy i nieciekawe kobiety. Na przykład taka Pani Śmierć. Nikogo nie omija. Ale ominęła tego drania Celine'a. Tak, tego, który napisał „Podróż do kresu nocy”. Ale Nickowi udało się go dorwać w antykwariacie u Reda. Red nie jest sympatycznym gościem. Nikt tutaj nie jest sympatyczny. Nawet kosmici, którzy zamierzają skolonizować Ziemię i przybierają w tym celu ludzką postać, chociaż dochodzą w końcu do wniosku, że Ziemia jest tak popapranym miejscem, że nie warto na niej zamieszkać. No i ten wredny Czerwony Wróbel – kto do cholery go wymyślił? I czy on w ogóle istnieje? A sam Nick? Dość typowy koleś. Typowy jak na książki Hanka. Chla i w przerwach myśli o dupach. W chwilach między tymi dwoma czynnościami rozwiązuje zadania zlecone przez klientów i gra na wyścigach. Skąd my to znamy?

A jednak jest to książka serio. Bukowski napisał ją na krótko przed śmiercią - została wydana w 1994. Na grobie Bukowskiego pod datami 1920-1994 widnieje napis: Don't try. Bukowski czuł, że Pani Śmierć zapomniała o nim na dosyć długo i zaczyna go intensywnie szukać, tak jak Belane Celine'a. Znalazła. Dziwny to opis odchodzenia, bo Hank wybrał na swoje epitafium najbardziej ordynarne motywy literatury popularnej. Ale i tak jest to najbardziej metafizyczna książka Charlesa Bukowskiego. Czy to tylko szydera z prostego faktu, że i tak trzeba odwalić kitę, czy samoobrona przed tym, co nieuniknione, za którą czają się demony Hanka z ostatniego rozdziału jego życia? Może tak, może nie. Dla mnie ważne jest, że Bukowski swoją ekstremalną grę ze śmiercią i absurdem egzystencji prowadził do samego końca. Z genialnym skutkiem, chociaż był tak bardzo nieszczęśliwy

piątek, 31 października 2014

Wywiad z Iwanem i Atłasem = dziś Ocalić od zapomnienia brzmi inaczej, Iwan RIP

„Ocalić od zapomnienia” - wywiad z  Iwanem i Atłasem, założycielami hip-hopowego składu NML
   
   
    Zacznijmy od tego, co zdarzyło się w ostatnim czasie – odnieśliście lokalny sukces...

Iwan : Tak. Wygraliśmy IV edycję Debiutów From Poland oraz otrzymaliśmy nagrodę publiczności. Oceniało nas pięcioosobowe jury wywodzące się ze środowiska hip-hopowego i ich zdaniem byliśmy najlepsi. W nagrodę będziemy mieli realizowany profesjonalny klip, promujący nasz skład.

 Która z tych nagród jest dla Was najważniejsza: jury czy publiczności?

Atłas: Niezmiernie cieszymy się z wygrania konkursu, jednakże nagroda przyznana od publiczności jest niemniej ważna. Jury oceniało naszą technikę, ekspresję, kontakt z publiką, a my właśnie dla tych ludzi robimy naszą muzykę. Szczególnie dziękujemy grupie naszych przyjaciół, którzy wspierają nas we wszelkich działaniach i przychodzą na każdy nasz koncert.
Iwan: Pozdrawiamy i dziękujemy , że doceniacie, co robimy.

    Co robiliście zanim powstał skład NML (Nie Ma Lekko - przyp. red.)?

Iwan: Teksty hip-hopowe pisałem od momentu, kiedy nauczyłem się alfabetu, ale były to głównie rzeczy pisane do szuflady, rapowane przed lustrem. Przed założeniem sklądu zagrałem jeden solowy koncert pod koniec 2011 r. , a już 3 stycznia 2012 powstał NML.

Atłas: Na początku też pisałem do szuflady i nie afiszowałem się nigdzie ze swoją twórczością. W 2010 roku wraz z moimi ziomkami, Ciszkiem i Olo, stworzyliśmy grupę o nazwie Południe Styl i zagraliśmy kilka koncertów. Później zacząłem koncertować jako Atłas i nagrałem nielegala pt. „Giants”.
   
    Co robicie oprócz muzyki?

Iwan: Uczę się w Technikum im. Generała Andersa, a po zajęciach zajmuję się swoją drugą pasją – sportami walki oraz pracuję w weekendy jako ochroniarz.

Atłas: Spełniam się jako kucharz w jednej z bardzo szybkich restauracji (śmiech).

    Które zespoły ze sceny hip-hop cenicie najbardziej i co was inspiruje?

Iwan: Najbardziej cenię autentyczne ekipy, które przekazują jakieś ważne treści. Takim składem jest dla mnie Hemp Gru. Drugim takim wykonawcą jest Tadek, który wydał album „Niewygodna prawda”. Obydwa przykłady łączy patriotyczny przekaz oraz wiara w wartości. Oczywiście cenię także stare dobre składy jak Molesta, WWO, Peja, Zipera, Płomień 81. A inspiruje mnie życie.

Atłas: Najbardziej lubię rap z lat 90-tych, takich wykonawców jak Easy-E, Big Pun, 2pac, Ice-T. Inspirują mnie moje emocje.

   
   
    Czy w swoich tekstach także staracie się nawiązywać do treści, które są dla Was ważne?

Iwan: Z jednej strony interesują nas problemy współczesności, trudna sytuacja młodych ludzi w kraju, brak pracy, perspektyw na przyszłość. Ale z drugiej strony nasza nazwa -  Nie Ma Lekko – nawiązuje do tego, żeby się nie poddawać, walczyć o swoje, nie tracąc tradycji i swoich własnych korzeni.

 Dziś często słyszymy głosy, że patriotyzm, o którym często rapujecie, jest przeżytkiem. Czy nie boicie się, że Wasze przesłanie nie będzie wystarczająco popularne?

Atłas: Nie interesuje mnie co jest modne, a co nie. Dla nas liczy się autentyczny przekaz, jeśli czujemy potrzebę mówienia o takich treściach jak ojczyzna i wiara, to po prostu to robimy.

Iwan: Dzisiejszy patriotyzm jest łatwiejszy od patriotyzmu naszych rówieśników z czasów wojny. Dziś wystarczy pamięć, świadomość historii i szacunek dla tradycji. I o tym są nasze utwory.
   
8.    Jakie postaci z polskiej historii są dla Was ważne?

Iwan: Pierwszą taką postacią jest rotmistrz Witold Pilecki, dlatego że potrafił się przeciwstawić systemowi i pozostać do końca nieugiętym, lojalnym wobec towarzyszy broni. Jest on przykładem dla zobrazowania postaw wielu anonimowych dziś ludzi, którzy walczyli o wolną Polskę.

Atłas: System nauczania omija ważny aspekt historyczny, jakim byli „żołnierze wyklęci”. Chcemy także inspirować się tymi bohaterami.

Muzyka hip-hopowa kojarzy się z opowieścią o zwykłym życiu, codzienności. Czy w tej konwencji jest miejsce na patriotyczne przesłanie?

Iwan: Te dwie rzeczy nie stoją wobec siebie w sprzeczności. Zwykłe życie to także wartości, którymi się kierujemy.

Atłas: Chcemy powiedzieć młodym ludziom, że tożsamość to korzenie, z których czerpiemy siłę do życia. Pamiętam zeszłoroczne Euro i modę na flagi i barwy narodowe. Szkoda tylko, że komercyjne imprezy więcej znaczą dla ludzi niż święta narodowe.

piątek, 19 września 2014

Recenzja książki Marcina Najmana "Kulej - mój mistrz" - wyd, Ole

TRAMPOLINY MARCINA NAJMANA

W zalewie biografii wszelkiego rodzaju książka Marcina Najmana „Kulej – mój mistrz” jest dziełem absolutnie wyjątkowym. Wyjątkowość ta polega na specyficznym sposobie opisu postaci bokserskiego mistrza, Jerzego Kuleja, który jest w tej książce tłem dla zaprezentowania się autora. To Marcin Najman stoi tutaj w centrum, to Marcin Najman bryluje elokwencją i dowcipem, to Marcin Najman jest prawdziwym i jedynym bohaterem książki o Jerzym Kuleju.
Kim jest Jerzy Kulej wiemy – dwukrotny mistrz olimpijski (tylko jemu udało się to osiągnąć), jeden z najwybitniejszych polskich sportowców. Kim jest Marcin Najman? Wiedzą głównie widzowie programu Big Brother i kibice walk w formule MMA, w której pan Marcin zasłynął tym, że stoczył tam trzy boje zakończone sromotną klęską. Aktualnie autor i główny bohater książki jest częstochowskim celebrytą, człowiekiem, który dzięki wielkim zdolnościom w smarowaniu wazeliną zdobył zaufanie lewicowych władz miasta i organizuje gale bokserskie. Ostatnio przygotowuje „pożegnalną” walkę bokserskiego emeryta, Andrzeja Gołoty, który wedle książki „Kulej – mój mistrz” także jest przyjacielem Marcina Najmana i dlatego zapewne tę „naprawdę” ostatnią walkę wygra właśnie Andrzej.

Zawsze, gdy oglądałem walki Najmana, miałem wrażenie, że do ringu wchodzi przerażony. Stąd wynikał jego styl walki, rozpaczliwy, chaotyczny atak, który w przypadku równie przerażonych zawodników jak on, był kilkakrotnie skuteczny. Ale największym atutem Najmana jako zawodnika było to, ze pokochał boks bez wzajemności i uczynił z tego walor – będąc słabym bokserem, rozgrywał to medialnie w taki sposób, że stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich pięściarzy na zawodowym ringu. Stał się wzorcem dla wszystkich tych, którzy będąc pozbawieni talentu i chęci do pracy, zaopatrzeni jednocześnie w bogaty zapas ambicji, mogą kreślić swoje drogi na „szczyt”. Czego „szczyt” pozostaje w tym wypadku kwestią drugorzędną.

Podobnie jest z książką Najmana. I nie chodzi mi o to, że na 102. stronie Jurek Kulej zadzwonił do swojego Marcinka „o wpół do SIUDMEJ rano”. Najman, jak już tu wspomniałem, był w swoim życiu bokserem, zawodnikiem MMA, celebrytą z Big Brothera, promotorem gal bokserskich. Teraz został pisarzem. Z książki wynika, że ponad wszystko był jednak przyjacielem Jerzego Kuleja. I pewnie, jakim był sportowcem i pisarzem, takim był i przyjacielem. Kulej – przyjaciel był dla Marcina Najmana trampoliną, dzięki której mógł on wybić się spośród tłumu przeciętniaków. Taką trampoliną był dla niego boks, taką trampoliną jest Andrzej Gołota, taką trampoliną jest prezydent Częstochowy, o którym wspomina z atencją nasz bohater, taką trampoliną jest Przemysław Saleta – największy wróg Najmana.

Każda porządna książka musi mieć swojego czarnego bohatera. Takim bohaterem jest w książce „Kulej – mój mistrz” Przemysław Saleta. Wspominane są tutaj rozmowy Marcina Najmana ze swym mentorem, w których Mistrz bezradnie kręci głową, gdy słyszy kolejne słowa na temat Salety – Salety podstępnego, Salety nieuczciwego, Salety bez zasad, Salety niemęskiego. Najman błyszczy jak statua ze złota przy nikczemnej figurze swego odwiecznego rywala, jak w klasycznym westernie – najpierw przyjaciela potem zdrajcy i wroga. Najmana otaczają sami przyjaciele, ale postać Przemysława Salety uświadamia czytelnikom, kim bylibyśmy bez wrogów.

Oprócz wątku Salety wszystkie trampoliny Najmana, z Jerzym Kulejem na czele, są ukazane w świetlistej łunie pozytywnych relacji z Marcinem Najmanem, który rozjaśnia je wszelkiego rodzaju komplementami. Najważniejszą umiejętnością pana Marcina jest bowiem sztuka wazeliniarstwa, którą rzeczywiście opanował po mistrzowsku. Jego dzieło wręcz ocieka lukrem, jest pełne zachwytów nad wspaniałymi ludźmi, którzy mieli niewątpliwe szczęście spotkać na swej drodze tę cudowną postać, jaką jest Marcin Najman.

Celowo nie poświęciłem tutaj wiele miejsca tytułowemu bohaterowi książki, tytułowemu, bo jak powiedziałem głównym bohaterem jest tutaj sam autor. Mimo wszystko uważam książkę „Kulej – mój mistrz” za ważne zjawisko. Nie ze względu na wartość literacką czy biograficzną, ale dlatego, że książka ta osiąga wyżyny, jeśli chodzi o socjologiczne zobrazowanie zjawiska celebryctwem zwanego. Otóż celebryta, jako osoba sama w sobie nie przedstawiająca zbyt dużej wartości, potrzebuje trampolin, które wyrzucą ją na orbitę medialnego zainteresowania. Książka „Kulej – mój mistrz” jest doskonałym instruktażem jak takie trampoliny znajdować i wykorzystywać do swoich celów. W tym tkwi jej wartość i ważność. Bo, jak mówi stare porzekadło, pamiętające czasy świetności Jerzego Kuleja, to nie walka, lecz chęć szczera uczyni z ciebie boksera.

sobota, 13 września 2014

Recenzja książki Gezy Ottlika "Szkoła na granicy" - wyd. WAB

                                                             http://lubimyczytac.pl/

Szkoła opresji

Géza Otllik nie jest dobrze znany polskim czytelnikom, chociaż to już trzecie wydanie „Szkoły na granicy” w naszym kraju. Jak słusznie zauważa autor posłowia do „Szkoły...”, Peter Eszterhazy, urodzony w 1912 Ottlik pokoleniowo lokuje się między Sandorem Maraiem (1900) a noblistą Imre Kerteszem (1928). Doświadczenie tych trzech twórców przypada na gwałtowny czas przemian XX wieku. Pierwszy z nich, Marai, powraca do klimatu belle époque, opisuje upadek „starych, dobrych” czasów, także monarchii austro-węgierskiej, która do dziś dla wielu Węgrów stanowi chlubny okres w ich historii. Kertesz koncentruje się na największej tragedii w dziejach ludzkości, jaką niewątpliwie jest Holocaust. Ottlik w swoim opus magnum, jakim bez wątpienia jest „Szkoła na granicy”, buduje most między tymi dwoma momentami. Tworzy on obraz tego, co doprowadza do świata bezwzględnych dyktatur. Ważnym faktem jest to, że książka powstała tuż po II wojnie światowej, ale została wydana dopiero po bolesnych dla Węgrów wydarzeniach 1956 roku.
Tematem powieści węgierskiego pisarza są wspomnienia ze szkoły wojskowej. Wojsko i szkoła – dwa systemy opresji, mające na celu przekształcić dziecko w dorosłą i świadomą jednostkę, zostały tutaj połączone, tworząc wyjątkowy świat doznań młodego człowieka wobec machiny dorosłego świata. Autor na pewno znał takie książki, jak „Przygody dzielnego wojaka Szwejka” Haszka czy bardzo zbliżoną tematycznie powieść Roberta Musila „Niepokoje wychowanka Torlessa”. Ważna jest tutaj także wspólnota geograficzna – wszyscy z wymienionych pisarzy pochodzą z Europy Środkowej, choć są różnej narodowości: Węgier – Ottlik, Czech – Haszek i Austriak – Musil. I to nie są jedyni twórcy, pochodzący z tego regionu, którzy w poruszali temat opresji systemu wobec jednostki. Wszak jest to tradycja Franza Kafki z jego „Procesem” na czele. Geza Ottlik świadomie i w wyjątkowy sposób wpisuje się w tę tradycję.
Akcja powieści przypada na lata 20. XX wieku. Ottlik sięga do swoich własnych doświadczeń, by stworzyć syntezę świata opresji, który jest tutaj utożsamiony z wkraczaniem w dorosłość. Być dorosłym znaczy dla autora być pogodzonym z okrucieństwem i bezwzględnością świata, który traktuje człowieka jako narzędzie. Młodzi ludzie w „Szkole na granicy” muszą zatracić własne przekonania, muszą zacząć żyć z maską, którą zakładają im przełożeni. Tylko wtedy narzędzie będzie skuteczne, tylko wtedy narzędzie będzie przydatne. Wszystko to sprawia, że „Szkoła na granicy” staje się sugestywnym zapisem relacji między jednostką a systemem oraz przemian zachodzących w człowieku, który szybko staje się częścią tego systemu i przestaje działać według własnych przekonań. To system tworzy człowieka, nie psychika, osobowość czy normy moralne – mówi czytelnikom Géza Ottlik.
Mimo tak silnego przekonania o braku wolności, książka Ottlika jest bardzo subtelnym opisem świata dyktatury. Właśnie ta delikatność, niedomówienia, swoisty brak dramatyzmu czyni ów opis wyjątkowo silnym. Trzeba przebić się przez warstwy normalności, obojętności, by dotrzeć do istoty przesłania Ottlika. Paradoksalnie właśnie przez to może się ono okazać wyjątkowo mocne. System wcale nie musi tutaj oznaczać całkowitej rezygnacji z samego siebie. To swoisty psychologiczny dualizm między tym, kim jestem dla świata, a tym, kim pozostaję dla samego siebie. Tragiczne jest właśnie owo uświadomienie sobie, że to, co moje, w pewnym momencie zostaje zatracone i nie jest tego w stanie powstrzymać żadna wolność.
Géza Ottlik nie był płodnym twórcą. Prócz zbioru opowiadań i popularnej wśród miłośników gry w karty książki na temat brydża nie wydał prawdopodobnie nic więcej. „Szkoła na granicy” jest dziełem jego życia, książką z jednej strony osobistą, sięgającą do własnych przeżyć, z drugiej strony - bardzo prawdziwą syntezą świata opresji. Nie jest to jednak książka mroczna, niosąca z sobą jedynie negatywny obraz świata. Jest tutaj miejsce na przyjaźń i nostalgię. Jest tutaj przekonanie, że nawet mroczna, opresyjna rzeczywistość może być pokonana przez siłę wzajemnych, międzyludzkich relacji, które tworzą podskórny i wewnętrzny ale przecież najistotniejszy sens tego świata.

środa, 3 września 2014

Recenzja książki Joanny Dziwak "Gry losowe" - wyd. Ha!art

       
oficjalna recenzja portalu  Lubimy czytać

Męczył mnie ten termin. Wszędzie słyszałem tylko: hipster to, hipster tamto, hipster tu, hipster tam. Ale gdy prosiłem: dajcie mi hipstera!, odpowiadała głucha cisza. Zrozumiałem dopiero, gdy na Facebooku zobaczyłem memy ze strony „Hipsterski maoizm”. Autorką strony jest w połowie Joanna Dziwak. Joanna Dziwak jest także autorką „powieści” „Gry losowe”, „powieści” wydanej przez Ha!art – najbardziej hipsterskim z hipsterskich wydawnictw na naszym rynku księgarskim.
Hipsterstwo strony „Hipsterski maoizm” objawia się kontrkulturowym sprzeciwem wobec elit politycznych. Ostrze szyderstwa jest wymierzone w polityków wszelkich ugrupowań i przekonań. Skłania to odbiorcę do wniosku, że hipster jest zbuntowany wobec wszystkiego, co ma wpływ na masę, w której przyszło mu żyć. Jednak hipster nie uważa, że jego bunt ma jakikolwiek sens, więc pozostaje na poziomie dowalania memami. Jednym z głównych elementów memowych jest „piąteczek”, czyli moment, gdy i ci z PiS, i ci z SLD i ci z PO, ba!, nawet sam Putin i Angela Merkel, udają się na melanż. Wedle „Hipsterskiego maoizmu” najlepsze melanże odbywają się u Olka Kwaśniewskiego.
Ale zostawmy już „Hipsterski maoizm”. „Gry losowe” bowiem z polityką nie mają wiele wspólnego. „Gry losowe” są o współczesnych artystach, którzy, chcąc nie chcąc, są poniekąd niezdefiniowanymi hipsterami. Są różni - wiekowo, płciowo nieraz bardzo odlegli, ale łączy ich Internet. Czy ktoś widział kiedyś Internet? Nie pamiętam, czy to cytat z książki „Gry losowe”, która opowiada o podwójnej fikcji – fikcji twórczej spotęgowanej przez fikcję Internetu. Pokazuje, jak bardzo pogubiliśmy się w świecie, w rzeczywistości, gdzie każdy staje się twórcą, gdzie byle szczyl, przyprawiający wąsy Komorowskiemu, panu prezydentowi, staje się artystą współczesnym, hipsterskim, niezależnym prawie od nikogo, niezależnym prawie od samego siebie
Arkadiusz Pszczoła. Wiedzie nas autorka od alfabetu łacińskiego, że litery to świat kobiecych schiz, przez świat cyfr arabskich, które symbolizują pozorny sukces marketingowy męski, lecz także uniwersalnie romansowo-internetowy, aż do cyfr rzymskich, które są porządkiem Arkadiusza Pszczoły. Arkadiusz Pszczoła jest mi bliski. Pewnie jest bliski wielu adeptom sztuki pisania, którzy wchodzą w „smugę cienia”. Jest mi bliski wiekowo i bliski wykształceniowo. Ma, rzecz jasna, wiele przypadłości świra. Podstawową jego przypadłością jest to, że świruje. To znaczy nie potrafi mieć normalnych relacji ze światem. Tą cechą przypomina nas wszystkich. Wszystkich, którzy prawdy o świecie i relacji międzyludzkich szukają w Internecie. Oprócz tego jest polonistą, jest po czterdziestce i pisze wiersze, które publikuje w Internecie.
A wszystko to opisane z wyczuciem narracji fejsa. Teksty są jak podpisy pod memami. Lekko i wesoło, chociaż tak naprawdę smutno, wiedzie nas ta narracja od Los Angeles do Bytomia. Bo świat to jednak globalna wioska. Globalna wioska, gdzie jednak wszyscy są tak cholernie samotni, że wierzą w Internet i w fejsa, i w lajki na fejsie. Że bez tej pompy ssąco-tłoczącej nie daliby rady już istnieć, bo tak naprawdę nie potrzebują drugiego człowieka. Bo boją się, że ci inni są tak samo popieprzeni, jak i on sam, ona sama.
„Gry losowe” stawiają znak równości między wygranymi i przegranymi. Niwelują to, co do tej pory stanowiło o sensie kultury, że na przykład ktoś dostał Nobla albo Nike, bo i tak sens tego jest sensem doraźnym i niepewnym. Encyklopedie, których już nikt nie kupuje, pękają w szwach od różnych laureatów, a o Wikipedii to już w ogóle szkoda mówić. Tak zatem każdy stał się twórcą, ale odbiorców nie starcza, a jak starcza, to jest to jeszcze bardziej podejrzane, bo kim są ci, którzy zamiast tworzyć, czytają? I czy w ogóle można im w związku z tym ufać?
Pojechała Masło Dziwak. Zarzut to czy pochwała? Sam nie wiem. Ja to lubię. Czyli nie jest to książka natrętnie oryginalna. Ale co dziś jest natrętne i oryginalne zarazem? Internet?
„Gry losowe” są z pozoru książką błahą. Może się prześlizgują, może zbyt szybko się czytają, może nie zgłębiają. Ale czy nie taki charakter ma świat „fejsbukowych” doznań? „Gry losowe” są pytaniem o rolę kultury w dobie Internetu. Pytaniem ważnym, pytaniem ciekawym. Czy wystarczająco głębokim i na poziomie? A co dziś jest wystarczająco głębokie i na poziomie? Internet?