Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 12 lipca 2016

Recenzja książki "Ja, Olga Hepnarova" Jana Cilka - wyd. Afera


zdjęcie i recenzja www.lubimyczytac.pl


12-07-2016

Error czy terror

Zacznę od końca, ale dla mnie od początku, czyli od Hrabala, bo od Hrabala zaczęło się moje halo na punkcie czeskiej literatury i kultury czeskiej w ogóle. Otóż Bohumil Hrabal w wydanych 1990 w Czechosłowacji „Podziemnych rzeczkach” przytacza słowa przypadkowo spotkanego praskiego kata: Ja osobiście – odezwał się czule – jestem przeciwko śmierci, przeciwko karze śmierci przez powieszenie, a to od tej chwili, kiedy wieszałem tą piękną pannę, która tak długo krążyła po placu Sztrosmajera, aż zebrało się na przystanku tramwajowym tyle ludzi, że już nie wahała się i władowała się w nich tą swoją ciężarówką, i zabiła sześcioro ludzi, i dostała karę śmierci... zanim ją zaprowadziłem, a potem powiesiłem, zesrała mi się i zeszczała, i na dodatek porzygała, tak że mi ten zawód zbrzydł do reszty... dlatego jestem przeciwko karze śmierci! Słowa te dotyczą Olgi Hepnarovej – ostatniej kobiety, na której wykonano karę śmierci u naszych południowych sąsiadów. Było to 12 marca 1975, a historię tę po 26. latach przypomniał Roman Cilek w książce „Ja, Olga Hepnarova”. Dziś dzięki wydawnictwu „Afera” i doskonałemu jak zawsze, tłumaczeniu Julii Różewicz może sięgnąć po nią polski czytelnik.

To się wydarzyło 10 lipca 1973 r. Olga Hepnarova miała wtedy 22 lata. Wspaniały czas, wiosna życia w pełni. Co popchnęło tę delikatną, kruchą kobietę o łagodnych rysach do tak strasznego czynu? Wiadomo prawie wszystko: co, kto, gdzie, kiedy, jak, czym. Pozostaje tylko jedna kwestia: dlaczego? I ona też zostaje wkrótce rozwiązana. Hepnarova cały czas trwania procesu będzie powtarzać jedno zdanie: chciałam zemścić się na społeczeństwie, które mnie nienawidziło.

Dziwnym trafem osiem ofiar wypadku były to osoby w podeszłym wieku. W socjalistycznej Pradze praca była niemal obowiązkiem, co może poniekąd tłumaczyć, że zebrani o poranku na Placu Strossmajera ludzie byli w wieku emerytalnym. To pogłębia według mnie ponurą groteskowość tej tragicznej sytuacji – młoda dziewczyna w akcie paranoicznej zemsty na społeczeństwie zabija tych, którzy są tak samo bezbronni i doświadczeni cierpieniem. Dla Olgi Hepnarovej nie miało jednak znaczenia, kim byli ludzie, których w bestialski sposób zgładziła. Tak jak dla terrorysty, którego nie obchodzi, kim są poszczególne ofiary.

W książce Cilka wszystko jest wiadome od początku, nie ma tutaj miejsca na spoilery. Jedyne pytanie, jakie zadaje sobie czytelnik podczas lektury, dotyczy kwestii zdrowia psychicznego bohaterki, kwestii, która mogłaby ocalić jej życie. Hepnarova od początku procesu twierdziła, że jest przy zdrowych zmysłach i wszystko, co zrobiła, było od początku do końca przemyślane i zaplanowane. Tyle, że większość szaleńców pewnie zachowuje się w podobny sposób – są przekonani, że to świat zwariował, a nie oni.

„Ja, Olga Hepnarova” to opowieść o dwóch szaleństwach – szaleństwie pojedynczego człowieka i szaleństwie systemu. „Ja, Olga Hepnarova” jest opowieścią o narodzinach terroru, który godzina po godzinie, dzień po dniu rozrasta się w duszy chorego na wykluczenie człowieka. Dziś słowo „wykluczenie” ma wymowę, która niesie ze sobą poczucie wyższości i litości. Olgi Hepnarovej żałować nie sposób, tak samo jak nikt normalny nie będzie żałował terrorysty, który zabija niewinnych ludzi. A jednak była wykluczona, nieakceptowana, wyrzucona poza margines rzeczywistości. Z książki Cilka dowiadujemy się nie tylko o przebiegu procesu, ale poznajemy młodą morderczynię, widzimy świat z jej perspektywy – perspektywy pełnej mroku i zimna, bo taki był on dla bohaterki tej książki.

Ludziom społecznie dostosowanym, tak zwanym normalsom, pewnie łatwiej byłoby przyjąć do świadomości, że Hepnarova popełniła samobójstwo, bo taką cenę płaci się za nieumiejętność funkcjonowania w świecie – ot kolejny szajbus znaleziony z podciętymi żyłami, bądź wiszący na rurce w łaźni czy piwnicy. Jednak ona nie była w stanie zdobyć się na taką nienawiść wobec samej siebie, by się unicestwić, umiała jednak, kierowana swą nienawiścią, rozpędzić ciężarówkę i wjechać w pełen ludzi przystanek tramwajowy.

Książkę Romana Cilka czyta się jak kryminał najlepszej próby. Nie mogłem oderwać się od tej przerażającej historii, od której włos jeżył mi się na głowie. Ale jest to kryminał specyficzny o tyle, że nieważne jest kto zabił, jest to dochodzenie w sprawie motywu, a może duszy sprawcy – jak w przypadku Raskolnikowa. Mnie ono zaprowadziło w niebezpieczne rejony, bo zadałem sobie pytanie – czy we mnie też mieszka Olga Hepnarova? Ile razy chciałem zemścić się na świecie za to, że był niesprawiedliwy, okrutny, bezwzględny? Ile razy myśl o odwecie była zaćmieniem w środku słonecznego dnia? I wtedy przeklęta wyobraźnia produkowała niecne warianty zbrodni, odwetu, zemsty. Oczywiście za każdym razem był to tylko wentyl bezpieczeństwa dla gotującej się z poczucia niesprawiedliwości psychiki, ale czytając książkę Romana Cilka „Ja, Olga Hepnarowa” tysiąc razy zadawałem sobie pytanie – gdzie leży granica, za którą człowiek staje się potworem?

środa, 29 czerwca 2016

Moje książki na półmetku 2016


środa, 22 czerwca 2016

Recenzja książki "Podmajordomus Minor" - wyd. Czarne



20-06-2016
zdjęcie okładki  i recenzja

DeWitt mrożony na gotycko, dwa razy

Tytuł książki: Podmajordomus Minor
Autor książki: Patrick DeWitt
Lubicie stare zamczyska? Lubicie lochy i mroczne zakamarki, gdzie pajęczyna zarasta od lat, a pod ich warstwami ledwie dostrzec można ludzki szkielet? Lubicie skalne groty, do których nikt nie zagląda, by nie przepaść w korytarzach, które nie wiadomo, dokąd nas zaprowadzą, ale prawdopodobnie nie zaprowadzą nas nigdzie tam, gdzie chcielibyśmy się znaleźć? A może macie ochotę na taką mroźną podróż, od której lodowe szpilki będą przeszywać wasze ciało i, co gorsze, dusze? A może do tego macie ochotę się pośmiać, bo lubicie się śmiać w niecodziennych okolicznościach? To śmiało – sięgnijcie po najnowszą, wydaną po polsku, powieść Patricka DeWitta „Podmajordomus Minor”.

Nie wiem jak wy, ale z prozą kanadyjskich nie miałem zbyt wiele do czynienia, a Patrick Dewitt pochodzi właśnie z Kanady, a dokładnie z wyspy Vancouver położonej w Kolumbii Brytyjskiej. Poza nazwiskami noblistki Alice Munro, Margarett Atwood i Michaelem Crummey'em nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Tym bardziej warto zapoznać się z twórczością DeWitta, który już mocno zaznaczył swoją obecność na polskim rynku wydawniczym, dzięki anty-westernowi „Bracia Sisters” - 640 ocen i 88 opinii, w większości pozytywnych, na LC niech mówią same za siebie. A co do „Podmajordomusa”, wydanego przez Czarne? Jestem przekonany, że nie zawiedziecie się. Dla mnie to książka ciekawsza od „Braci Sisters”.

Siedemnastoletni Lucien Minor nie ma przyjemnego życia. Jego rodziców dziś określilibyśmy mianem patologicznych. Nic więc dziwnego, że przy pierwszej nadarzającej się okazji opuszcza swój dom i zgadza się przyjąć stanowisko podmajordomusa w zamczysku tajemniczego barona von Aux. Sama propozycja przychodzi do niego w bardzo dziwny sposób. Potem jest już tylko dziwniej, i straszniej. I śmieszniej. Filtry, które zakłada DeWitt na swoją historię są rozmaite, jednak wszystko tutaj spójnie współgra i jest ten brak fabularnych szwów dużą zaletą „Podmajordomusa”, że mimo wybuchowej mieszanki konwencji i nastrojów, czytelnik jest mocno osadzony w powieściowej fikcji i ani na moment nie jest w stanie jej opuścić. Po prosu uwierzyłem w ten bardzo dziwny świat.

A wszystko tu aż kipi od dziwności, a aberracja jest normą. Niby główny bohater, Lucien Minor, wydaje się w miarę normalny ze wszystkimi swymi kompleksami i poczuciem niższości, ale przez to jeszcze bardziej uwierzytelnia przedstawianą historię – niby dziwi się temu światu, gdzie wszystko poustawiane na głowie, ale przecież chętnie weń wchodzi i świetnie się w nim czuje. U DeWitta nikt nie jest normalny, a dobro i zło zmieszane, niewstrząśnięte – raz nas przeraża, raz śmieszy.

„Podmajordomus Minor” to dzika rozkosz, niepohamowana wyobraźnia, gdzie żart i groza miesza się w przedziwnych proporcjach. I mógłbym powiedzieć, że to taki straszny horror, że można się posikać ze śmiechu. Jednak aluzje literackie sięgają daleko głębiej i to było dla mnie zadziwiające, z jaką gracją DeWitt gra na wielu konwencjach - od powieści gotyckiej po powieść łotrzykowską. Czyli oldskul, a nawet praskul, w najlepszym wydaniu.

I pamiętajcie – Wielką Dziurę omijajcie szerokim łukiem!

niedziela, 12 czerwca 2016

Recenzja ksiązki Ralfa Rothmanna "Umrzeć na wiosnę" - wyd. WAB

recenzja i zdjęcie lubimyczytac.pl

Techniki wybielania

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Umrzeć na wiosnę
Autor książki: Ralf Rothmann
„Najważniejsza niemiecka powieść dekady” - tak głosi hasło na okładce książki Ralfa Rothmanna, zatytułowanej „Umrzeć na wiosnę”, które zapewne skłaniać ma do sięgnięcia po tę pozycję i przeczytania. I choć nie wiadomo kto i w jakich okolicznościach wyrok ten wydał, to uznać go należy za słuszny. I nie chodzi tutaj o jakość artystyczną dzieła, bo o nią zawsze warto się sprzeczać. Mam tu na myśli wartość socjologiczną, którą, tak jak społeczeństwo nad jednostką, nad artyzmem dzieła trzeba postawić.
Walter, bohater książki, jest „krowiarzem”, nawet nie tyle „cowboyem”, co pasa krowie stada, ile chłopakiem od krowich cycków i wydaje się początkowo z tego zadowolony. Akcja powieści zaczyna się zimą 1944 roku, kiedy hitlerowska armia bierze już mocno w tył, a kończy się na wiosnę 1945, kiedy wszystko się kończy, ale nie wszyscy byli w stanie skończyć ze sobą jak Adolf w swoim berlińskim bunkrze. No i co tu z tymi „rzeszami” żołnierzy SS i innych formacji zrobić? Pomyślał Ralf Rothmann.
Właśnie do SS zostaje wcielony Walter. Oczywiście jako zwykły chłopak nie ma zamiaru walczyć o sprawę, w którą nie wierzy. Co więcej Walter przekonany jest, że wojna jest już przegrana i dalsza walka nie ma większego sensu, ale jak to mówią „na władzę nie poradzę” - wszak dla dekowników jest w hitlerowskich Niemczech tylko jedna opcja, tak samo jak dla dezerterów. Kula w łeb. Albo w pierś. I w ten sposób młody Rudolf trafia na ziemię węgierską, gdzie armia Adolfa bierze ostre cięgi, ale wygląda to trochę tak, jakby bardziej niż działania wojenne zajmowało hitlerowskich siepaczy wieszanie za zdradę cywilów i rozstrzeliwanie dezerterów.
Taki też los spotyka przyjaciela Waltera, Friedricha, który próbował uciec z frontowej linii. To Walter, wraz z ludźmi z plutonu, dostaje rozkaz wykonania wyroku. Czy zdradziłem za dużo, jeśli chodzi o fabułę? Nie więcej niż jest napisane na okładce książki. Walter staje w obliczu sytuacji granicznej, musi dokonać wyboru, którego praktycznie nie ma, bo odmowa wykonania rozkazu to pewna śmierć. Ralf Rothmann pokazuje czytelnikowi sytuacje i wybory tak skomplikowane, że kiedy sami siebie stawiamy w obliczu takich sytuacji, uświadamiamy jak nikłą bywa granica między katem a ofiarą.
To nie pierwszy tekst kultury, który pokazuje człowieka wrzuconego przez historię w rolę kata. Los Waltera staje się metaforą wszystkich, którzy stali się oprawcami nie z własnej woli. Jaki wybór mieli? Co mieli zrobić w tej sytuacji, gdy instynkt nakazywał im żyć? Nikt nie wie, jak zachowałby się w takiej sytuacji. W Polsce mamy trudny dylemat Ślązaków, którzy siłą byli wcielani do hitlerowskiej armii i musieli mordować swoich braci. Dlaczego musieli? Bo gdyby ulegli swemu sumieniu, nie przeżyliby następnego dnia. Proste. Jaki to jest wybór? A jaki wybór mieli więźniowie obozów zagłady, odprowadzający na śmierć niewinnych ludzi? Więcej – przecież ten dylemat jest także dylematem prawych, tych których umieszczamy na tablicach i pomnikach. A przecież te tablice i pomniki się zmieniają dosyć często. Zbrodniarze stają się bohaterami, bohaterzy zostają nazwani bandytami.
Niemcy Ralfa Rothmanna nie są faszystami z defilad i pokazów mocy. To nie są ci, którzy może „byli źli, ale dobrze się ubierali”. To obdartusy, którzy  spalili za sobą wszystkie mosty, to ludzie, którzy uwiesili się idei narodowego socjalizmu i nie dali sobie szansy na zmianę, postawili wszystko na jedną kartę i pozostało im jedynie zabijać i zginąć. Wszystko w tej powieści gnije i umiera, tak jak zdychała idea rasy panów, stających się kundlami. W tym momencie do nich to dotarło. Pozostała im śmierć na wiosnę. Chcieli pociągnąć za sobą jak najwięcej ludzi. Takich jak Walter. Takich jak Friedrich.
A my i nasz odwieczny, polski problem z historią? Gdyby się tak wypiąć na to całe bohaterstwo? Gdyby tak odpuścić sobie tych szaleńców, fanatyków, co z szabelką na czołg, co w sierpniowe słońce na barykady? Gdyby tak po ludzku spojrzeć na tych wszystkich szmalcowników, szabrowników? Że niektórzy byli źli, ale niektórzy tak po ludzku słabi. Że czas wojny tak naprawdę nie daje wyboru? Może udałoby się nam przepracować nasze trudne tematy i lekcje z Jedwabnego. Jakoś brniemy w to nasze heroiczne marzenie o husarii, zamiast przyjąć banalną prawdę, że wszyscy możemy stać się ofiarami bez wyboru, a największym grzechem jest honor.

środa, 8 czerwca 2016

Recenzja "Wieża" RobertaJ. Szmidta - wyd. Insignis

07-06-2016
zdjęcie i recenzja lubimyczytac.pl

 

Postapokaliptyczne pozdrowienia ze SkyTower

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Wieża
Autor książki: Robert J. Szmidt
8 (28 ocen i 8 opinii)

Projekt Dmitrija Glukhovsky'ego „Metro 2033”, dziejący się po światowej zagładzie w moskiewskim metrze, rozpoczął całą serię kontynuacji, które określane są mianem „Universum Metro 2033”. Dzieją się one w wielu miejscach na świecie, podobnie jak rosyjski pierwowzór, po katastrofie nuklearnej, gdzie ludzie zmuszeni są chować się pod ziemią, by nie być narażeni na śmiertelne promieniowanie. Choć pierwowzór całej serii nosi tytuł „Metro 2033” to polska kontynuacja postapokaliptycznej wizji, autorstwa Roberta J. Szmidta, nie dzieje się w metrze, tylko we wrocławskich kanałach.

„Wieża” to, po „Otchłani”, już drugie dzieło, które jest wizją świata po zagładzie, którą proponuje czytelnikom polski autor – po raz kolejny Robert J. Szmidt zaprasza do wrocławskich kanałów, gdzie toczą walkę prymitywne plemiona, które chcą jak najdłużej przetrwać w skażonej przestrzeni. Autor nie szczędzi odbiorcom sugestywnych opisów, gdzie rządzi ból i cierpienie, a ulubionym sportem ocalałych są pojedynki ze zmutowanymi potworami, wynurzającymi się z kanałów.

Najbardziej urzekła mnie prawda geograficzna. Wrocław, wiemy nie od dziś, ma swoje „genius loci”, które wykorzystał w swoich popularnych kryminałach o Eberhardzie Mocku Marek Krajewski. U Szmidta schodzimy do wrocławskich podziemi i jest to naprawdę upiorna wizja tych wszystkich nieprzyjemności, jakie nieść może za sobą zniszczenie cywilizacji. Ujmująca szczególnie jest tutaj wizja ruin SkyTower, najwyższego obecnie budynku w Polsce, który góruje nad „starym” Wrocławiem w zupełnie nieoczywisty wg mnie dla tego miasta sposób. W „Wieży” SkyTower to ruiny, kryjące wiele niebezpieczeństw i symbol tego, co pozostanie po pysze tego świata.

Robert J. Szmidt nie ukrywa, że tworzy powieść akcji. Każda strona książki atakuje czytelnika agresywnymi opisami. Jesteśmy w świecie, gdzie nie ma litości, każda chwila to walka o przetrwanie, a najlepszą formą rozrywki są tortury. Główny bohater książki, Nauczyciel, który pamięta jeszcze czasy sprzed kataklizmu, musi co chwila stawiać czoła pleniącemu się dokoła złu.
Jednak, mimo całej akcji, drastyczności i dramatyzmu, nie jest „Wieża” wolna od głębszej refleksji. Sam autor, podczas spotkania, na którym byłem obecny, przyznał, że inspirował go problem uchodźców, który żywo dziś istnieje w naszej wyobraźni. Ale ja szedłbym jeszcze dalej - „Wieża” może dziś być odczytywana jako powieść-ostrzeżenie, czym mogą skończyć się nasze nieodpowiedzialne zabawy i polityczne gierki. Robert J. Szmidt pyta czytelnika także o to, czy chcielibyśmy żyć w takim świecie. Odpowiedź jest aż nadto oczywista, ale przecież zdajemy się o tym zapominać.

środa, 25 maja 2016

UBIQUE - znaczy wszędzie. Kilka słów o "Ubiku" Philipa K. Dicka

zdjęcie lubimyczytac.pl
 
Bóg jak narkotyk
Uciekałem jak od ognia, bo to SyF. Ale przeczytałem esej Sosnowskiego, a raczej zacząłem czytać, bo autor ostrzegał, że tam spoileruje, więc mówię, przeczytam "Ubika" - co mi tam - jak to taka filozoficzna książka, a potem dopiero esej Sosnowskiego, żeby w głowie lepiej poukładać. I to jest Wielka Literatura. Futurystyczny kostium mnie męczył, ale tak gdzieś do połowy. A potem to już jest czysta metafizyka, jakiś czwarty wymiar opowieści. I zrozumiałem, że bez tego sf ubrania, ta powieść nie wychodziłaby poza czas. "Ubik" Ubique - wszędzie. Wszystko. Bóg jak narkotyk, którego jest zawsze tyle, ile potrzebujesz, ale że bez niego nie istniejesz. Jedyny narkotyk bez którego nie ma życia, bez którego wszystko umiera, bez którego jesteśmy tylko własnym snem bezradnym wobec złego, które dąży do zniszczenia życia - jakby nicość, pustka nie mogła pogodzić się z istnieniem czegokolwiek. Tylko tyle. Może będzie więcej, ale rozkmina tej wielkiej metapowieści potrwa. Moim uczuciem jest podziw, moim uczuciem jest oniemienie.
pokaż mniej.


poniedziałek, 16 maja 2016

Recenzja książki Roberta Ziębińskiego "Wspaniałe życie" - WAB

12-05-2016
zdjęcie okładki i recenzja lubimyczytac.pl
 

Picie jako ciągota literacka

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Wspaniałe życie
Autor książki: Robert Ziębiński

Pisanie jest takim samym nałogiem jak alkoholizm. Wielu pisarzy to alkoholicy, którzy opisują swoją chorobę. Jakbym miał tutaj wyliczać natchnionych pijusów, to nie starczyłoby jednej strony, a mowa byłaby tylko o tych, których znam. Mój kochany Hrabal, pokochany za chlanie z Vladimirkiem i Egonem Bondy. Bukowski – ochlejmorda pierwszej kategorii, alkoholowy kaskader. Jerofiejew – Moskwa-Pietuszki na bani. Pilch pod mocnym aniołem. Hłasko w liceum. Wódka wypita z Markiem Nowakowskim na rok przed jego śmiercią. Nie kochamy ich prozy za piękne opisy, na piękne oczy. Kochamy ich prozę za litry alkoholu, które płyną z kart ich powieści. „Wspaniałe życie” Roberta Ziębinskiego z kielonem dziarsko dzierżonym w dłoni na okładce i zapowiedzią „niesamowity mix powieści pijackiej i kryminału” dzielnie podąża tym tropem.

Ile czytajo-godzin spędziłem w knajpach, w najpodlejszych mordowniach, z Hrabalem lub Hankiem w ręku? Duuuuużo. Za dużo. Płynąłem alkoholem w szklankach i na stronach powieści. Do południa najlepiej, bo wtedy nikt nie przeszkadzał. Alkohol jest dobry dopóki się nie dowiesz, że jest zły i nie zaczniesz tęsknić za trzeźwością. A potem tęsknisz za ochlajem, ale wiesz, że to cię zniszczy, więc masz jeszcze jakiś wybór.

Ale po co czytać książki jak nie ma tam chlania i ostrego seksu? Po pijaku oczywiście.
To wszystko mamy u Ziębińskiego, autora, którego znałem z tego, że popełnił

nieautoryzowaną biografię Stephena Kinga. Teraz idzie w ślady polskich kobiet-pisarek-celebrytek – Ilony Felicjańskiej i Małgorzaty Halber z jej epokowym dziełem „Najgorszy człowiek na świecie”. „Najgorszy sort człowieka” chciałoby się rzec i to zanim stało się to modne. I właśnie o takim „najgorszym sorcie” jest książka „Wspaniałe życie”. Alkoholizm w literaturze – wszędzie zadeptane ścieżki. Narkotyki nie odebrały chwały etanolowi i od zamierzchłej starożytności literatura unosi się na falach piwa, wina, wódki jak Noe na swojej barce. Ktoś tu mówił coś o banale? Ktoś tu pisał coś o banale?

Lubię czytać o przegranych, o looserach. Alkoholizm nadaje nieudacznictwu oryginalny polor. Po pijaku człowiek walczy ze swoim niespełnieniem i sam fakt picia go w tym akcie uwzniośla. Bo co jest ciekawego w ludziach sukcesu? Dla mnie to nuda i tak naprawdę wolimy tracić czas niż się starać. Praca jest nudna, picie jest ciekawe. Piłem z nudów, bo jak piłem, to się nie nudziłem. Nie bałem. Bo piłem ze strachu. Strach wraca na kacu, więc zawsze przegrywałem. I o tym jest ta książka. Picie zawsze idzie w parze z przegraną, która pod wpływem alkoholu urasta do rangi greckiej tragedii, a potem jest szansa na zmianę, najczęściej niewykorzystana i ta pijacka romantyka nas pijaków uwodzi. A wszystko to podszyte pospolitością i standardem. Miliony ochlaptusów, którzy przy każdym kieliszków stwierdzają banalny fakt, że to wszystko nie ma sensu. Ile heroizmu trzeba, żeby codziennie rano wstać i sprostać rzeczywistości, która jest tak paranoicznie monotonna?

W ogóle to dlaczego nikt jeszcze nie zorganizował festiwalu literatury pijackiej? No bo festiwali kryminalnych mamy bez liku. Powieść Roberta Ziębińskiego mogłaby startować w obu kategoriach. A gdyby to połączyć i stworzyć festiwal kryminałów z wątkiem alkoholicznym? Cóż, kryminał nie jest najmocniejszą stroną powieści „Wspaniałe życie”, ale jako alko-powieść sprawdza się doskonale. Tak czy siak trzeba stwierdzić, że alko-powieść stanowi odrębny gatunek literatury. Niech będzie, że banał, że było, ale temat ma żarcie i każdy początkujący adept sztuki pisarskiej musi się z tym zmierzyć, a jeśli nawet nie musi, to jest alkoholizm marketingowym pewniakiem.

Ziębiński próbuje iść nową alkoholową dróżką. Na próżno. Żadne tłumaczenia, że pijaństwo jest passe, że jest nudą, że jest pospolitością nie jest w stanie zniwelować potencjału, jaki drzemie w C2H5OH w kontekście literackim. Zresztą tak samo jest z wszelkimi odmianami „Pamiętników narkomanki” - chodzi zawsze o jedno, żeby się wybić na motywie uzależnienia. I właśnie to się Ziębińskiemu udaje, choćby nie wiadomo jak mocno sobie zaprzeczał. Czytamy, bo nam się podoba picie, trzeźwienie, loteria – wychla, nie wychla. Polscy pisarze nigdy nie potrafili opowiadać o miłości. Potrafili za to pisać o piciu. I o śmierci za ojczyznę. Ziębiński też potrafi. Wyssał to z mlekiem matki. Czekam na powieść o powstaniu warszawskim.