Dom (zly)

Dom (zly)

piątek, 18 grudnia 2015

Recenzja książki "Którędy szedł anioł" Jana Balabana - wyd. Afera


Anioł, co skrzydła miał szare
14-12-2015

 
Anioł, co skrzydła miał szare 
 
Jan Balaban zmarł na serce. Jan Balaban zmarł w Ostrawie. Jan Balaban zmarł w 2010 r.. Miał zaledwie 49 lat. Książka „Którędy szedł anioł” wydana została w 2005 roku i jej akcja dzieje się w Ostrawie. Dziś dzięki wydawnictwu „Afera” możemy wkroczyć w tę krainę z szarości, bowiem w powieści dominuje ten kolor w swych wielu odcieniach. Czy fakt, że „Anioł” został napisany pięć lat przed śmiercią autora, miał na tę szarość wpływ? Nie wiem. Ale o tym myślałem.
Narratorem tej opowieści jest anioł. Anioł wędruje przez Ostrawę i spotyka ludzi. Spotyka ich na przestrzeni ich całego życia. „Którędy szedł anioł” nie ma znaku zapytania, to ktoś, kto widzi całe nasze życie. Anioł Balabana jest smutny, jego skrzydła i szata nie są białe lecz szare, są ubrudzone codziennym, monotonnym bólem i grzechem. A grzech ten nie jest z radości, nie jest ze źródła zakazanej przyjemności. Ten grzech jest z bólu.
Martin Vrana to chłopak, który mieszka na ostrawskim osiedlu. Socjalizm czechosłowacki jest szary, a życie młodego Martina jest poorane przez bruzdy codziennego mozołu. Niby nie ma tutaj wielkich tragedii, ale nie ma też perspektyw zmiany. Dzień za dniem toczy się powoli bez żadnej nadziei. Historie Martina i jego kolegów są ponure, brak w nich radości i uśmiechu – ot, codzienna demoludowa walka i brudne szyby w barach, i szare krajobrazy z wyłażącym zewsząd zielskiem. Nie było kosiarek. Były za to duże połacie bezpańskich łąk, które zarastały dziką trawą.
Rzeczywistość po 89. roku niewiele zmienia. Melancholia u Balabana jest permanentnym stanem ducha środkowoeuropejskiego, którego nie wyzwala żadna wolność. Patrzymy za okno na tę dominującą szarugę i wiemy, że w swej istocie nie zmieni się nic, choćby polityka, gospodarka osiągały najwyższe wzrosty. Nasze ciemne korytarze będzie nieustannie drążył robak melancholii. Tymi korytarzami podąża nasz anioł z szarymi skrzydłami. I takie jest źródło balabanowskiego piękna.
Hrabal by z tego radosny pean na cześć codzienności wyśpiewał, ale Balaban jest melancholijny i dekadencki. Jego poczucie pustki nie jest jednak zanurzone w beznadziei. Proza Balabana to pogodzenie. Anioł jest smutny, ale nie rozpacza. Anioł Balabana akceptuje. Co prawda nie ma się z czego cieszyć, kolejny dzień będzie taki sam jak ten poprzedni, ale to nie powód, żeby rozdzierać szaty. Trzeba po prostu wytrzymać. Zacisnąć zeby i wytrzymać.
Czasem spotykamy miłość. Miłość też jest utkana ze smutku. Miłość jak wszystko przemija. „Którędy szedł anioł” Balabana to trochę melodramat. Utkany z szarości i smutku

sobota, 12 grudnia 2015

Recenzja książki "Ekożona" - wyd. Stara Szkoła


Partia Zielonych Kobiet
09-12-2015
 

Partia Zielonych Kobiet

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Ekożona
Czego się boimy, my ludzie z początku XXI wieku? Wojny? Na pewno boimy się wojny. I Putina. Terroryzmu? Tak samo, albo bardziej niż wojny i Putina. Smogu? Smogu też. Tyranii? Nacjonalizmu? Tak, tak, tak. Straszne są te lęki. Tymczasem Michal Viewegh boi się „Ekożony”.
Michal Viewegh jest jednym z najpopularniejszych autorów w Czechach. Dużo jego utworów pojawia się w Polsce - „Wychowanie panien w Czechach”, „Powieść dla kobiet” to tylko dwa tytuły, które pokazują, że czeski pisarz chętnie porusza „kobiece” tematy. Tak samo jest w przypadku najnowszego polskiego tłumaczenia jego książki. Tyle że „Ekożona” mówi o kobiecym świecie z punktu widzenia mężczyzny, ale obserwowanego przez trzecią kobietę.

Pamiętacie „Nóż w wodzie” Polańskiego? - ten trzeci, który na doczepkę podróżował z pewnym małżeństwem, nieźle między nimi namieszał. Można powiedzieć, że namieszał nieodzownie. W „Ekożonie” miesza ta trzecia, ta trzecia zwana doulą, ta która tańczy z wilkami, ta, która pomaga odbierać poród, ta, która uczy karmić piersią. Wszystko w zgodzie z ekologią.

Mojmir jest panem, znanym literatem. W historii był pierwszym znanym władcą Państwa Wielkomorawskiego, Czechem-protoplastą. Hedwiga jest szarą myszką. Tak się wydaje Mojmirowi. Pozory mylą. Do świata Mojmira i Hedwigi wkracza „doula”. Hedwiga za jej sprawą dostrzega, że żyje w złotej klatce, której Panem jest Mojmir. Sytuacja szybko się zmienia. Deus ex machina tych przemian jest doula-przewodniczka. Kobieta według „douli” jest wodą, jest żywiołem. Mojmir myśli, że żyje w świecie, nad którym panuję, że rzeka kobiecości u małżonki jest przez niego uregulowana i nie zmieni nic w ich pożyciu. Jakże się myli.

Wszyscy znamy te programy o ogrodach, o teoriach wychowania, o naturalnej energii, radiestezji, magii. Krótko mówiąc – programy dla pań to spora część telewizyjnej działalności. Niby sobie chodzimy spokojnie, bądź niespokojnie, bo nie możemy obejrzeć meczu, na który czekaliśmy cały dzień, a tam już kiełkuje zamysł. Zamysł, żeby wszystko zmienić, żeby uszczęśliwić świat, żeby go naprawić. A my chcemy tylko chwili spokoju, zimnego piwa w lodówce i meczu. Nic z tego.
A że kobieta rzeką jest, no to jak się jej nie pobuduje wałów przeciwpowodziowych, nie postawi tam i zbiorników retencyjnych, to kobieta owa gotowa zalać cały uporządkowany nasz świat. Inżynierowie dawali do tej pory radę, ale pojawiły się „inżynierki”? „inżynierczynie”? i stwierdziły, że powódź to stan naturalny i nie należy z nim walczyć. A my brodzimy w obcym nam morzu, ratując, co się da, ale bez przekonania do sensowności tych działań.

O tym pisze Viewegh. A pisze jak na niego przystało, czyli lekko, zwiewnie, że tak naprawdę nie czujemy tragedii, że w hierarchiach naszych relacji staliśmy się jakimś niewiele znaczącym, niekoniecznym elementem. Jak puzzel z innej układanki. Michal Viewegh pisze o tym beztrosko i z poczuciem humoru. Pisze, w tak lekki i charakterystyczny sposób, że jesteśmy niepotrzebni. Czy to strach? Za późno na strach: Partia Zielonych Kobiet już przejęła ster i prowadzi nasz okręt na błękitną lagunę, gdzie nie będzie piwa i meczów.

Czuję, że woda podchodzi mi pod sam nos... Bulbulbul...

wtorek, 8 grudnia 2015

Recenzja powieści "Uległość" Michela Houellebecqa wyd. WAB

Oczywistość


Nowy Houellebecq nie taki nowy, ale adekwatny, przeczytany bowiem zaraz po zamachach w Paryżu. Byłem nieźle zjechany po piątkowym melanżu, kiedy w nocy obudziły mnie informacje z radia. W tygodniu żałoby i wnerwienia pojawiła się „Uległość”. Czytałem i uspokajałem się stopniowo. Dzięki, Michel! Nigdy mnie nie zawiodłeś.

Jest rok 2022, mija 12 lat od roku 2010 i 10 od 2012. We Francji na drugą siłę polityczną wychodzi Bractwo Muzułmańskie z charyzmatycznym przywódcą islamskim Mohamedem Ben Abbesem. Dochodzi do II tury wyborów, gdzie kandydat arabskiej większości zmierzyć się ma z reprezentantem Frontu Narodowego. Wydarzenia te śledzimy z perspektywy Francoisa, wykładowcy literatury na Sorbonie, specjalisty od Huysmansa, wielbiciela dobrej kuchni, pięknych kobiet i świętego spokoju. Dochodzi do kulturowego przełomu. Jak przyjmą to ludzie „kulturalnego” Zachodu, ludzie pokroju Francoisa?

Będzie dobrze, mówi Houellebecq. Wydanie Jego książki zbiegło się z atakiem terrorystycznym na redakcję Charlie Hebdo. Zupełnie przypadkowo książka ta uśmierzyła pesymistyczne nastroje po tej tragedii, bo przecież nic się nie stało, Francuzi, nic się nie stało. Skoro świat nasz tak dynamicznie się zmienia, skoro to, co tradycyjne odchodzi w przeszłość, czemu mielibyśmy bać się nowego? Ostatnio Andrzej Stasiuk w wywiadzie-rzece mowił o tym, że męski świat odchodzi w przeszłość, że nadchodzi era kobiet. Zresztą nie tylko Stasiuk tak mówi, większość intelektualistów-artystów jest z tym pogodzonych. Dlaczego nie miałaby nadejść era islamu?

Byłem wkurzony nie tylko na terrorystów, zabijających bestialsko dzieciaki w klubie Bataclan. Byłem wkurzony na tych wszystkich światłych, dobrych, tolerancyjnych, którzy otwierali, także w moim imieniu, swe ramiona i zapraszali, by ku nam zmierzały miliony wyznawców Allaha, uciekających przed innymi wyznawcami Allaha. Bo islam niejedno ma imię. Dlaczego tak trudno to zrozumieć? Przecież islam w Europie wcale nie musi mieć maski terroru i śmierci. Mohamed Ben Abbes w powieści Houellebecqa jest światłym, kulturalnym człowiekiem. My przedstawiamy ich jako krwiożercze bestie, ale zapominamy, że ekstrema jest potrzebna , by zainicjować pewne przemiany. Tak jak bohaterowie każdej rewolucji, ba, każdej poważnej zmiany. Ale z czasem dochodzi do stabilizacji. Ekstrema wysadzi się w powietrze albo zajmie ciepłe posadki w służbach. No i luz, no i bardzo dobrze.

Na czym mielibyśmy oprzeć swój opór? Chrześcijaństwo? I tak jest w odwrocie, a jeśli nawet ktoś wierzy, to bezbronna twarz papieża Franciszka mówi wszystko. Lewica? Laicka inteligencja? Tradycja oświecenia? W „Uległości” popierają Ben Abbesa. Pamięć nacjonalizmu, faszyzmu, generalnie II wojny światowej jest zbyt świeża, by Europa wybrała opcję narodową. Poza tym nikomu nie chce się tutaj walczyć, więc jesteśmy podani na tacy. Nasza kultura nie jest w stanie niczego przeciwstawić, bo w nic nie wierzy. Uwierzyliśmy w dobro, ale zapomnieliśmy, że nasze dobro zawsze wyrastało z biedy i ucisku narodów Afryki i Azji. Swoją uległością zatem spłacamy dług za wieki ciemiężenia. Sprawiedliwie i mądrze.

W rezultacie, skoro powiedzieliśmy A planem multi-kulti, musimy powiedzieć B i sprostać oczekiwaniom naszych kolonizatorów. Oni odpłacą nam się tolerancją dla naszych słabości (alkohol) i kulturową autonomią w ramach islamu oczywiście. Jedynie przyzwyczajenia kulinarne trzeba będzie trochę zmienić, ale przecież i tak już jesteśmy przeżarci kebabami. Wyobraź sobie – burki w bramach, burki na ulicach, burki pod kopcem Kościuszki. Kobiety w islamie są szczęśliwe, mężczyźni tym bardziej. Patriarchat to naturalny porządek rzeczy, poligamia jest w przyrodzie stanem najczęściej spotykanym, więc o co ci chodzi. Będziesz miał swój harem, choćby malutki, będziesz znała swe miejsce na ziemi ku chwale Allaha i nie będziesz już więcej zaprzątać głowy swej niepotrzebnymi problemami. To my wyrażamy na to wszystko zgodę, nasz świat przeminie i nie ma o co kruszyć kopii. Ludzkość przetrwa tak, czy siak.

poniedziałek, 16 listopada 2015

Recenzja "Pabiteli" Bohumila Hrabala - Czuły Barbarzyńca Press

Bawidułki Pana Hrabala
12-11-2015
 

Bawidułki Pana Hrabala

Rok 1964 był wyjątkowy dla Bohumila Hrabala. Pisarz skończył 40. rok życia, ale debiutował zaledwie rok wcześniej tomem „Perełka na dnie”. Jednak to wydani właśnie w 1964 roku „Pabitele” w pełni ukazali poetykę czeskiego twórcy. W tym czasie wszystko w życiu Hrabala nabrało wyjątkowego tempa – sukces jego pierwszych wydanych oficjalnie opowiadań otworzył mu drogę do świata literackich zawodowców, drogę, która trwała do końca jego życia, drogę, której owocem były arcydzieła takie jak „Zbyt głośna samotność” czy „Pociągi pod specjalnym nadzorem”.

Kim są tytułowi „Pabitele”? Mówiąc najprościej to gaduły, ludzie, którzy płyną słowotokiem opowieści, anegdot, absurdalnych skojarzeń. Pabitele to kataryniarze słowa, ludzie nawijający swe legendy czy ktoś chce ich słuchać czy nie. Pierwowzorem takiego „nawijacza” był stryj Pepin, autor przepięknej historii o szopie praczu z tomu „Postrzyżyny”. Jego monologi są tematem jednego z pierwszych dłuższych utworów Hrabala - „Lekcje tańca dla starszych i zaawansowanych”. Ale nie tylko stryj Pepin parał się ową „gadulszczyzną”. Przykładem może być Hantia ze „Zbyt głośnej samotności”, czyli pakowacz makulatury z ulicy Spalonej Jiři Paukert, którego wcześniej Hrabal sportretował jako barona Münchausena, czarującego przypadkową publikę słowami. Zresztą galeria „pabiteli” w utworach Bohumila Hrabala jest przeogromna. Sam pisarz twierdził, że pisarzem nie jest, że jest jedynie zapisywaczem, że kradnie swe historie tym knajpianym gadułom, którzy do dziś tłumnie zamieszkują strony jego dzieł.

„Pabitelstwo” jest demokratyczne, nie trzeba mieć doktoratów i ukończonych fakultetów, aby stać się gawędziarzem hrabalowskiego pokroju. To nie są racjonalne wywody, w tych opowieściach śmiech miesza się z tragedią, a absurd ze śmiertelną powagą. Tu czytelnik nie znajdzie mądrych bon motów i odpowiedzi na pytania trapiące ludzkość od zarania dziejów. Tutaj język zamienia się w wir, w niesamowity taniec, od którego kreci się w głowie. „Pabitele” to żywioł mowy potocznej, mowy zwykłych ludzi. A że Hrabal mawiał, że „ci ostatni są u niego pierwszymi” to właśnie takich bohaterów spotkamy we wznowionej po pół wieku od swej premiery książce.

...pabitel to człowiek, przed którym piętrzy się nieustannie ocean natarczywych myśli. Jego monolog płynie bez przerwy..., Pabitel jest narzędziem języka..., Pabitel przeważnie niczego nie czytał, za to dużo widział i dużo słyszał, Pabitela przepełnia zachwyt nad światem widzialnym, Podczas gdy mądrzy i roztropni dezynfekują się starannie, pabitel pachnie człowieczeństwem, Pabitele dowodzą, że życie warte jest przeżycia. Tak pisał o pabitelach Hrabal w swoim eseju „Kim jestem?”. I takie są te opowiadania.

Były one wydawane w polskim przekładzie w różnych zbiorach - Bar „Świat”, Aferzyści..., Legenda o pięknej Julci..., ale nigdy w swym pierwotnym kształcie z 1964 roku, kształcie, który przenosi nas w inny wymiar i inną epokę, w kształcie, który odkrywa dla nas świat tych zwykłych, niezwykłych ludzi. Dziś „pabiteli” jakby mniej. I dlatego warto.

sobota, 7 listopada 2015

Recenzja książki "Wieloryby i ćmy" Szczepana Twardocha - Wydawnictwo Literackie

Twardoch – Roczniki 
zdjęcie lubimyczytac.pl
 

Twardoch – Roczniki

Porobiło się. Żeby tak przed 40. swe dzienniki publikować, rolę mentora sobie przypisywać, rolę nestora sobie nadawać? A na zdjęciu junak młody, jak w piosence „Malcziki”, której polski tekst stworzył Kazik Staszewski:

Płomienne zorze budzą mnie ze snu
Giełdowy ranek, informacji szum
Z radiem na uszach i wartości swej
W pełni świadomy, świadomy, że hej.


Szczepan Twardoch dużo ryzykuje tą książką. „Wieloryby i ćmy” wydane przez Wydawnictwo Literackie to zapis prywatnych sytuacji i refleksji autora, które zostały dokonane w latach 2007-2015. Nie wiemy, jak wyglądała selekcja tekstów do tych „Dzienników”, bo nie wiemy, czy, i na ile, autor ingerował w swoje prywatne notatki. Nie wiemy, czy autor pisał swe teksty na bieżąco, czy wracał we wspomnieniach swych do dawniejszych okresów. Nie wiemy nic. Ale książka stała się faktem i junacka twarz prozaika wita nas dziś z każdej witryny księgarskiej.

„Wieloryby i ćmy” są ryzykowne według mnie z jednego, zasadniczego powodu – autor zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko, każda z jego powieści od „Wiecznego Grunwaldu” począwszy jest ważnym wydarzeniem. Czy „Dzienniki” są wystarczająco dobrym materiałem literackim, takim, który sprosta wybitności jego poprzednich dzieł? Naprawdę nie wiem. Mogę się przyłączyć do chóru niezadowolonych, ale chyba nie chcę.

Nie chcę traktować Twardocha jako pisarza, który ma swoje „pięć minut” i próbuje na tym coś ugrać. Bo to i lansik mercedesem mi tu na myśl przychodzi, i jakieś dziwne poczucie gwiazdorzenia, modnych ciuchów, popisów medialno-celebryckich. Czy to „pięć minut”, które trzeba koniecznie wykorzystać? Szkoda by było.

Bo fanem jestem prozy Twardocha gorącym. Podoba mi się wszystko, co tworzy, uważam, że daje on radę wyjątkowo mocno i jest jednym z jaśniejszych punktów na polskiej mapie kulturalnej. A w swoich wspominkach trzyma mnie Twardoch na dystans. O ile w swoich „fikcjach” pozwalał mi podejść do siebie wyjątkowo blisko, to w „prawdzie” jest taki jakiś pomnikowy, godny, rzeknę: godny naśladowania. Młody gość a jakimś starczym uwiądem dotknięty. Coś mi tu nie gra. Ekstremalne i bezkompromisowe jazdy, które Twardoch serwował czytelnikowi w swojej prozie, w „Wielorybach i ćmach” są praktycznie nieobecne. Przejażdżki, spacery, obiadki i trunki. Niestety taka jest ta książka, która jest dla mnie rozczarowaniem.

Dlaczego zatem można, bo nie „trzeba” ale właśnie „można”, nową książkę Twardocha przeczytać? Bo Twardoch potrafi pisać, bo jest inny niż w powieściach i nawet w wywiadach, bo zdradza nam trochę prywatne tło swych dzieł i pokazuje, że licho czai się wszędzie, no i że jego idolem jest Sandor Marai, co akurat mi osobiście pasuje. Warto dla snów i warto dla tej prawdy, dzięki której autor może odwiedzać restauracje i jeździć dobrym wozem, że do szczęścia brakuje nam tych „450 pengo” , o których wspomina Marai, że tych „450 pengo” na miesiąc, tych około 8 tysięcy miesięcznie, zabraknie mimo wszystko każdemu.

Bo trzeba jakoś żyć, będąc pisarzem. I dla tego stwierdzenia warto przeczytać „Wieloryby i ćmy”, że tak naprawdę wszyscy biegamy, a niejednokrotnie podlimy się, żeby mieć na to nasze permanentne niezaspokojenie. I to jest dla mnie ta „Eureka!”. Prawda oczywista, zdawać by się mogło, ale z jakim trudem wypowiedziana.

A że Jacek Dehnel z pokolenia 30-latków też wydał „ Dzienniki”, przypominające w smaku „beaujolais”? Cóż:

Moi koledzy ścigają ze mną się
Bo do wyścigu każden gotów jest
Moi koledzy z lepszych najlepsi
Ostatnie piętro, biura szklanych drzwi


Bo każdy myśli o tych „450 pengo” miesięcznie, choć i tak ich zabraknie.

niedziela, 25 października 2015

"Kucając" Andrzeja Stasiuka - wyd. Czarne

                                                          zdjęcie www.czarne.pl

Tylko kilka zdań.

Urocze są te opowiadania pisane w "słowiańskim przykucu". Bo z tej pozycji widać lepiej i piękno, i ból, i cierpienie, i miłość, życie i śmierć. Ta perspektywa kucana pozwala Stasiukowi być bliżej zwierząt i bliżej natury, ale to mało - pozwala się z tą naturą, piękną i okrutną, pogodzić. Jakbyśmy się odgrodzili od tych oczywistości, co są na wyciągnięcie ręki, co są za darmo i uciekli w medialną fikcję, ulepioną z kłamstw, by pozostać przerażeni i samotni. A wystarczyłoby przykucnąć, z pozycji wyprostowanej zniżyć się do zwierząt, które nam przypominają, chociaż same nie mają pamięci. "Kucając" to antologia, wybór tych tekstów Stasiuka, które są bliżej natury i bliżej prawdy o naszej naturze. Fressen und gefressen werden. Ale wcześniej żyć piękną chwilą.No i jest to piękna książka z wstążeczką jako zakładką i pięknymi ilustracjami Kamila Targosza.

poniedziałek, 19 października 2015

Recenzja książki "Rinke za kratami" Rinke Rooyensa wyd. Zwierciadło


















            Rinke poznaje świat zza krat


Rinke poznaje świat zza krat 
oficjalna recenzja
                                                                zdjęcie lubimyczytac.pl

Kto z nas nie zna programów „Szymon Majewski Show” , „Mamy Cię”, „Top model” albo „Jak oni śpiewają?”. Łączy je postać holenderskiego producenta telewizyjnego – Rinke Rooyensa. Rinke znany jest również z tego, że był mężem znanej piosenkarki Kayah. Wydawać by się mogło, że życie Rinkego to nieustające pasmo sukcesów. Nic bardziej mylnego. Rinke miał ciężkie życie. Jarał zioło i pił, ale wyszedł z tych okropnych używek. Zaczynał od zera i musiał wyjechać do Polski, aby zarobić na życie jako klasyczny emigrant. Tutaj udało mu się osiągnąć życiowe „cele”. Rinke nie mówi zbyt dobrze po polsku i może realizacja celów życiowych pomyliła mu się z celą więzienną, bo jego najnowszy program to cykl więziennych reportaży, zatytułowanych „Rinke za kratami”.
Ale żeby tylko program! Program to mało! Rinke Rooyens popełnił książkę, która jest zapisem jego miesięcznej wizyty w więzieniu w Krzywańcu. Nie każdy ma czas oglądać w środowe wieczory kolejne wizyty Rinkego za kratkami, więc może lepiej wziąć w dłoń tę książkę, która otworzy czytelnikowi oczy i bramy więziennego świata.

Jedną z pierwszych „poważnych” książek, jakie w życiu przeczytałem, była opowieść o życiu więziennym zatytułowana „Co jest za tym murem?” Jacka Stwory. Od tego czasu, gdy widzę w księgarni książkę „więzienną”, bez wahania sięgam po nią. Tak było z prozą Stasiuka, Geneta i Celine'a. Tak samo z zainteresowaniem oglądałem dramaty więzienne jak „W imię ojca” czy „Skazani na Shawshank”. Jest coś pociągającego w tym świecie odszczepieńców, a czasem zwyrodnialców, którzy zamknięci na małej przestrzeni tworzą odizolowaną strukturę społeczną, rządzącą się swoimi prawami. Dlatego przeczytałem książkę holenderskiego celebryty, gościa, który robi programy telewizyjne, których szczerze i bezkompromisowo nienawidzę, a które oglądają miliony Polaków.

Rinke za kratami wygląda tak, jakby się zastanawiał, jak wyglądałoby jego życie, gdyby nie przyjechał do Polski. Co prawda holenderskie więzienia nie oferują wielu atrakcji, z którymi Rinke zetknął się w Krzywańcu, ale pewnie w Holandii nie byłoby tak łatwo trafić do więzienia … z ekipą telewizyjną. Dzięki temu eksperymentowi telewizyjnemu my także możemy zobaczyć jak mogłoby wyglądać nasze życie, gdyby od dziecka nie tłuczono by nam do głów banalnych prawd, że „ojczyznę kochać trzeba i szanować” i nie kraść, i nie bić, i nie pić, i nie ćpać.

Rinke dociera do tych ludzi. Program pozwolił więźniom na zrealizowanie kilku marzeń, ale także pozwolił zrozumieć, że istnieje jakaś przyszłość, że możliwa jest zmiana. Rinkemu się udało i po to wszedł za bramy więzienia w Krzywańcu, żeby powiedzieć ludziom, że oni też mogą odnieść sukces. Że z 1200 (przy dobrych wiatrach) złoty na rękę także mogą być szczęśliwi. Że po wyjściu nie będą szukać łatwego szmalu, handlując trawą czy kradnąc. Że nie muszą gonić za wódą i dragami, żeby zresetować jutro, bo „jutro” jest bez sensu. Rinkemu się udało i teraz chce to oddać ludziom. Ładnie to wygląda – w programie i książce też.

„Rinke za kratami” jest książką pozytywną i to jest jej podstawowa wartość. Wizyta holenderskiego producenta telewizyjnego niewątpliwie dała wiele ludziom odsiadującym wyroki w tym więzieniu. Pewnie daje dużo widzom zarówno pod względem profilaktyki, jak i świadomości jak wygląda życie „za kratami”. Mnie po głowie chodzi jednak pytanie, czy ci ludzie naprawdę mają za czym tęsknić? Jaka jest ich prawdziwa motywacja do zmiany? Jak będzie wyglądać ich życie na wolności? O to Rinke Rooyens nie zapytał.