Dom (zly)

Dom (zly)

środa, 31 grudnia 2014

Książki 2014(34) - już więcej nie bedzie

Malizna podganiana w ostatni tydzień




wtorek, 30 grudnia 2014

"Rocky7", czyli "Creed" nadchodzi

ROCKY NIE UMIERA NIGDY


Do napisania tej notki skłonił mnie ostatni film poświęcony Rocky'emu - "Rocky Balboa". Obraz ten to jedyny w swoim rodzaju hołd dla postaci wykreowanej przez Sylwka pod koniec lat 70-tych. Ja też w swojej krótkiej notce pragnę zdobyć się na wyznanie: Kocham Cię Rocky!
Wychowywałem się na filmach o Tobie. Z braku lepszych wzorców byłeś mi matką, ojcem i starszym kumplem. Nie byłeś idealnym wcieleniem boksera. Twoja technika pozostawiała wiele do życzenia, ale miałeś tę jedyną cechę, która pozwoliła zdobyć Ci mistrzowski pas - serce do walki. W myśl zasad polskiej szkoły boksu stworzonej przez Feliksa Stamma brakowało Ci refleksu, techniki, obrony (ech - ta Twoja opuszczona garda). Pamiętasz, jak w "trójce" przed walką z Clubberem Langiem, Twój wróg a potem przyjaciel Apollo Creed, uczył Cię tańczyć w ringu? Dla Ciebie była to droga przez mękę, ale tylko w ten sposób, dzięki wyrafinowanej technice, mogłeś pokonać dziką bestię kreowaną w tym filmie przez Mr. T.

Wróćmy do pierwszych dwóch pojedynków z Apollo Creedem. Wszyscy Ci mówili, że nie masz szans, ale właśnie Ty na przekór światu wiedziałeś, że to Twoja jedyna i ostatnia szansa. Że tylko walcząc z wielkim mistrzem Creedem, bokserem - dżentelmenem, możesz pokazać światu, że istnieje gość o nazwisku Balboa - "włoski ogier". Ten pierwszy film, o czym wielu może nie wiedzieć, przyniósł Oscara J. G. Avildsenowi za reżyserię. I w tym filmie, bardzo prawdziwym wg mnie, przegrałeś. Lecz przegrałeś po zaciętej walce i pokazałeś mi, że można przegrać i wygrać zarazem, że można nie mieć szans i zwyciężyć - nie dosłownie, ale przede wszystkim pokonać siebie, wytrzymać i nie dać ciała.
Rewanż był kwestią czasu. Mnie zawsze najbardziej podobała się ta część filmu, gdy przygotowywałeś się do pojedynku, gdy ścigałeś się z samochodami podczas porannego biegu, gdy zaprawiałeś półtusze wołowe w olbrzymich wielkomiejskich chłodniach, gdy używałeś prymitywnych ciężarów, bo nie stać Cię było na wypasioną siłownię. Ale nawet potem, gdy miałeś kasę, wolałeś surowy trening w plenerze niż odpicowaną salę gimnastyczną. I pokonałeś Apolla, i pokazałeś, że można mieć szacunek do rywala, że rywal może stać się Twoim przyjacielem.
Po dzikim Langu z "trójki" nadszedł czas na pokonanie radzieckiej maszyny do zabijania - Ivana Drago. Musiałeś wygrać, bo Ivan wykończył w ringu Twojego przyjaciela Apollo Creeda, i wiem - ten schemat mógł zionąć tandetą, ale "czwórka" jest dla mnie jak piosenka Scorpionsów "Wind of change". Oglądaliśmy z kumplami trzecią albo czwartą kopię tego filmu na "widelcu" sąsiada, jedynym "widelcu" w okolicy, i widzieliśmy wszyscy jak rozwalasz ruskiego molocha, słyszeliśmy, jak walisz zwyczajne słowa prosto w twarze komunistycznych notabli, siedzących na widowni, i widzieliśmy jak topi się lód, skuwający tę część Europy, w której przyszło nam żyć.
Na "piątkę" spuśćmy zasłonę milczenia, bo najlepszym zdarzają się wpadki, ale niestety Twój rywal, Tommy "Machine" Gunn, nie dorasta Ci do pięt. Choć jest to powrót za kamerę świetnego Avildsena, to widać, że Twoja postać należała już tylko do Sly'a Stallone, tylko On był w stanie w pełni Cię zrozumieć.
W końcu ostatnia, szósta część. Wielu Twych bliskich jest już po drugiej stronie. Oprócz wiernego Pauliego - w tej roli znów świetny Burt Young - nie ma kto wziąć Cię w obronę, jesteś wystawiony na szyderstwa i pośmiewisko. I znowu pokazujesz, że należy przyjąć wyzwanie i pokazać twarz fightera. Znamienne są słowa, które kierujesz do swego syna - "nikt nie powiedział, że będzie łatwo, ale jedyne co możesz zrobić, to stanąć do walki".
Jest wiele filmów pokoleniowych, ale Ty byłeś naszą lekcją. Gdy rzadko kto mówił nam o uczciwości, charakterze, męstwie, gdy było szaro i okrutnie, Ty dawałeś nadzieję, że mimo wszystko można z dumą patrzeć na swoje odbicie w lustrze. Pokazywałeś nam to w przyzakładowych kinach, bo kino było wtedy w najmniejszej dziurze, jako kolorowa alternatywa dla śnieżącego czarno-białego telewizora z dwoma programami. To były też seanse na video u kolegów, bo film z Ivanem Drago nie mógł być oficjalnie rozpowszechniany. 
W przeciwieństwie do innych postaci granych przez Stallone'a, nie miałeś giwery i nie kosiłeś z zimną krwią tłumów szumowin, którzy nie zasługiwali na życie. Stawałeś uzbrojony tylko w pięści, twarzą w twarz ze swoim przeciwnikiem. I nawet teraz, gdy się zestarzałeś, pokazujesz mi, czym jest duma i jeszcze to, że zawsze lepiej przyjąć wyzwanie, niż później żałować straconej szansy. I za to wszystko: Kocham Cię Rocky!

piątek, 26 grudnia 2014

Recenzja książki Jaroslava Rudisza "Cisza w Pradze" - wyd. "Czeskie klimaty"


Cisza jak ta, w Pradze

W tej przedświątecznej atmosferze, i uroczystej, odpalam „jutuba”, żeby posłuchać kolędy w wykonaniu Vaclava Neckařa „Půlnocni”. Co ma wspólnego teledysk tej kolędy z książką, o której piszę? Dwie rzeczy – po pierwsze są to wytwory kultury czeskiej XXI wieku, po drugie wspólny jest autor książki „Cisza w Pradze”, Jaroslav Rudiš. Otóż Jaroslav Rudiš jest także współtwórcą (wraz z Jaromirem 99) postaci Aloisa Nebela, kolejarza z polsko-czeskiego pogranicza, bohatera komiksu i filmu animowanego, którego fragmenty możemy zobaczyć w teledysku do piosenki „Půlnocni”.

Czworo bohaterów – Petr, Vanda, Hana, Vladimir – jeden dzień z ich życia. Krótkie wątki rozrastają się u Rudiša w osobiste, wewnętrzne narracje, które z różnych stron Pragi docierają w jeden punkt, w punkt ciszy. Bohaterowie są trochę młodsi, trochę starsi, ale łączą ich blizny. Nie potrafią się usłyszeć nawzajem w hałasie codzienności, nie potrafią usłyszeć sami siebie. Tak typowi, tak indywidualni. Zawsze samotni. Zawsze szukający bliskości drugiego człowieka, choć czasem zrezygnowani.

Bohaterowie to ludzie. Bohaterowie to miejsca. Praga. Czy jest inna? Magiczna? Nie. Jest taka sama jak wiele innych miast, gdzie krążą pogubione egzystencje, które szukają zapomnienia w hałasie codzienności. Bohaterowie to pojęcia. Cisza. Wszyscy bohaterowie nienawidzą ciszy, bo ona przypomina. A my, zagubieni w Pradze, jak powiedziałby Cortazar tej „wielkiej metaforze”, nie chcemy sobie o niczym przypominać. Tracimy więc wszystko. Bo strata i brak to kolejni bohaterowie książki Jaroslava Rudiša.

„Cisza w Pradze” to klimat. „Cisza w Pradze” to techno powieść o poszukiwaniu pustej, wygłuszonej przestrzeni, by spotkać samego siebie. „Cisza w Pradze” to mozaika ułożona z ludzkich bytów, które trwają, by przeminąć. Może trochę mikra, może trochę za bardzo nam już znana, ale, mimo to, prawdziwa. „Cisza w Pradze” to nasza wspólna historia, dobra na świąteczny wieczór, gdy, mimo gości, i choinek, i lampek na choince, i prezentów, i kolęd w telewizji, i „Kevina SAMEGO w domu” możemy poczuć się samotni.
Jeszcze raz włączam z „jutuba” kolędę „Půlnocni”. Tam gra cisza, cisza jak ta, w Pradze.

wtorek, 9 grudnia 2014

Recenzja książki "Boginie z Żitkovej" - wyd. Afera

 ofcjal LC

Słowiańska pani-bóg

Najpierw posłuchajcie tego utworu - „Mrs. God” Helloween z płyty „Keepers of the Seventh Keys – The Legacy”. Oto on. Słuchałem tego albumu pod „Boginie z Žítkovej” Kateřiny Tučkovej. Trochę dużo tych znaków diakrytycznych, ale nie ma co się dziwić – to czeska powieść zaprezentowana polskim czytelnikom przez wydawnictwo Afera. Miałem napisać „polskiemu czytelnikowi”, ale liczba mnoga będzie tutaj bardziej na miejscu. Wszak bohaterkami są słowiańskie boginie. One żyły naprawdę.
Dora Idesová pochodzi z małej wsi na pograniczu Moraw i Słowacji. Jest jedną z ostatnich z rodu bogiń, jednak chce żyć normalnie. Boginie zajmowały się uzdrawianiem, ich działania były owiane mgłą tajemnicy. Nie były jednak wiedźmami, w swych praktykach używały modlitw i odwoływały się do religii chrześcijańskiej. Dora jako etnografka pragnie zbadać historię swoich przodkiń (sic!) w sposób naukowy. Prawda o boginiach okazuje się niesamowitą opowieścią z historią Czech, hitleryzmem i komunizmem w tle, a główna bohaterka odkrywa w niej prawdę o sobie samej.
Prawda i zmyślenie miesza się u czeskiej autorki w przedziwnych proporcjach. Momentami czyta się tę powieść jak baśń, która przechodzi w horror, a momentami jak historyczny dokument. Dokumentalny rys czyni „Boginie...” wiarygodnymi - przynajmniej jedną trzecią tej książki stanowią inspirowane autentycznymi archiwalia. Czyta się jednak te dokumenty z zainteresowaniem, przenikając krok po kroku tajemnice kobiet z morawskiej wsi.
Kateřina Tučková znalazła ciekawy pomysł na opowiadanie o czeskiej historii, dodam że historii mało znanej, historii przez małe h, ale jakże frapującej! Właśnie dzięki tej swojskości i prostocie bohaterek, które okazują się niezwykłe, powieść ma do zaoferowania czytelnikom coś więcej niż kolejną alternatywną wersję religioznawczych poszukiwań rodem z tradycji „kina nowej przygody”.
Cud zdarza się co dnia – pisał Hrabal. Czeska literatura po raz kolejny przynosi nam cudownie zwyczajne historie, których bohaterami, w tym wypadku bohaterkami, są z pozoru zwyczajni ludzie. Ci całkiem zwyczajni mają swoje wielkie tajemnice – mówi Kateřina Tučková.
„Boginie z Žítkovej” są jak słowiański „Kod Leonarda da Vinci”. Powieść tę czyta się jednym tchem, ale przekaz, który jest w niej zawarty, jest o wiele głębszy. Otóż swoją mitologię mają także małe narody, mówiąc ściśle także narody słowiańskie. W tym ujęciu utwór Kateřiny Tučkovej możemy potraktować jako dzieło o naszej wspólnej tożsamości.
Za spolszczenie tego bardzo ciekawego utworu należą się podziękowania Julii Różewicz i wydawnictwu Afera, które od lat zaznajamia nas ze wszystkim co interesujące w czeskiej literaturze współczesnej.