Dom (zly)

Dom (zly)

piątek, 19 czerwca 2015

moje książki AD 2015 na półmetku

Krew i strach
Czas beboka
Jak ryba w wodzie
Pijane banany
Pura Vida. Życie & śmierć Williama Walkera
Siódemka
Ocalony. Ćpunk w Kościele

Recenzja książki R.A. Antoniusa "Czas beboka" - wyd. Muza

LC recenzja

Posłuchajcie, oto bajka!

 

Richard Antonius (Ryszard Antoniszczak) mieszka od wielu lat za granicą i jest twórcą interdyscyplinarnym – tworzył muzykę jako lider zespołu „Zdrój Jana”, malował, był reżyserem filmów animowanych i autorem filmowych scenariuszy. Dziś otrzymujemy do rąk jego dzieło prozatorskie pt. „Czas beboka”, w którym autor przenosi nas w czasy swego dzieciństwa, czyli „magiczne” lata 50.Mówię dzieło, bo to rzeczywiście opasłe, ponad 700-stronicowe tomisko.
Antonius ma prawie 70 lat. W „Czasie beboka” przenosi nas na stalinowski Śląsk, konkretnie jest to moment, gdy Katowice – miejsce akcji większej części utworu – zmieniają swą nazwę na Stalinogród. Autor umiejętnie kreuje surowy pejzaż tamtego okresu. Jest to siermiężna sceneria ciężkich przedmiotów i murów. W oczach chłopca ten świat jawi się jako ponura rzeczywistość, określona sztywnymi barierami zakazów. W opozycji do tego ponurego realizmu mamy dwa światy – świat książek i biblioteki oraz świat zakazanego parku, pełnego niewybuchów i min. Te dwa światy są dla kilkuletniego chłopca bramami do krainy marzeń.

W swej istocie jest „Czas beboka” bajką. Opowieścią podobną do „Narni” Lewisa, gdzie drzwi w szafie przenoszą bohaterów w wyimaginowany świat, który jest wiele ciekawszy od tego realnego. Adam jest stwórcą. Jak każde dziecko. Tworzy swój świat i swoje wizje. Mało tego – wizje te wpływają na rzeczywistość. Nie jest to zatem tylko wyimaginowany świat dziecka, ale świat autentycznej magii. Siła dziecięcej wyobraźni jest jednym z najważniejszych motywów tej powieści.
W szaro-burej przestrzeni mały Adam musi sam stwarzać swoje światy wewnętrzne. Nie ma telewizji ani internetu. Prócz książek nie ma niczego, co przykułobyuwagę chłopca. Poza tym ludzie pozakładali maski. Trauma hekatomby II wojny światowej wyziera praktycznie z każdej strony utworu. Ludzie zakładają komunizm jak maskę (przeciwgazową) byle o tym koszmarze zapomnieć, byle żyć normalnie. Nawet za cenę zaprzedania duszy diabłu. Oto go macie – to tytułowy „bebok”. To z nim będą walczyć kosmici, nasi protoplaści, ci „from another world”.

„Czas beboka” jest opowieścią o źródle sztuki, źródle, które bije w dzieciństwie. Twórca rodzi się w swych dziecięcych latach, to wtedy odkrywa zdolność tworzenia swych własnych światów i obdarowywania nimi odbiorców. Nie przeszkodzą mu nawet upiorne , stalinowskie realia, bo czymże one są wobec kreacyjnej mocy sztuki, wobec świeżej, autentycznej dziecięcej wyobraźni.
No i dlaczego znów jak przekleństwo powraca to cholerne pytanie, że skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle. Dlaczego męczyłem tę powieść tak strasznie i brnąłem przez nią jak przez dzieła Joyce'a? Nie wiem. Mam kilka koncepcji, ale nie potrafię do końca tego pojąć, że szło mi jak po grudzie. Nie wiem, ale mam nadzieję, że to moja wina i że innym książka się spodoba.
Sławomir Domański
Recenzja książki "Czas beboka", Richard A. Antonius, Muza 2015

piątek, 5 czerwca 2015

Recenzja książki "Pura Vida" Patricka Deville'a wyd. Noir sur Blanc

04-06-2015

Pełnia życia

oficjale recenzje tego portalu
„Pura vida” - dobre życie, pełne życie, płynące w przyjemnościach i dostatku. Takie określenie stosują mieszkańcy krajów latynoamerykańskich dla wyrażenia, czym jest ich egzystencjalny ideał. W „krainach kontrastów” wielu odważy się na wiele, by osiągnąć, choćby na chwilę, ten stan. Nowe lądy, świat romantycznych wypraw i odkryć w XIX wieku stał się także krainą do realizacji romantycznych marzeń. Byle na chwilę dotknąć „pura vida”.
Książka Patricka Deville'a opowiada historię ludzi, którzy pragnęli dotrzeć do tego stanu, nieraz wielkim kosztem. To jest także historia Williama Walkera, który pragnął podbić Amerykę Środkową, a w połowie XIX wieku był krótko prezydentem Nikaraguy. Został rozstrzelany w 1860. Był wielbicielem Byrona, który miał swoją romantyczną idee fix. To jego historię opowiada francuski pisarz w dziele „Pura vida. Życie i śmierć Williama Walkera”.
Jednak postać Walkera jest jedynie pretekstem dla snucia rozważań na temat Ameryki Środkowej i jej bohaterów. Jest to niejako punkt wyjścia, widokowy punkt zero, z którego rozciąga się panorama na historie idealistów, którzy pragnęli zbawiać świat, którzy sami przyznawali sobie wyjątkowe misje w  dziejach. Historia Walkera mówi o roli indywidualistów, którzy bezkompromisowo dążyli do wyrażenia siebie w historii, wierni swej idei do samego końca. Wszak właśnie z romantycznych mitów, z utrwalenia i odnowienia mitów o Ikarze i Prometeuszu bierze swój początek idea „nadczłowieka”, tego, który ma prawo wzniecać pożar w imię lepszego jutra. „Pura vida” to wspólna biografia tych, którzy podążyli śladem Napoleona, zanim ideologie mas nie zbrukały romantycznych fantazji.
William Walker nie jest jedynym bohaterem tej książki. Spotkamy tutaj Augusta Sandino, Simona Bolivara, Ernesto „Che” Guevarę. To także ich biografia. Ich i wielu innych, którzy chcieli realizować marzenie o świecie wolnych ludzi. Marzenie, które tak łatwo stawało się dla tych idealistów pułapkami służby siłom ideologii. Ale bohaterom tej powieści, tej przedziwnej , niejednoznacznej biografii, jest także współczesność. To właśnie we współczesności Deville odnajduje ślady swoich bohaterów, to z teraźniejszej perspektywy patrzy na ich losy i na to, co z tych losów przetrwało do dziś.
„Pura vida” - pełne życie, dobre życie. Nie monotonna drobnomieszczańska egzystencja. O tym jest ta książka, która opowiada o ludziach, żyjących marzeniami, żyjących jak we śnie, którą z francuskiego przełożył Jan Maria Kłoczowski.

niedziela, 10 maja 2015

Recenzja książki „Losy dobrego żołnierza Szwejka” - wyd. Znak

04-05-2015

Wszyscy jesteśmy idiotami, albo „pochwała głupoty”

                                   oficjalna recenzja portalu
Autor recenzji: lapsus
Autor książki: Jaroslav Hašek
Jestże, na Boga żywego, coś szczęśliwszego od tego nasienia ludzkiego, które powszechnie nazywają głuptakami, błaznami, półgłówkami, kapuścianymi głąbami? Erazm z Rotterdamu „Pochwała głupoty”
Pisać recenzję „Losów dobrego żołnierza Szwejka” to prawie tak jak zabrać się za „Pochwałę głupoty” i polecać ją czytelnikom. Są dzieła, bez których zrozumienie świata jest po prostu trudniejsze. Żyjemy jednakże w rzeczywistości, gdzie ktoś może znać 50 tomów przygód jakiegoś wilkołaka albo seksualnego maniaka, a o Erazmie z Rotterdamu nie wiedzieć nic. Podobnie może nie wiedzieć nic o Jaroslavie Hašku, bo o Szwejku to raczej będzie wiedział, że to taki grubasek z poczciwym uśmiechem z etykietki piwa na półce w „Żabce”. No to może warto przypomnieć, że są dzieła jak słupy milowe w historii literatury i że właśnie takim dziełem są „Losy dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej” Jaroslava Haška, wznowione niedawno przez wydawnictwo „Znak” w przekładzie Antoniego Kroha. Na okładce książki przeczytałem takie słowa Mariusza Szczygła: Kiedy proponują mi udział w jakimś publicznym spotkaniu obok Antoniego Kroha, zawsze odmawiam. Mówię, że nie wyobrażam sobie, aby ministrant miał się wypowiadać przy papieżu. Kim jest Szczygieł wiem całkiem dobrze, kim jest Kroh właśnie się dowiaduję, czyli rzecz całkiem a propos.

Oczywiście nie będę zachęcał, polecał, to trzeba znać i już. W szkołach tłukli nam do głów różne głupoty a klasyki światowej mało, dużo za mało. Znaliśmy Szwejka głównie z filmu Karela Steklego z niezapomnianą rolą Rudolfa Hrusínský'ego. To on na lata, a może na wieki, stworzył wzorzec Szwejka, który można by umieścić w Sevres. O Szwejku myślimy Rudolfem Hrusínským.
I niech tak pozostanie. Nie wyobrażam sobie, by ktoś mógł przebić tę filmową kreację powieści Haška, a widziałem ich już całkiem sporo. Właśnie ona doskonale obrazuje, czym jest fenomen Szwejka.

Czy Szwejk był idiotą? Odpowiem: lubił siebie. Lubił siebie takim, jakim był. Erazm pisze: Pytam ja, czy może kochać kogoś ten, kto sam siebie nie cierpi? Czy może żyć w zgodzie z innymi, kto sam ze sobą jest niezgodny? Czy może być komuś miły, kto sam dla siebie jest przykry i uciążliwy? Myślę, że tak nie będzie twierdził nikt, chyba że od samej Głupoty byłby głupszy. Żyjemy w świecie szyderców, zwanych współcześnie „hejterami”, w świecie tych, którzy zawsze wiedzą lepiej. Powiecie: „przecież Szwejk też zawsze wiedział lepiej, gdy na pytanie sądowych lekarzy, ile jest 12 897 razy 13 863, odpowiedział, że 729”. No prawda, ale Szwejk nie hejtował. I nigdy się nie dowiemy, czy wierzył w głupstwa, które wygadywał, czy też robił to z rozmysłem, by doprowadzić absurd otaczającego świata do jakiegoś megaabsurdu, który już się nie obroni.

Szwejk jest metodą. „W tym szaleństwie jest metoda”, że polecę klasykiem. Jest to sposób na radzenie sobie z grozą świata ogarniętego wojną. Otóż okazuje się , że można mieć to gdzieś, można bezczelnie nie przejmować się rolą, można iść pokornie i z uśmiechem na rzeź i przetrwać. Głupocie świata przeciwstawić swoją głupotę i idiotyczny uśmiech. W takich momentach bohater Haška staje się wampirem, który wysysa z wojny i tragedii cały jej bezsens. No ale przecież już od dawna wiemy, że „Czesi to śmiejące się bestie”.

Proza Jaroslava Haška to tradycja, to źródło. „Szwejk” jest promieniem oświetlającym książki wybitnych czeskich pisarzy, ale i filmowców. Bohumil Hrabal wielokrotnie powoływał się na swoje duchowe powinowactwo z prozą czeksiego klasyka. Czyniło to wielu innych. W filmach „czeskiej szkoły”, w tym wynaturzonym, groteskowym tragizmie Herza (Hrusinsky stworzył w jego „Palaczu zwłok” kreację prawie tak wybitną jak Szwejk) czy Formana także nie bez podstaw będziemy doszukiwać się „haszkowskich” przebłysków. No i przecież nikt nie stworzył tak oryginalnego światopoglądu. Możemy wszak zapytać ile ze Szwejka jest w Yossarianie z „Paragrafu 22” czy w Piszczyku z „Zezowatego szczęścia”, ale żadne plebejskie opowiastki o Sowizdrzale czy „żołnierzu-samochwale” nie są w stanie wytłumaczyć fenomenu Szwejka. Był to na owy czas zupełnie oryginalny typ bohatera, który rozpoczyna kolekcję swych naśladowców, aż po słynnego „Foresta Gumpa” włącznie, inspirując kolejne pokolenia twórców.

Dlatego trzeba sięgnąć po wznowiony przez wydawnictwo „Znak” tom „Losów dobrego żołnierza Szwejka” w przekładzie Antoniego Kroha, który odświeżył tradycyjny, bo pochodzący z lat 30. XX. wieku, przekład Pawła Hulki-Laskowskiego. Niewątpliwą zaletą tego wydania są bogate przypisy, które wprowadzają nas w realia szwejkowskich czasów. To książka, która jest żywa, książka, którą warto poznać, książka, do której wracać można po latach. Zatem – miłej lektury. Nieważne – pierwszej czy kolejnej.

poniedziałek, 4 maja 2015

Recenzja książki "Siódemka" Ziemowita Szczerka - wyd. Ha! art

30-04-2015

Siedem

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Siódemka
Autor książki: Ziemowit Szczerek
Siedem jest grzechów głównych. Siedem demonów z tych grzechów wychodzi. Siedmiu jest synów ludzkich z tych siedmiu demonów i siedmiu grzechów. I jest „Siódemka” droga do bram piekła. I jest droga ta w samym sercu Europy, w Polsce. I droga ta mityczna prowadzi z dwóch miast wielkich, polskich, choć nie wielkopolskich. Chodź z Krakowa do Warszawy w zimne dziady-listopady, dziś helołin.

Ziemowit Szczerek jest alchemikiem. „Alchemik słowa” jak u Parandowskiego (no wiecie, tego od „Mitologii”) – pomyślicie. Cóż za banał. Nie. Ziemowit jest alchemikiem jak polski szlachcic Twardowski. Słowa zamienia w czyste zloto. Słowo ciałem się staje, że zacytuję klasyka. Rzekł Ziemowit: „Przyjdzie Mordor i nas zje”. I już Paszport Polityki. I już w TVN jako główny ekspert od Mordoru zaproszony. I już ruski Mordor z ruskim Sauronem na niebiesiech ogniście, waginalnie kły swe szczerzy, żarłoczny jak kosiara – zjada i grozi. Rzekł Ziemowit, potomek króla Piasta, w linii genealogicznej prostej jak drut, jak tytułowa „Siódemka”: „Rzeczpospolita zwycięska”. I naród nasz jak rzepa krzepki, zwarty, do walki z Mordorem gotowy. I rzekł Ziemowit „Siódemka”. I naszła nas groza wojny, a raczej „wajny”. Żebysz to car, nieludzki Puto, nie żaden bożek miłości, ale Mars z prawdziwie marsowym licem w drebjezgi, w pierjod, paszoł won i ruki w wierch.

To on rys słowiańskiego syna, nie tylko poprzez godne imię Ziemowit, nosi, że mógłby ze swym „czerepem rubasznym” statystować w „Potopie” albo „Ogniem i mieczem” jako woj sarmacki gotów życie za ojczyznę oddać, wysadzić się w Kamieńcu z Wołodyjowskim i Ketlingiem pospołu.To on modę na styl „lumberjack” jako pierwszy na ziemiech polskich zasiał, pierwej nim stało się to modne. To on, gdy opisał balsam Wigor w „Mordorze”, ożywił ponownie przemyt na granicy z Ukrainą, byśmy mogli poczuć to, co on poczuł, gdy na lwowskim bruku dumał. To dzięki niemu, dzięki jego „Siódemce”, ceny eliksirów wiedźmińskich na czarnym rynku sięgają 100 euro. Wiem, że to miała być recenzja książki „Siódemka” a nie recenzja osoby Ziemowita Szczerka, wiem, ale nie umiałem się powstrzymać.

„Siódemka” jest o polskiej „Highway to Hell”, o drodze do zatracenia, o naszych tańcach chocholich, o mazurach, obertasach, o dostojnych polonezach z blachy pancernej, w których się wozimy jak dzień dniem, jak noc nocą. „Siódemka” jest o polskich demonach, ale nie o tych naszych swojskich Rokitach i Borutach, co to na ludową modłę strugane zdobią wiejskie obejścia, żeby się z nimi po cichu, z ogarkiem ręce, poukładać. „Siódemka” jest o tych demonach strasznych i prawdziwych: o Asmodeuszu i Mamonie, o Lucyferze i Belzebubie, o Szatanie i Lewiatanie, o Belfegorze. „Siódemka” jest o tych złych duchach, które wyparły nasze swojskie diabełki, o demonach Wschodu i Zachodu, które rozpanoszyły się wokół mitycznej „siódemki' i tam swój sabat diabelski uczyniły.
I z trzema tropami się do tej pory, jeśli chodzi o „Siódemkę”, spotkałem. Trop pierwszy to trop Gombrowicza, że to takie z gebą wojowanie, z gębą rubaszną, polską, gębą z sajdingu, polbruku i dachówki. Trop drugi, że to takie surrealistyczne podchody jak w „Małej apokalipsie” czy „Kompleksie polskim” Konwickiego, takie z demonami postkomuny rozliczenie, rozkmina o postpolskim karnawale w technikolorze z lat 90. do teraz. W końcu, co już tu było pisane, że to chochole podrygi, złote rogi i urwane sznury Wyspiańskiego. Ale może pójdźmy dalej jeszcze, że to Mickiewicz i jego „Dziady” w rytmie Helloween- party jak z przedstawienia Radosława Rychcika z Teatru Nowego w Poznaniu – z tymi popkulturowymi kliszami, z tą denominacją „sztuki wysokiej”. A może pójdźmy jeszcze dalej, że to i Mickiewicz i Słowacki ironicznie obrabiający mu tył, z tym sabatem, diabłami na Łysej Górze jak z „Kordiana” i sarmackim pasem opasany. A może pójdźmy jeszcze dalej, że to kolejne kręgi piekła, że to apokalipsa wprost wywiedziona z Dantego, by swe demony pokonać? Skojarzenia. Uczyniono z tego poważny zarzut tej książce, że jest wtórna lubo też wciórna; jakby to Gombro skwitował, że „pyszna rzecz i można by ją z masełkiem podać”, ale to już było. Te wkręty ala Szczerek są dla mnie piękne. Ten rejwach konwencji i koncepcji dokładnie oddaje to, co o Polsce napisano, ale nikt tego nie uczynił o Polsce współczesnej (no może poza Dantem, ale to przecież Dante). Ziemowit Szczerek powołał się sam i sam sobie pozwolił, mówiąc, że skoro chętnych brak, to będziecie mieć takie piekło, taką wojnę, taką apokalipsę, na jaką zasługujecie.

Podstawową kwestią pozostaje, czy Szczerek zamula. Taką tezę postawił Jacek Wakar w „Tygodniku kulturalnym”. I tu mnie boli, bo o ile Sobolewska chwali, to ona jest dobra, ale Wakar mówi prawdę. Zawsze czekam, co powie Wakar. Wakar ponury, znużony. Zatem, czy „Siódemka” zamula, czy nie zamula? Nie zamula, momentami spowalnia, momentami staje w miejscu, by naraz ruszyć z kopyta po polskich drogach, po wertepach, po cudnych i cudacznych manowcach. Taka jest ta diaboliczno-oniryczna powieść drogi, polskiej drogi, polskiej morgi i mordęgi, że tylko siadać i czytać.

 A potem na koń, na trakt królewski 777, „road to heaven” i w te pędy pędzić przez sarmacki karnawał tych krajobrazów, co kopyściami szmiry udekorowane, ale nie angielskie, nie kreolskie, ale nasze, nasze polskie. Czy z Mickiewicza, czy z Gombrowicza, czy z Dantego. Na koń!

piątek, 1 maja 2015

Recenzja książki "Pijane banany" Petra Šabacha -wyd. Afera

28-04-2015

Miłość w blasku ceczek

Już na wstępie mojej recenzji zdradzę, że nie zdradzę, co owe tytułowe „ceczka” znaczą. Szanowny czytelniku - żeby się tego dowiedzieć musisz sięgnąć po najnowszą książkę Petra Šabacha pod intrygującym tytułem „Pijane banany”. A żeby się lepiej czytało, i recenzję i książkę, polecam odpalić „jutuba” i wprowadzić się w klimat czechosłowackich lat 80. Na początek Petr Kotvald i Stanislav Hložek w utworze „Holky z naši školky”. Z tego, co pamiętam, utwór gościł na naszej Liście Przebojów Trójki.
Do mnie Czesi przybyli pierwsi. Przychodzili z Wrocławską Pieszą Pielgrzymką, bo tak się złożyło, że mieszkam pod Jasną Górą. I tak zaczęły się wizyty w przygranicznym Nachodzie, wypady do Pragi i innych miast. Była połowa lat 80. W Czechosłowacji było tanio i wszystko dostępne – salami, szok, krojone w plasterki; wódka i piwo w każdym kiosku. No i Kofola. Targaliśmy z powrotem całe plecaki dobra wymienianego za tureckie dżinsy. Rządziło się, bo każdy Polak był wtedy w Czechosłowacji Rokefellerem i chyba Czesi nas wtedy bardziej znielubili niż w 68. Polski Pan, lat 16/17, na hotelach, salonach popijał Smirnoffa Becherovką i miał jedną myśl w głowie – Czechy są ładne. Pełne czekolady Studenckiej i lentilek. I taniego piwa.
A w domu była „Żena za pultem” czyli „Kobieta za ladą” i piosenka „Gdyż masz w chalupie orkiestrion” z serialu „Chalupaři” czyli „Pod jednym dachem”, „czeskie filmy” non stop, bo coś w nich urzekało, ale nie było do końca wiadomo co - „Jak utopić doktora Mraczka?”, „Straszne skutki awarii telewizora” czy „Adela jeszcze nie wieczerzala”, dużo tego było i nie było tam wojny, nie było Klosów ani Czterech pancernych. I była też czechosłowacka Jedynka z anteny naziemnej, z tymi wszystkimi hospodami i biesiadami. I było to dobre.
Twórczość Petra Šabacha to także „czeskie filmy”. Na motywach jego prozy chętnie kręci jeden z najbardziej znanych obecnie czeskich reżyserów Jan Hřebejk. „Pod jednym dachem” czy „Bigbeatowe lato” są filmami dobrze znanymi nie tylko w Czechach. „Pupendo” z 2009 jest filmową adapatacją „Pijanych bananów”.
„Pijane banany” są dobre. Choć, szczerze mówiąc, nigdy ich nie próbowałem. Nie wiedziałem, że istnieją jeszcze takie czeskie rarytasy. Honza ma szesnaście lat i miesza w Pradze w latach 80. W Czechosłowacji władzę pełni breżniewowski namiestnik Gustav Husák, a wśród młodych ludzi rządzą ceczka – tak przynajmniej twierdzi autor książki Petr Šabach. Czym są ceczka, jak już powiedziałem, nie zdradzę, musicie zatem przeczytać tę książkę, bo tam to jest wyjaśnione, a póki co możecie sobie posłuchać piosenki Michala Davida o tym czechosłowackim fenomenie.
Normalizacja. Jakiś dziwny letarg, gdy oficjalne media podają, że Czechosłowacja jest piękną krainą, gdzie spełnia się socjalistyczny sen o równości w postaci knedli i piwa, tego szwejkowskiego minimalizmu. Ze Żwirkiem i Muchomorkiem, Makową Panienką i Krecikiem, Sąsiadami, którzy zawsze wszystko spaprają, ale i tak są zadowoleni z życia. Bo Czesi to śmiejące się bestie. Kto tak powiedział? Heydrich, Goebels, a może Hrabal? Normalizacja – koszmar sprowadzania wszystkiego do wspólnego mianownika. Eliminacja-emigracja jak się znormalizować kogoś nie da. I ten naród, przedziwny i perfidny, daje się uśrednić, daje się sprowadzić. Niby wszystko idzie wedle prawideł Husáka sterowanego przez towarza Breżniewa, ale pamiętajcie: Czesi to śmiejące się bestie! Ci jowialni, uśmiechnięci mieszczanie jak z powieści Haszka, zahibernowali w sobie gen niepokoju – to, co nas przeraża u Haszka właśnie, u Hrabala, czy Formana; to, co płynie do nas z poetyki Franza Kafki, że pod absurdem codzienności czają się demony.
Ten absurd codzienności doskonale oddał Šabach w swej powieści, poświęconej wspaniałym latom 80. Niby wszystko tutaj takie swojskie, beztroskie, ale widać u wszystkich bohaterów swoiste zawieszenie, niemożność, bezwład i oczekiwanie. To świadoma poetyka Šabacha. Trzeba się do tych treści przebijać, ale są one wyraźne. Widać je przede wszystkim w dojmującym poczuciu absurdu egzystencji, w powszechnym, niby wesołym, ale depresyjnym alkoholizmie bohaterów. Ale mimo całej melancholii „Pijane banany” są jednak pełne nostalgii, tęsknoty za czechosłowackim normalizacyjnym spleenem lat młodzieńczych, bo jest to powieść o tym, dlaczego kochamy komunę. Za marzenia. Za to, że byle kałuża przypominała nam morze, że byle podróbka była jak namiastka nieba, i że była miłość w tych błyskach ceczek. I że te marzenia nam odebrano. Ale nie dowiecie się, czym są ceczka, jeśli nie przeczytacie tej powieści w całości, do samego końca.
Na koniec ukłon w stronę wydawnictwa Afera i Julii Różewicz. To piękne i potrzebne przekłady. Ale ważna jest także forma, jaką „Afera” nadaje tym skromnym przecież objętościowo utworom. Książki tego wydawnictwa są cudnymi miniaturami, które dają piękno i uśmiech. Z takimi cackami (ceczkami?) spotkałem się, gdy zacząłem kupować Hrabala w oryginale. Dziś mam na półce kilka książek Afery i prezentują się one śliczniej niż niejeden opasły tom, który sili się na monumentalne syntezy, a faktycznie jest przyciężki. Książki wydawnictwa Afera i sama książka Šabacha są skromnym arcydziełem, zarówno pod względem treści jak formy. A słowo „skromny” niech będzie dla tego utworu najlepszym komplementem.

piątek, 24 kwietnia 2015

Recenzja książki Jakuba Woynarowskiego "Martwy sezon" - wyd. Ha!art


Matematyka umierania

Komiks. Komiks według Schulza. A przecież wszyscy kochamy Schulza. I ten jego „realizm magiczny”, który rozpoczyna się w małym miasteczku, by przechodzić w wewnętrzne światy wyobrażone. By opowiadać dawne i te same historie poprzez mit i archetyp. Jakże ciekawą zatem i nowatorską rzecz stworzył Jakub Woynarowski, laureat zeszłorocznego Paszportu Polityki. „Martwy sezon” to jego komiksowa adaptacja prozy Brunona Schulza, wydana przez Ha!art.
Adaptacje. Ta najbardziej znana to oczywiście film Wojciecha Jerzego Hasa. Adaptacja magiczna i teatralna, pełna magicznych rekwizytów podróż do wewnętrznych światów. „Ulica Krokodyli” braci Quay, chociaż jest to animacja, idzie w stronę teatru lalek, przywołując topos „theatrum mundi”, gdzie człowieka się jednocześnie degraduje do roli manekina i zarazem uwzniośla do funkcji ożywiacza martwego świata. Obydwa te dzieła są silnie z poetyką Brunona Schulza związane. Estetykę tych filmów można śmiało nazwać „schulzowską”.

Możemy zadawać sobie pytania o symbole i sensy, nie będziemy natomiast o samego Schulza.
„Martwy sezon” jest daleki od prozy autora z Drohobycza. Woynarowski nie określa swego dzieła mianem adaptacji. Na okładce książki czytamy: „na motywach twórczości Brunona Schulza”. Świat Schulza jest tutaj zatem bardziej inspiracją, a samo dzieło osobistą wariacją na temat. Zresztą słowo „komiks” także jest podważane przez samego autora. Woli on mówić o „opowieści graficznej”, gdyż słowo to lepiej oddaje ducha jego twórczych działań, jest bardziej „uni-”.

U Woynarowskiego nie ma bohatera, nie ma tradycyjnie rozumianej akcji, nie ma chmurek ani napisów komentujących obrazek. Są natomiast zdania. Zdania wyrwane z Schulza. Zdania wyrwane Schulzowi. I to słowo – wyrwane – najlepiej oddaje, co „komiks” Woynarowskiego uczynił z prozą tego pisarza. To, co tworzy Jakub Woynarowski, jest na wskroś współczesne, choć próbuje być uniwersalne. Mikro i makro kosmosy geometrii wynikają z siebie, by opisać zjawisko destrukcji, obumierania. Z pustki do pustki. Świat Woynarowskiego to kosmos, wszechświat. Świat Schulza był wewnętrzny. To, co u Schulza biegło do środka, u Woynarowskiego pędzi w nicość. To, co u Schulza było konkretne i jednostkowe, u Woynarowskiego staje się puste i pozbawione znaczenia.

Nie podobał mi się ten matematyczny kogel-mogel, którym Woynarowski dla mnie Schulza uśmiercił. Wyciągając, to, co uniwersalne, autor „komiksu” poleciał w kosmos, ale nie był to kosmos z opowiadań autora „Martwego sezonu”.