Dom (zly)

Dom (zly)

czwartek, 24 marca 2016

Recenzja zbioru felietonów "Setka" Krzysztofa Vargi - wyd. Wielka Litera

23-03-2016\
zdjęcie i recenzja lubimyczytac.pl
 

Polak Węgier dwa bratanki

Tytuł książki: Setka
Autor książki: Krzysztof Varga

Krzysztof Varga, pisarz, dziennikarz, nade wszystko rewelacyjny felietonista, ma węgierskie korzenie. Dał temu wyraz w swojej książce „Gulasz z turula”, która opisywała współczesne Węgry zanim stało się to modne. Czy istnieje związek między pochodzeniem Krzysztofa Vargi a zbiorem jego felietonów zebranych w tomie „Setka”. Według mnie jest i to bardzo wyraźny.

Felietony te pochodzą z lat 2012-2015 i drukowane były w „Dużym formacie”, magazynie „Gazety Wyborczej”. Powszechnie wiadomo, że gazet dziś nikt nie kupuje, więc dobrze się stało, że perełki polskiej felietonistyki zostały zebrane w osobnej książce. Dobrze się stało także dlatego, że „Setka” jest wyjątkowym i ważnym zapisem momentu przełomu, który w tym czasie miał miejsce.

„Setka” to książki, „Setka” to filmy. Rzadziej te dobre, którymi autor felietonów się zachwyca. Częściej są to dziełka, o których Krzysztof Varga nie ma zbyt wysokiego mniemania. I właśnie w tych zjadliwych tekstach autor wspina się na wyżyny. Varga staje się tutaj tropicielem miernoty, głupoty, katolickiego zaścianka. Gdybyż zatrzymał się nasz felietonista na pisaniu tekstów o dobrych dziełach któż usłyszałby o prawicowych pisarzach i dziennikarzach, a to oni są prawdziwą pożywką dla literackiej szydery, którą Varga uprawia.

No właśnie, któż by usłyszał o kościelnych publicystach jak ksiądz Oko czy biskup Hoser, o powieściach Polkowskiego czy Wildsteina, o Horubale czy zapomnianym Łysiaku, gdyby nie felietony pana Vargi. I tutaj jest ta nić wiążąca wątek węgierski z polskim. Wiadomo wszak, że prawica polska zapatrzona jest w ideały węgierskiej demokracji spod znaku Victora Orbana. Varga więc krytykuje ten punkt widzenia, kopiąc bez litości w odsłonięte intelektualnie mielizny prawicowych publicystów. Punktuje celnie, z zadziorem i humorem jednocześnie, że czytelnik tekstu nie czyta lecz chłonie bez opamiętania, co raz parskając śmiechem znad książki. I czego się dowiaduje z tych felietonów ku chwale „Gazety Wyborczej” pisanych? Dowiaduje się zatem, że prawicowe pisarstwo i publicystyka to główny nurt polskiego życia intelektualnego. I co robi powyższy czytelnik? Sięga raz po raz po prawicową prasę i literaturę. I co się temuż czytelnikowi ukazuje? Że to literatura i publicystyka równie wesoła jak felietony Krzysztofa Vargi. Więc czytelnik zostaje wiernym czytelnikiem „W Sieci” albo „Do Rzeczy”, gdyż, parafrazując Jana Pietrzaka, dziś już nie satyryka lecz polityka jak najbardziej prawicowego, „lepiej i tak nie będzie, więc niech przynajmniej będzie weselej”.

I tak oto Krzysztof Varga wyłania się z felietonów, które jak tytułowa „Setka” uderzają do głowy, jako propagator myśli prawicowej, jako gorący orędownik węgierskiego modelu demokracji. To dzięki Krzysztofowi Vardze otwiera się dla nas skarbiec tych idei i choć szydera Vargi nie ogranicza się do prawej strony sceny politycznej, to jednak plon obfity wydaje właśnie to, co zasiane zostało w naszej rzeczywistości polskiej wzorem braci Madziarów. Zatem „Lengyel magyar – két jó barát”. Polish Hungary Freedom forever! Uwaga – stara prawda, że „Polak Węgier dwa bratanki i do szabli i do szklanki” w kontekście tytułu „Setka” może wywołać u czytelników rausz, który może owocować zrywem patriotycznych uniesień.

sobota, 19 marca 2016

Recenzja książki "Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka" Cezarego Łazarewicza - wyd. Czarne

11-03-2016
zdjęcie okładki i recenzja www.lubimyczytac.pl
 

Metodologia kłamstwa

Autor recenzji: lapsus
Autor książki: Cezary Łazarewicz

Byłem wtedy dzieckiem. Sprawę Grzegorza Przemyka pamiętam jak przez mgłę. Może bardziej z późniejszych relacji. U mnie w domu o takich sprawach się nie mówiło, albo powtarzało oficjalną wersję, że chuligani narozrabiali. Wujek, co przyjeżdżał na wódkę i schabowe, mówił, że w Skierniewickiem za słowo Solidarność wieszają – to zapamiętałem, to wieszanie jakoś mi w pamięci utkwiło. Nie raz ojca i matkę znajomi esbecy ratowali przed pałowaniem. A co to ma do rzeczy, czyli do książki Cezarego Łazarewicza „Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka”? Ano rzecz jest o kłamstwie, które żyje obok nas i o prawdzie, której nie potrzebujemy.

Taki banalny przykład - Goebels twierdził, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. Hołdował tej zasadzie towarzysz Urban, w latach 80. rzecznik rządu, a dziś podziwiany chyba bardziej niż w latach 80., gdy stał się synonimem hipokryzji państwa wobec obywateli i wierności goebelsowskiej zasadzie. Tak, w kłamstwo trzeba uwierzyć, potem już wszystko staje się możliwe. Tak, kłamstwo uprawniają wyższe racje polityczne, czy państwowe, Historia to równy stuk defiladowego marszu, nie płacz osieroconej matki.

Książka Cezarego Łazarewicza jest formalnie nie tak znowu częstym przykładem w polskiej literaturze reportażu sądowego. Mam wrażenie, że kiedyś takich książek było więcej, ale dziś ich funkcję przejął reportaż filmowy. Jest to przykład ciekawy także dlatego, że ma formę książki, więc nie ma tutaj formalnych ograniczeń, jakie stwarza prasa. Autor nie musiał się liczyć ze skromną objętością gazetowego tekstu. W efekcie otrzymujemy szczegółowy zapis tego wszystkiego, co działo się od momentu pobicia Grzegorza Przemyka aż do chwili ogłoszenia wyroku. Ale dochodzenie w sprawie jest tylko zewnętrzną warstwą książki, która, owszem, wciąga, ale pod nią ukazuje się czytelnikowi przesłanie o wiele istotniejsze i wiele bardziej uniwersalne.

Dziś, kiedy z kłamstewkami i manipulacjami mamy do czynienia co chwilę, gdy kłamstwo jest niemal usankcjonowanym sposobem komunikacji pod postacią rozmaitych technik i strategii zdobywania klienta czy politycznego poparcia, człowiek współczesny jest coraz mniej wrażliwy na ten aspekt relacji międzyludzkich. Akceptujemy kłamstwo. Zgadzamy się na kłamstwo. Sami stajemy się uzależnieni od kłamstwa. Zapominamy, że od kłamstwa zaczyna się każde zło. To od kłamstwa zaczyna się biblijna historia ludzkości i cały problem z człowiekiem.

To jest ten uniwersalny element książki Łazarewicza, element, który wynosi jego reportaż ponad inne dziennikarskie zapisy zbrodni, bo nie o zbrodnię w tym reportażu chodzi. Tutaj mowa jest o podstawie moralnej, jaką jest prawda. Łazarewicz przedstawia nam zapis kłamstwa, ukazuje metodologię oszustwa, gdzie człowiek zostaje pozbawiony podmiotowości, w trosce o dobro swoje, o dobro systemu także, musi uwzględnić kłamstwo jako element konieczny. Autor pokazuje nam proces falsyfikacji rzeczywistości, który utwierdza sprawców, że sprawcami nie są oraz niewinnych, że dopuścili się zbrodni. W zasadzie w tym ujęciu ludzie są niewinni. Winne stają się mechanizmy systemowe. Niewinni są zarówno milicjanci, którzy śmiertelnie pobili Grzegorza Przemyka jak i ich dowódcy z generałem Jaruzelskim i generałem Kiszczakiem na czele. To dlatego mogli oni spać spokojnie i bezproblemowo patrzeć ludziom w twarz, uznając się przy tym za dobrodziejów Polski. W tym kontekście „Żeby nie było śladów” jest opowieścią o klęsce tzw. „grubej kreski” i o tym jak komunistyczne kłamstwo przetrwało w wolnej Polsce.

Jakże blado w tym ujęciu wypadają ci wszyscy „sprawiedliwi”? Jakże ubogie są ich racje, będące racjami Lorda Jima? Są to tylko jednostkowe prawdy, które milkną wobec historii. A jednak nie mogłem oprzeć się podziwowi dla tych wszystkich, którzy wbrew logice bronili swoich wersji, mimo iż chciano uczynić z nich w świetle prawa ludzi obłąkanych, zatopionych w zemście i nienawiści . Dziś pamiętamy kim byli Jaruzelski, Urban i Kiszczak, ale kto wie, kim była Barbara Sadowska, kim byli świadkowie, bojący się do dziś podać swoich pełnych personaliów? To także powód, dla którego trzeba przeczytać tę książkę dziś. Że byli i będą ludzie gotowi dla prawdy ponosić największe ofiary, choćby ta prawda była tylko marnością wobec potęgi kłamstwa.

poniedziałek, 14 marca 2016

Recenzja książki "Opowiadania o młażeństwie i seksie" Michala Viewegha - Oficyna Finna

11-03-2016
zdjęcie  okładki i recenzja www.lubimyczytac.pl

Różowa narracja

Autor książki: Michal Viewegh

Mamy nowego Michala Viewegha, ale tym razem w różowym odcieniu. „Opowiadania o małżeństwie i seksie” to rzadko spotykana na polskim rynku wydawniczym gratka dla miłośników literackiej erotyki.
Okładka cieniutka za to różowiutka z pupą w obcisłych, koronkowych majteczkach. Przypomina to pewne wydawnictwa soft porno z początku lat 90., których „mistrzem” był Andrzej Rodan, ale też Zbigniew Nienacki, autor „Pana Samochodzika” miał niemałe osiągnięcia na tym polu. Już od efektu okładki i od taniego papieru, na jakim „Opowiadania...” są wydane robi mi się sentymentalnie. Jeśli dodamy brak znaków diakrytycznych przy literach ą i ę, robi się już całkiem swojsko i witamy z powrotem w latach 90. Aż mnie w pociągu, w którym ostatnio jeździłem do pracy i czytałem tę książkę, brali za erotomana.

A przecież proza Viewegha broni się sama i nie trzeba jej żadnej antyreklamy. Jego opowiadania są bardziej o seksie niż o małżeństwie, które stanowi jedynie swoisty kontrapunkt dla donżuańskich wyznań narratora. We wstępie czołowy czeski prozaik dystansuje się od swojego bohatera, Oskara, ale jednocześnie mruga do czytelnika, że przygody ukazane w tomie nie są mu wcale obce.

I nie jest to żadna pornografia – ani soft, ani hard. Wszystko tutaj kończy się przed ukazaniem organów w pełnej krasie. Może kogoś to zniechęci, ale istotą erotyki Viewegha jest flirt, gra, intryga. Sam akt jest okryty tajemnicą. W istocie to bardzo skromna książka, jeśli spojrzymy na tradycję Don Juana czy Boccaccia. A nawet jeśli miarą erotyki będą tutaj erotyczne wątki pisarstwa Kundery, to Viewegh nie chce mocno prowokować. Tradycja Milana Kundery, libertyński smaczek jego prozy jest tutaj mocno widoczny, lecz Viewegh subtelnie wplata te wątki, rozmyślając nad istotą relacji damsko-męskich. Poza tym Kundera jest mizoginiczny, a Viewegh ukazuje przebiegłość niewieścią i że to właśnie panie są ekspertkami w prowadzeniu miłosnej gry, a gdy mężczyzna jest przekonany o swej wielkości myśliwego, to często jest zasługa jej erotycznego sprytu.

Przeczytałem sporo powieści mistrza czeskiej prozy i muszę powiedzieć, że „Opowiadania o małżeństwie i seksie” są jedną z najciekawszych książek tego autora. Szkoda, że nie idzie za tym dbałość edytorska, bo jeśli porównać „Opowiadania...” z wydaną ostatnio „Ekożoną”, to dzieli je przepaść na korzyść tej ostatniej i może to spowodować, że czytelnicy, a szczególnie czytelniczki, mogą omijać tę książkę szerokim łukiem. A przecież jest to subtelna erotyka literacka dobrej próby, co wcale nie jest jakąś oczywistością, więc szczerze zachęcam.

sobota, 5 marca 2016

recenzja powieści Despentes "Vernon Subutex 1" - wyd. Otwarte

 
02-03-2016

Nazywam się Subutex, Vernon Subutex

zdjęcie okładki i recenzja  lubimyczytac.pl                               Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Vernon Subutex tom 1
Autor książki: Virginie Despentes

Twórczość Despentes poznałem na początku XX wieku. Przez przypadek obejrzałem „Gwałt”, film oparty na jej debiutanckiej powieści, który współreżyserowała. Odebrałem go jako zwykły pornos – Despentes nie wahała się zastosować tej antyestetyki, by stworzyć obraz będący sadystycznym pastiszem „Thelmy i Louise”. Dwie laski w akcie zemsty podróżują po Francji gwałcąc i zabijając swoje ofiary, głównie napalonych facetów. Dziś dostajemy do rąk prawdziwy bestseller jej autorstwa – powieść „Vernon Subutex”, powieść, którą Otwarte, wydawca książki, określił jako wydarzenie literackie 2015 roku we Francji.

Vernon Subutex, paryski sprzedawca płyt i bywalec salonów, ma już na karku piąty krzyżyk. Mimo to lubi biały proszek, alkohol, fajki, blanty i przede wszystkim muzykę. Niestety powoli traci pieniądze, pracę, przyjaciół, w końcu swojego dobrodzieja, którą jest gwiazda rocka dzięki zasobności portfela utrzymująca Vernona na powierzchni. Bohater zaczyna tonąć, a powieść jest zapisem szybkiego schodzenia na dno i samotności w paryskim tłumie. A tłum ten w wydaniu Despentes to prawdziwy magazyn osobliwości.

Virgine Despentes jest w Polsce znana jedynie z cyklu esejów wydanych w tomie „Teoria King Konga” przez Fundację Feminoteka. Może to jednoznacznie lokalizować autorkę jako pisarkę zaangażowaną po feministycznej stronie barykady. Cieszyłem się, że czytając „Vernona” nie musiałem mierzyć się z teoriami feministycznymi, gender, queer, LGBT itp. To wszystko tam jest, ale ta powieść to symfonia albo jak słusznie zauważył rosyjski teoretyk literatury, Michaił Bachtin, powieść-polifonia, gdzie na równych prawach wybrzmiewa wiele głosów, które niejednokrotnie stoją wobec siebie w radykalnej opozycji.

Tak często widzimy awersję do takiego stawiania sprawy, ukazywania prawdy w literaturze jako dyskursu. Współczesna powieść jest w zasadzie monologiem, wyrażeniem pewnej określonej prawdy, prawdy będącej prawdą autora. Szczególnie wyraźne jest to widoczne w polskiej literaturze, gdzie polaryzacja światopoglądowa służy zdefiniowaniu „właściwej” postawy pisarskiej i od razu wiadomo, kto ma chwalić, a kto ganić dzieło. Właśnie to jest siłą „Vernona Subutexa”, że Despentes rezygnuje ze swojej prawdy, co nie oznacza, że brak tutaj elementów, które możemy utożsamiać z postawą autorki. Laski tutaj ładują po pyskach nazioli, kobiety są silne, prą do przodu jak buldożery, są opisane konstelacje transowo-gejowskie, ale jest pewna rzecz, która wszystko to zrównuje – to poczucie dojmującej samotności, że przychodzi taki moment, gdy nie ma już nikogo przy nas, gdy każda relacja staje się żebraniną. I nie pomoże tutaj WOŚP ani Caritas, bo sami sobie nie jesteśmy w stanie pomóc.

Subutex to farmaceutyk stosowany przy leczeniu uzależnień – w Polsce, z tego co udało mi się ustalić, niedozwolony, ale we Francji legalny. Tytuł można zinterpretować jako odejście od życia bogatego w psychodeliczne doświadczenia, zejście na margines po to, by zobaczyć świat od innej strony, świat uboższy ale czystszy. Despentes, podobnie jak tytułowy Vernon, zajmowała się sprzedażą płyt, eksperymentowała z seksem i substancjami, dlatego odczytałem tę powieść jako grę prowadzoną między autorką, narratorem a bohaterem. Czy ta gra wciągnie czytelnika? Nie mam co do tego najmniejszej wątpliwości, a duża w tym zasługa tłumacza – Jacka Giszczaka. To dzięki niemu podążamy przez meandry labiryntu Vernona nie mogąc odłożyć książki ani na chwilę, bo ta historia wciąga na samo dno.

czwartek, 25 lutego 2016

Recenzja powieści Susan Taubes "Rozwiązek" - Ha!art

24-02-2016
                                 recenzja i okładka

Opowiedz mi o Susan

Tytuł książki: Rozwiązek
Autor książki: Susan Taubes

Samotność. To słowo nie pada prawdopodobnie w powieści Susan Taubes „Rozwiązek”. A może pada, ale jakby tam samotności nie było wcale. Właściwie jest to powieść o nieustannych tłumach ludzi dookoła, kochankach, miłości, dzieciach, podróżach. A jednak samotność jest uczuciem dominującym w tej powieści. Dziś, prawie pół wieku od momentu premiery, możemy przeczytać tę wyjątkową powieść w polskim przekładzie Magdaleny Nowak dzięki wydawnictwu Ha!art, wydawnictwa, które wydaje „wszystko, co się nie opłaca”, ale co warto przeczytać.

W przypadku powieści „Rozwiązek” słowo „warto” jest za słabe. „Rozwiązek” to powieść z trzewi, wyszarpana z bólu egzystencji i z piwnicy podświadomości, to rzecz absolutnie osobista, ale szczerość Taubes jest opowieścią, która dotyka każdego – nie w sensie doświadczenia, ale w sensie egzystencjalnych pytań, które stawia sobie autorka. „Rozwiązek” nie jest ekshibicjonistyczny, nie jest prowokacją ani rozliczeniem. „Rozwiązek” to intymna powieść o kobiecie w przełomowym momencie życia, powieść niedoceniona i nad tym chciałbym się tutaj zastanowić. Co spowodowało, że mimo doskonałej formy, narracyjnych urozmaiceń, urzekającego stylu, była to powieść niedostępna polskiemu czytelnikowi? Niedostępna do dziś.

Za mało feministyczna, za mało prowokacyjna, za mało żydowska, choć opis społeczności żydowskiej z okresu międzywojnia jest urzekający. Niby tematem głównym jest tutaj rozwód, tyle że cały czas miałem wrażenie, że rozwód nie jest właściwym problemem tej powieści. Problemem jest kobieta, która stoi w obliczu ważnej decyzji, podejmuje tę decyzję i okazuje się, że żaden z problemów nie został rozwiązany. Dlatego polski tytuł - „Rozwiązek” (ang. Divorcing) – pasuje tutaj doskonale. Dla bohaterki staje się oczywiste, że żadne działanie, nawet najbardziej radykalne, nie jest w stanie rozwiązać wewnętrznego, psychicznego supła. Wyciąga coraz to nowe sznurki z tego zasupłania, ale to tylko zaciska duchowe kłębowisko coraz bardziej.

Może dziwić podczas lektury, że jest to w dużej mierze powieść o miłości. O silnej więzi z ojcem, o poszukiwaniu miłości z mężczyznami, w końcu o miłości rodzicielskiej do dzieci. Ale też o braku miłości macierzyńskiej, o tym jak dziecko staje się nieświadomą konkurencją w walce o serce mężczyzny i targa potem tę traumę przez życie jak niewidzialne chomąto. Nad tymi poszczególnymi miłościami jest rozpostarta marionetkowa sieć, powodująca świadomość zniewolenia, jakby te miłości i ich brak wikłały nas coraz bardziej w stan niemożności. By owo zniewolenie zobrazować Taubes przywołuje obrazy przypominające „Proces” Kafki i miałem uczucie jakby duch tego wielkiego Żyda unosił się nieustannie nad powieścią amerykańskiej pisarki.

W moim osobistym odbiorze książka ta wyjątkowo mocno i prawdziwie ukazuje relacje ojciec-córka. W tym aspekcie, który przemawiał do mnie w bardzo osobisty sposób, możemy zobaczyć jak silne uczucie, miłość ojcowska, bierze udział w procesie wewnętrznego ubezwłasnowolnienia bohaterki. I nie ma tu odpowiedzi, co było nie tak, co było źle, ale cały czas pozostaje ten cień ojca, który ogranicza horyzont poznania bohaterki.

Susan Taubes popełniła samobójstwo wkrótce po wydaniu powieści. Miała 41 lat. I tak myślę, że ciężar tej powieści był zbyt ciężki, że ta książka, ta osobista prawda pociągnęła ją za sobą jak kamień w otchłań głębi Atlantyku. Ale dla tego ciężaru osobistego doświadczenia kobiety trzeba sięgnąć po „Rozwiązek”, po powieść, która wymyka się łatwym kwalifikacjom, powieść, która myli tropy, nie mówi wprost o czym jest naprawdę, bo prawda ta rozpięta jest między stronami książki i między biografią autorki.

sobota, 20 lutego 2016

Recenzja książki "Cmentarz w Pradze" Umberto Eco - wyd. Noir sur Blanc

Historia jako intryga literacka
31-10-2011
okładka i recenzja od portalu lubimyczytac.pl
 

Historia jako intryga literacka

Tytuł książki: Cmentarz w Pradze
Autor książki: Umberto Eco

Simonini – główny bohater powieści „Cmentarz w Pradze”, to osobnik stojący w cieniu mechanizmów historii, a zarazem te mechanizmy poruszający. To wcielenie spiskowych teorii rządzących światem, sposobu myślenia o świecie, w którym trzeba na kogoś zwalić winę za to, co złego nam się przydarzyło. Simonini to jedyny fikcyjny bohater powieści; pozostali są autentyczni, jednak Simonini, stojący w cieniu, w cylindrze i pelerynie, to zarazem najbardziej prawdziwa i ponadczasowa postać tej historii.

Będę szczery – nasłuchałem się wcześniej od różnych znajomych o „Protokołach mędrców Syjonu”, moja świętej pamięci babcia też opowiadała mi o dzieciach porywanych przez Żydów, aby uzyskać krew na rytualną macę. To nie jest tak, że te legendy można dziś odłożyć do skansenu antysemickich osobliwości. Do dziś słyszę czasem, że Adam Szechter Michnik kręci trybami masońskich mechanizmów, wpływających na polityczne elity. To właśnie dlatego powieść Umberto Eco jest taka potrzebna – dzięki niej łatwiej będzie nam zmierzyć się z widmami, które krążą nad naszymi głowami i budzą nasze głęboko skrywane lęki.

To wielka pokusa być takim „nieruchomym poruszycielem” jak Simonini. Jest w tej makiawelicznej koncepcji iście szatańska próba kreowania ludzkich dziejów wedle własnego widzi mi się. A wszystko polega na tym, aby na kogoś zrzucić winę. Jeśli jest się wychowanym w duchu katolickiej tradycji, tego winowajcę nietrudno będzie wskazać – oczywiście będą to Żydzi, którzy sprzeciwili się Bożej woli i skazali na ukrzyżowanie Jezusa z Nazaretu. Teraz wystarczy już tylko odrobina fantazji, która stworzy mroczne historie o światowym spisku, który dąży do panowania nad światem. Choć nie do końca – przecież sławetne „Protokoły...” to osobliwa kompilacja literackich prób Dumasa, Joly’ego, Goedschego i Taxila, bo, aby historia była wiarygodna, musiała już być przez kogoś wcześniej opowiedziana.

Może tak właśnie wygląda cała historia literatury - nieustanne dokładanie i wykorzystywanie cudzych pomysłów. Różnica jest tylko taka, że „zwykła” literatura nie ma ambicji wpływania na losy świata, pragnie jedynie dokonać pewnej syntezy, zatrzymać to, co ulotne. Historia Simoniniego mówi czytelnikowi o niebezpieczeństwie, wynikającym z dosłowności idei. Coś funkcjonującego jako potencja wyobraźni, staje się nagle prawdą. Ktoś z rozmysłem tworzy swoją historię nie jako opowieść, ale jako obiektywnie istniejący element rzeczywistości, na domiar złego przesycony wrogością wobec świata. Ktoś budzi drzemiące w mroku ludzkiego jestestwa demony, by stały się one nikczemnym usprawiedliwieniem naszego zła i małości.

Simonini i jemu podobni szerokie pole do działania zyskali pod koniec XIX wieku, gdy głodne masy zaczęły napływać do miast w poszukiwaniu lepszych warunków egzystencji. Niebezpieczeństwa płynące z rozczarowania i nędzy stawały się zarzewiem coraz większych konfliktów społecznych. Wykorzystywali to coraz liczniejsi pobratymcy Raskolnikowa, którzy, wierząc w swą wielkość i ignorując moralność, pragnęli podjąć rząd dusz i decydować o losach narodów. Myślę, że „Cmentarz w Pradze” jest doskonałym komentarzem do tego momentu historii, gdy siła drukowanego słowa miała taką moc, że mogła zmieniać losy świata i decydować o życiu i śmierci narodów. W taki sposób spełniała się romantyczna idea o sprawczej mocy poetyckiego słowa, które niestety nieraz stawało się ciałem. Cóż – świat literackiej fikcji rządzi się swoimi prawami. Problem w tym, że każdy może tę fikcję interpretować po swojemu. Zawsze znajdą się chętni zaserwować radykalną wersję popularnych poglądów, zniekształcając je pod swoim kątem.

Moja bardzo wysoka ocena powieści Umberto Eco jest, jak zawsze w przypadku tego autora, nieco na wyrost. Tyle, że to wina mojej ignorancji, a nie włoskiego pisarza. Autor przytacza w swoim dziele tyle kontekstów historycznych, postaci, prezentujących taką wielość poglądów, że można się w tym gąszczu pogubić. Dla przybliżenia tematu warto poczytać u cioci Wiki o „Protokołach mędrców Syjonu” oraz artykuł Janusza Tazbira na ten temat, do którego link umieszczam poniżej*. Warto też zbliżyć się nieco do karbonariuszy i Garibaldiego, komunardów czy sprawy Dreyfussa. Dla większych erudytów możliwość buszowania w historii w kontekście teorii spisków to będzie, jestem przekonany, dzika rozkosz. Dla zwykłych zjadaczy książek będą jezuici i sataniści, masoni i agenci wywiadu, zamachy, spiski, morderstwa... A dla fanów psychoanalizy – Doktor Freud. „Cmentarz w Pradze” to potężna i potrzebna książka, wielka myśl i głęboka refleksja podane w sensacyjnym sosie. Zapomniałem dodać, że Simomini był smakoszem, więc znajduje się tu także kilka ciekawych przepisów kulinarnych. Pozostaje mi zatem życzyć smacznego.


*artykuł Janusza Tazbira o „Protokołach mędrców Syjonu” można znaleźć tutaj http://niniwa2.cba.pl/protokoly_janusz_tazbir_1.htm

piątek, 19 lutego 2016

recenzja powieści Charlesa Bukowskiego "Hollywood" - wyd. Oficyna Noir sur Blanc

Jak powstawała „Ćma barowa”?
zdjęcie i recenzja
 

Jak powstawała „Ćma barowa”?

Tytuł książki: Hollywood
Autor książki: Charles Bukowski

W połowie lat 80. Bukowski został poproszony o napisanie scenariusza filmowego. Miał wtedy 65 lat i po latach posuchy zaczynał na dobre istnieć w świadomości literackiej Amerykanów, stając się jednym z pisarzy głównego nurtu. Na kanwie tego scenariusza powstał nakręcony w 1987 roku przez Barbeta Schroedera film „Ćma barowa” z gwiazdorską obsadą: Hanka Chinasky'ego zagrał święcący w tamtych latach sukcesy Mickey Rourke, a w rolę Wandy Wilcox, kobiety po przejściach, wcieliła się powracająca na ekran Faye Dunaway. Film zyskał miano kultowego i jest niejednokrotnie wymieniany jako ikona amerykańskiej popkultury lat 80. Do kanonu alkoholowych scen wszech czasów przeszedł krótki fragment - pijak w barze, który trzęsącą ręką próbuje wypić szklaneczkę whisky wszystko rozlewa po drodze z blatu do ust i musi pomóc sobie szalikiem, który usztywnia dłoń jak temblak  https://www.youtube.com/watch?v=LtKAFxogIlE

Powieść „Hollywood” została wydana dwa lata po premierze filmu, w 1989 roku. W Europie wiał „wind of change”, ale Hank miał to gdzieś – jak zwykle. Nie pisał o polityce, pisał o życiu, o brudnym życiu, które go otaczało. Powracał w swoim scenariuszu do życia trampa, do lat swojej młodości, które mijały mu na piciu i pisaniu. O tym jest „Ćma barowa”. A „Hollywood” jest powieścią jak powstawała „Ćma barowa”.

Bukowski ma 65 lat. W książce powtarza wiele razy, że wszyscy jego znajomi żule z młodości nie żyją. Został sam z młodą cizią u boku, Lindą Lee, która przejdzie do historii, ponieważ towarzyszyła mu do momentu, gdy napis „Don't try” pojawił się w 1994 roku na jego nagrobnej płycie. Była wytrzymała, potrafiła nawet znieść kopniaka, który Hank zaserwował jej podczas kręcenia dokumentu „The Ordinary Madness of Charles Bukowski” z 1980 roku. Twarda sztuka. Należy się jej, tak samo jak należy się Courtney Love.

Ale w połowie lat 80. chyba się już uspokoił. Zostało mu 10 lat życia i trochę do napisania, co przy jego stylu życia i alkoholizmie jest nie byle jakim rekordem. W powieści opisuje proces powstawania scenariusza i filmu – pisze jak zawsze o tym samym, o swoim życiu. To „zwykłe szaleństwo” jest jego jedynym źródłem energii i inspiracji. Dlatego tyle wytrzymał. Na stare lata Hank mniej pije, mniej bzyka, jest milszy dla ludzi. W przeciwieństwie do środowiska filmowców, które chla na umór, rżnie bez umiaru a ludzkości wprost nienawidzi. Ale wszystko jak zwykle toczy się na orbitach, w których centrum jest Hank, dziwiący się popieprzonemu światu, niejednokrotnie bardziej popieprzonemu niż on sam.

Film po latach mnie rozczarowuje. Rourke nie jest dobrym aktorem. Może w „Zapaśniku”, gdzie zagrał samego siebie, ale w pozostałych filmach nie dał rady (kiedy widownia odkryła tę prawdę stał się dziwolągiem, który mógł zagrać a właściwie być samym sobą u Aronofsky'ego). W „Barfly” jest raczej karykaturą Chinasky'ego niż nim samym. Bukowski pisze, że nienawidził alkoholu, więc jak miał go zagrać? Dunaway też, mimo że lepsza, nie wzbudza zaufania jako barowa dziwka. Pozostała książka i ona dziś się broni. Broni się tym, co najlepsze w pisaniu Bukowskiego – bezkompromisową szczerością i humorem. Dlatego warto sięgnąć dziś po „Hollywood”, a o „Ćmie barowej” można zapomnieć.