Dom (zly)

Dom (zly)

środa, 17 sierpnia 2016

Recenzja książki Kariny Bonowicz "I tu jest bies pogrzebany" - wyd. Czwarta strona

Literacki kogel-magiel

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: I tu jest bies pogrzebany
Autor książki: Karina Bonowicz
                                                zdjęcie okładki i recenzja lubimyczytac.pl
                                                                                

tu jest pies pogrzebany tututu Miron Bialoszewski

Nie pies tylko bies. Taka książeczka „I tu jest bies pogrzebany” Kariny Bonowicz. A ten wiersz Białoszewskiego jest bardzo smutny, bo jest o śmierci. Książka Kariny Bonowicz też jest o śmierci. Tak jak wiersz Białoszewskiego. Ale powieść Bonowicz nie jest wcale smutna. Wiersz Białoszewskiego też chyba nie.

najpierw na pół go było śniegu
jak sie patrzyło z werand sanatorium
i to był pies jak się patrzy Miron Białoszewski

Piątka bohaterów, których życie kręci się wokół zakładu pogrzebowego. Brzmi dobrze. Ale czy to romans, czy kryminał, czy horror, a może scenka rodzajowa na część surrealizmu, komedia omyłek w stylu dell'arte? Wszystko tu jest, bo „I tu jest bies pogrzebany” to prawdziwa sztuka remiksu – jak napisałem w tytule literacki kogel-mogel. A magiel? Bo to jednak babska książka, ale w pozytywnym sensie, bo jeszcze takiej babskiej książki nie czytałem. Znaczy to ni mniej ni więcej, że Karina Bonowicz poprzez zabawę konwencjami umiejętnie przełamuje schematy kobiecej literatury popularnej.

a potem tyle go było
co zeszłorocznego śniegu
jak się jechało tam gdzie nie trzeba
ale to był inny pies
co z jednej strony zdechł
a z drugiej mnie trącał
pogrzebany
(pożegnalny pożegnany) Miron Białoszewski

Podobnie, jak u Białoszewskiego, mamy tutaj ciężki, smutny temat, przełamany dystansem i humorem. Bo najważniejsze się nie bać. Czwórka bohaterów: Edward – pisarz-nieudacznik, Nina – siostra-hipochondryczka, ale zakochana w pewnym lekarzu. Maria – siostra, żona Edwarda, pracownica zakładu pogrzebowego, Jakub – lekarz, wstydliwy wobec kobiet, ale zakochany w Ninie. A nad wszystkim czuwa Eugeniusz – ojciec i właściciel zakładu pogrzebowego, który konkuruje o zwłoki z Tłustym Albertem. I sporo, sporo tych zwłok. Tylko biesa tu nie ma, ani piesa, bo pogrzebany. Każdy z nich nosi w głowie swój świat i widzimy te perspektywy jak na dłoni, bo każdy z bohaterów to osobna narracja, a narracje te przenikają się, tworząc zaskakujący splot zdarzeń nad niepogrzebanymi póki co zwłokami.

No właśnie – nie bać się! Tutaj jest najważniejszy humor, nie horror! Ta książka oddala złe myśli, rozwiewa smutki, przegania depresję. „I tu jest bies pogrzebany” to literacki kogel-magiel, który jest odpowiedzią na mrok, dopadający nas czasami w bezsensownym, codziennym pędzie. C'est la vie, więc proszę o uśmiech!

piątek, 5 sierpnia 2016

Recenzja książki Boualema Sansala "2084. Koniec świata" - wyd. Sonia Draga

03-08-2016

Islamska postapokalipsa 

recenzja i zdjęcie okładki www.lubimyczytac.pl

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: 2084. Koniec świata
Autor książki: Boualem Sansal

Urodzony w 1949 roku Boualem Sansal jest Algierczykiem i zdecydował się pozostać w Afryce Północnej, mimo że jego twórczość wzbudza tam duże kontrowersje. Powodem jest ateistyczny światopogląd Sansala, któremu autor daje wyraz także w swojej powieści „2084. Koniec świata” wydanej przez wyd. Sonia Draga, a przetłumaczonej przez Lillę Teodorowską.

Abistan to imperium, gdzie wszystko determinuje religia. Nazwa tego kraju, który powstał po wielkim kataklizmie, pochodzi od proroka Abiego, wysłannika na ziemię boga - Yolaha. Świat Abistanu to głód, choroby, bezsensownie przelewana krew i publiczne egzekucje. Każdy osobisty pogląd jest niszczony w zarodku, a byle podejrzenie może skończyć się śmiercią w męczarniach. System inwigilacji został doprowadzony do perfekcji, ludzie żyją bez dostępu do mediów i oświaty, które mogłyby zmienić ich percepcję, natomiast władza dysponuje najlepszymi środkami i technikami, dzięki którym można prześwietlić nawet ludzkie myśli. W wersji kapłanów, którzy sprawują pieczę nad ludem Yolaha, naród żyje w poczuciu szczęścia, które płynie z wiary.
Ati – główny bohater „2084” - zaczyna wątpić w narzucane mu z góry prawdy i próbuje zweryfikować dogmaty teokratycznego świata.

Aluzje do „Roku 1984” George'a Orwella są tutaj nadto czytelne, ale jest to zupełnie inna książka. Dzieło Orwella wynikało z oświeceniowej tradycji utopii, natomiast konwencja jaką przyjął Sansal to powieść drogi. Na ten sposób narracji został narzucony jeszcze jeden, dużo ważniejszy elementy – oto mamy świat, który przypominał mi rzeczywistość średniowiecznych eposów. Są tutaj zatem przygody, które przeżywają bohaterowie w swojej drodze oraz okrucieństwo i frenezję średniowiecza , a nad tym wszystkim czai się zgroza narzuconego systemu wartości, dla którego nie liczy się ludzkie życie, a wojna jest stanem permanentnym.

Myślałem w kontekście „2084” jeszcze o pustynnej postapokalipsie, postapokalipsie rodem z państwa Daesh, bowiem narracja, która została zaproponowana przez autora jest zupełnie inna od tej, do której przywykliśmy. Dlatego jest to powieść trudna w odbiorze. Trzeba przemóc swoje czytelnicze przyzwyczajenia i wrócić tysiąc lat wcześniej, do czasów gdy na średniowiecznych placach publicznie palono i torturowano więźniów ku uciesze gawiedzi. To celowy zabieg Sansala – by opowiedzieć o przyszłości powracamy do początków nowożytnej cywilizacji, a czasy tolerancji i rozkwitu są tutaj jak prehistoria.

Tyle napisano o „końcu kultury” czy „końcu cywilizacji”, ale Boualem Sansal stworzył książkę o „końcu świata”, o końcu wartości, gdzie miłość, przyjaźń, zwykła ludzka przyzwoitość nie mają żadnego znaczenia. Wszystko tutaj jest narzucone przez system religijny, który, jak pisze Sansal, jest pozbawiony wiary, gdyż wiara implikuje wątpliwość, wiara nigdy nie jest wiedzą, wiara to chwile bardzo osobiste i wewnętrzne, gdzie przez moment odczuwamy przekraczanie granic naszego ciała i zmysłów. Religia u Sansala to bezlitosny system, który pozbawia człowieka osobistej perspektywy i godności. „2084” to powieść o religii boga bez miłości, każącego swym wyznawcom pozostawać na kolanach i w niewoli.

Nie jest to łatwa lektura i pewnie jeden raz to za mało, by ją dobrze zrozumieć. Ale trud tej lektury, która jest zaprzeczeniem narracji przez nas rozpoznanych, będzie wynagrodzony, jeśli uda nam się wejść w hermetyczny świat islamskiej postapokalipsy. Jest w tej książce także oprócz smutku iskierka nadziei, że nawet w takim świecie jak Abistan w człowieku nie zginie gen wolności.

środa, 3 sierpnia 2016

taki miałem plan nowohoryzontowy

Przepis na festiwal Nowe Horyzonty

Nowy horyzont jest odległy i oddala się, gdy zmierzamy w jego kierunku. Mój przepis na festiwal Nowe Horyzonty to podróż daleka i długa, ale nie tak ekstremalna, żeby trwała w nieskończoność. Moja kuchnia festiwalowa to „slow food” - dania, których konsumpcja trwa długo i ma ona znamiona obrzędu.

Zacznę od kuchni filipińskiej i jej mistrza Lava Diaza. Jego danie - „Kołysanka do bolesnej tajemnicy” to ośmioipółgodzinna uczta, której smak będę czuł i wspominał do następnego festiwalu. Kolejne danie to 12 godzinna podróż Urlike Ottinger przez Alaskę, Aleuty, Czukotkę i Kamczatkę – zimna egzotyka po filipińskiej gorączce powinna przynieść chłodne, długie fale ukojenia. „No Home Movie”, ostatnie danie nieżyjącej mistrzyni slow food Chantal Ackerman, trwa tylko 118 minut – dwie godziny kulinarnej medytacji. „Baba Vanga” - polski slow food z kuchni węgierskiego mistrza Beli Tarra – sam Tarr już nie gotuje, ale postępują za nim adepci jego szkoły, jest wśród nich Aleksandra Niemczyk. Z kuchni azjatyckiej wybieram „Popołudnie” tajwańskiego kucharza Tsaia oraz „Cmentarz wspaniałości”, tajlandzkiego MasterChefa Apichatponga Weerasethakulaego – liczę, że będzie smakować tak jak brzmi jego nazwisko. A na deser czterogodzinna filmowa opera Mathew Barneya - „River of Foundament”,czyli fusion, gdzie jak mówi opis tego muzyczno-filmowego widowiska smakujemy efekt „brikolażowej strategii łączenia enigmatycznych i pozornie niemożliwych do pogodzenia elementów” - opis NH.


Slow movie są jak Slow food. To nie konsumpcja to celebracja – długie seanse, długie sceny i ujęcia. A ja życzę sobie dłuuuuuugiego smacznego.

czwartek, 21 lipca 2016

Recenzja książki "Na południe od Nigdzie" Charlesa Bukowskiego - wyd. Noir sur Blanc

zdjęcie okładki i recenzja www.lubimyczytac.pl

Z perspektywy grobu

Autor recenzji: lapsus
Autor książki: Charles Bukowski

„Na południe od nigdzie. Zapiski żywcem pogrzebanego”, wznowiony właśnie przez Noir sur Blanc tom opowiadań Charlesa Bukowskiego to kwintesencja pisarstwa Hanka, najlepszego kaskadera literatury, jakiego znam. Najlepszego, bo, mimo uprawiania ekstremy w literaturze i życiu, pożył niemało – 74 lata, a pite było dzień w dzień od wczesnej młodości i przepalane tanimi cygaretkami. Był najlepszy, bo wytrzymał. „Znieczulić dupę, mózg, serce” - pisał jak na kaskadera literatury przystało. A „Na południe od nigdzie” to prawdopodobnie najlepszy zbiór opowiadań Hanka.
Te 27 opowiadań to kwintesencja prozy Bukowskiego. Mamy tutaj wszystko, za co kochamy i nienawidzimy Hanka, jest to swoisty przegląd motywów autora „Szmiry”. Nie ma w tych opowiadaniach, które gdzieś tam mają zahaczać o prozę Dostojewskiego, ani jednego słabego momentu. Każdy z tych tekstów pędzi na złamanie karku, pryskając na czytelnika krwią, spermą, rzygami i gównem. Bukowski nie cofa się tutaj ani na moment, jak przystało na prawdziwego boksera brnie naprzód – mimo bólu, mimo niechęci, mimo strachu.

Piwo, wino, whisky leją się tutaj strumieniami. Wyrzutki od Bukowskiego chlają na umór, znieczulają dupę, mózg, serce. Dymanie odchodzi tutaj na potęgę, podpite kobiety, wydzieliny, narządy – nie ma tutaj miejsca na poezję, chyba że na poezję Bukowskiego. Te kobiety są niebezpieczne i zdesperowane, nie interesuje ich jutro, chcą się pieprzyć tu i teraz, a jeśli nie dasz im, czego pragną, mogą zabić. W przerwach czas na wyścigi konne. A po kolejnym przeżytym, przedymanym i przegranym dniu przychodzi czas na chorobę, cierpienie i szpital.

„Szpitale, więzienia i burdele - to prawdziwe uniwersytety życia. Mam dyplom wielu takich uczelni" – pisał Hank. A pisał o tym, co czeka każdego, bo każdy na starcie już jest przegrany, choć wielu się łudzi i udaje, że nic o tym nie wie. W tym momencie wkracza on z tą swoją brzydką mordą, porytą bliznami i z czerwonym nochalem. I mimo świadomości przegranej potrafił pokochać swoje życie, choć był pogrzebany za życia. Z tej perspektywy potrafił lepiej dostrzec tragiczny wymiar ludzkiego losu – jak Dostojewski. I nigdy nie oszukiwał – ani siebie, ani czytelników.

Warto dotrwać i przeczytać „Posłowie”, które jest poświęcone Hankowi i jego polskiemu tłumaczowi, Lesławowi Ludwigowi. To dzięki niemu poznawaliśmy twórczość Bukowskiego już wiele lat temu i to on potrafił oddać jak nikt inny wyjątkowy charakter tej prozy. Tak samo jest w przypadku tomu „Na południe od Nigdzie”.

środa, 20 lipca 2016

Recenzja książki "Ojciec 44" Jerzego Ciszewskiego - wyd. Czarna Owca

zdjęcie i recenzja www.lubimyczytac.pl


14-07-2016

Tata w powstaniu

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Ojciec '44
Autorzy książki: Jerzy Ciszewski, Jerzy Ciszewski

Słoneczne powstanie. Stosy trupów gnijące w sierpniowym upale. Ruiny polskiej stolicy niszczone wszelkimi machinami, stworzonymi ku temu celowi – z ziemi i powietrza. Miasto, które znika, bo podjęło nieodpowiedzialną misję walki, by obudzić sumienia aliantów, by nie oddać się Stalinowi. Kobiety gwałcone tak łatwo jak Warszawa. Flaki i posoka cieknące ulicami. Mężczyźni, kobiety i dzieci, bezbronni ludzie zabijani od ręki. Smród kanałów. To wszystko znajdziemy w książce Jerzego Ciszewskiego „Ojciec 44”, tomu powstańczych wspomnień o ojcu autora.

Bohater - Jerzy Ciszewski, ojciec Jerzego Ciszewskiego - autora książki, nie jest typowym bohaterskim powstańcem. Czytając książkę, przychodził mi na myśl John Rambo - to jak przy pomocy kamienia albo łuku unieszkodliwiał samoloty albo w pojedynkę, gołymi rękoma gromił zastępy wietnamskich żołnierzy. Ech, gdyby było takich w sierpniu 44 więcej...

Jerzy Ciszewski, pseudonim „Mötz”, wyposażony w porządny przedwojenny nóż marki Solingen, potrafi z niego zrobić użytek i niestraszne mu niedobory w powstańczej amunicji. Hasło „Jeden strzał, jeden Niemiec” właściwie go nie dotyczy, bo jeżeli używa broni palnej to po to, by unieszkodliwić niemiecki samolot. „Mötz” właściwie gołymi rękami rozprawia się z dwoma czołgami typu „Pantera”. Przy takiej efektywności wystarczyłby jeden oddział i historia potoczyłaby się inaczej. Myślę, że „300” by wystarczyło, jak „300” obrońców Termopil. Ale „Mötz” jest tylko jeden, więc „na Cheronei trzeba się memu zatrzymać koniowi”.

„Ojciec 44” to nie jest jakaś bogoojczyźniana oda ku czci poległych. Powieść ta to prawdziwa rzeźnia, gdzie krew chlusta z ciał rozszarpanych granatami, tętnic haratanych przez bagnety i noże. Powstanie w tym przypadku to nie tani, szkolny heroizm, ale krwawa bezsensowna łaźnia, gdzie tylko ci mają szansę przetrwać, którzy idą w tę rzeźnię jak do tańca. Tak właśnie robi nasz polski Rambo, Jerzy Ciszewski, pseudonim „Mötz”.

Nic dziwnego, że na okładce pojawia się blurb od samego Patryka Vegi, który porównuje „Ojca 44” do twórczości Quentina Tarantino. Możemy zatem spodziewać się filmowej wersji książki i, znając twórczość Vegi, będzie to prawdziwe, męskie kino pławiące się w krwi, czyli powstanie, jakiego żeśmy jeszcze nie widzieli.

czwartek, 14 lipca 2016

Recenzja książki Sebastiena Fitzka "Odprysk" - wyd. Amber


Kłopoty z pamięcią

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Odprysk
Autor książki: Sebastian Fitzek


recenzja i zdjęcie okładki

Złe wspomnienia dręczą nasze jaźnie przez lata, podczas gdy piękne chwile są ulotne i zapominamy, by zabierać je ze sobą w podróż naszego życia. A może lepiej nie pamiętać tego, co złe? Bo dlaczego złe przeżycia mają determinować nasze życie? Dlaczego tłumić mają to, co dobre? Tak właśnie dzieje się w przypadku Marca Lucasa, bohatera powieści Sebastiana Fitzka „Odprysk”, wydanej przez Amber.

Lucas jest ciężko doświadczony przez życie – w wypadku, który spowodował zginęła jego żona, będąca w zaawansowanej ciąży. Bohater dowiaduje się, że może poddać się zabiegowi, który wyczyści jego pamięć i zainstaluje od nowa system operacyjny, dzięki któremu będzie mógł zacząć nowe życie. Jedynym śladem, łączącym go z przeszłością, jest nieszczęsny kostny odprysk, który po wypadku grozi uszkodzeniem centralnego układu nerwowego. Jednak świat Marca się rozpada – wszystko niby podobne, ale zupełnie inne. Lucasa nie rozpoznają ludzie, a on nie rozpoznaje miejsc, w których przebywa. A do tego tajemniczy brat, Benny, którego Marc wyciągnął z psychiatryka, gdy Benny trafił tam po nieudanej próbie samobójczej – chłopak brnie w coraz większe i mroczniejsze kłopoty.

Sebastian Fitzek poprzez postać Marca Lucasa pyta nas o to, czym jest tożsamość. Ktoś powiedział, a ja przeczytałem to u Hrabala, że „człowieka nie da się odwszyć z wolności”. Myślę, że warto te słowa sparafrazować: „człowieka nie da się odwszyć z przeszłości”. Choćby nasze życie wydawało się nam najgorsze, najpodlejsze, choćby człowiek chciał wszystko zapomnieć, wymazać , a nawet zniszczyć, to tak naprawdę pamięć to jedyna rzecz, którą posiadamy na własność. Sebastian Fitzek umiejętnie pokazuje jak człowiek po odebraniu pamięci rozdwaja się, traci koherentność, nie wie, kim jest naprawdę.

W psychoanalizie sięgamy do wypartych wspomnień, schodzimy do piwnicy podświadomości, po to, by spotkać nasze utracone elementy, które nie pozwalają nam być szczęśliwymi. Dopiero, gdy je poznamy, poznamy siebie i będziemy mogli zrozumieć nasz świat. Rozpad wewnętrznego świata to schizofrenia, to podróże w głąb siebie, w samotność. Jedynie poprzez zrozumienie siebie możemy dotrzeć do innych ludzi i ich świata, mówi Fitzek. Niemiecki autor wykorzystuje wyznaczniki prozy gatunkowej, by powiedzieć nam rzeczy wiele ważniejsze niż odpowiedź na pytanie – kto zabił?

Dochodzenie prowadzone w „Odprysku” dotyczy ludzkiego wnętrza, prawdy o człowieku, prawdy, bez której nie dowiemy się, kim naprawdę jesteśmy. W tym sensie powieść Fitzka staje się uniwersalną baśnią o poszukiwaniu, o przejściu, o inicjacji. Bohater musi stać się dojrzały, musi przyjąć to, co go przerasta, musi zrozumieć także swoje własne zło, by przewartościować swoje życie i móc stać się ojcem. Nie chcę zdradzać zbyt dużo i brnąć w interpretacje, bo powieść „Odprysk” otwiera się na czytelnika i pozwala sama siebie odszukać.
Nie jestem jakimś wielbicielem kryminałów, szczególnie że na tym polu próbuje ugrać swoje cała zgraja literackich patałachów. Tymczasem Fitzek po pierwsze tworzy świat i atmosferę grozy, po drugie potrafi zaskoczyć i twist leci za twistem, po trzecie czyta się „Odprysk” wyśmienicie. Trochę rozczarowała mnie końcówka, gdzie akcja tak pędzi , że prawie nie czuć mroku, ale ludożercom trzeba podrzucić kawał mięcha, żeby nie marudzili. Psychologiczny thriller, ocierający się o prawdziwy horror. Dla mnie odkrycie, że proza gatunkowa może być naprawdę dobra. 

wtorek, 12 lipca 2016

Recenzja książki "Ja, Olga Hepnarova" Jana Cilka - wyd. Afera


zdjęcie i recenzja www.lubimyczytac.pl


12-07-2016

Error czy terror

Zacznę od końca, ale dla mnie od początku, czyli od Hrabala, bo od Hrabala zaczęło się moje halo na punkcie czeskiej literatury i kultury czeskiej w ogóle. Otóż Bohumil Hrabal w wydanych 1990 w Czechosłowacji „Podziemnych rzeczkach” przytacza słowa przypadkowo spotkanego praskiego kata: Ja osobiście – odezwał się czule – jestem przeciwko śmierci, przeciwko karze śmierci przez powieszenie, a to od tej chwili, kiedy wieszałem tą piękną pannę, która tak długo krążyła po placu Sztrosmajera, aż zebrało się na przystanku tramwajowym tyle ludzi, że już nie wahała się i władowała się w nich tą swoją ciężarówką, i zabiła sześcioro ludzi, i dostała karę śmierci... zanim ją zaprowadziłem, a potem powiesiłem, zesrała mi się i zeszczała, i na dodatek porzygała, tak że mi ten zawód zbrzydł do reszty... dlatego jestem przeciwko karze śmierci! Słowa te dotyczą Olgi Hepnarovej – ostatniej kobiety, na której wykonano karę śmierci u naszych południowych sąsiadów. Było to 12 marca 1975, a historię tę po 26. latach przypomniał Roman Cilek w książce „Ja, Olga Hepnarova”. Dziś dzięki wydawnictwu „Afera” i doskonałemu jak zawsze, tłumaczeniu Julii Różewicz może sięgnąć po nią polski czytelnik.

To się wydarzyło 10 lipca 1973 r. Olga Hepnarova miała wtedy 22 lata. Wspaniały czas, wiosna życia w pełni. Co popchnęło tę delikatną, kruchą kobietę o łagodnych rysach do tak strasznego czynu? Wiadomo prawie wszystko: co, kto, gdzie, kiedy, jak, czym. Pozostaje tylko jedna kwestia: dlaczego? I ona też zostaje wkrótce rozwiązana. Hepnarova cały czas trwania procesu będzie powtarzać jedno zdanie: chciałam zemścić się na społeczeństwie, które mnie nienawidziło.

Dziwnym trafem osiem ofiar wypadku były to osoby w podeszłym wieku. W socjalistycznej Pradze praca była niemal obowiązkiem, co może poniekąd tłumaczyć, że zebrani o poranku na Placu Strossmajera ludzie byli w wieku emerytalnym. To pogłębia według mnie ponurą groteskowość tej tragicznej sytuacji – młoda dziewczyna w akcie paranoicznej zemsty na społeczeństwie zabija tych, którzy są tak samo bezbronni i doświadczeni cierpieniem. Dla Olgi Hepnarovej nie miało jednak znaczenia, kim byli ludzie, których w bestialski sposób zgładziła. Tak jak dla terrorysty, którego nie obchodzi, kim są poszczególne ofiary.

W książce Cilka wszystko jest wiadome od początku, nie ma tutaj miejsca na spoilery. Jedyne pytanie, jakie zadaje sobie czytelnik podczas lektury, dotyczy kwestii zdrowia psychicznego bohaterki, kwestii, która mogłaby ocalić jej życie. Hepnarova od początku procesu twierdziła, że jest przy zdrowych zmysłach i wszystko, co zrobiła, było od początku do końca przemyślane i zaplanowane. Tyle, że większość szaleńców pewnie zachowuje się w podobny sposób – są przekonani, że to świat zwariował, a nie oni.

„Ja, Olga Hepnarova” to opowieść o dwóch szaleństwach – szaleństwie pojedynczego człowieka i szaleństwie systemu. „Ja, Olga Hepnarova” jest opowieścią o narodzinach terroru, który godzina po godzinie, dzień po dniu rozrasta się w duszy chorego na wykluczenie człowieka. Dziś słowo „wykluczenie” ma wymowę, która niesie ze sobą poczucie wyższości i litości. Olgi Hepnarovej żałować nie sposób, tak samo jak nikt normalny nie będzie żałował terrorysty, który zabija niewinnych ludzi. A jednak była wykluczona, nieakceptowana, wyrzucona poza margines rzeczywistości. Z książki Cilka dowiadujemy się nie tylko o przebiegu procesu, ale poznajemy młodą morderczynię, widzimy świat z jej perspektywy – perspektywy pełnej mroku i zimna, bo taki był on dla bohaterki tej książki.

Ludziom społecznie dostosowanym, tak zwanym normalsom, pewnie łatwiej byłoby przyjąć do świadomości, że Hepnarova popełniła samobójstwo, bo taką cenę płaci się za nieumiejętność funkcjonowania w świecie – ot kolejny szajbus znaleziony z podciętymi żyłami, bądź wiszący na rurce w łaźni czy piwnicy. Jednak ona nie była w stanie zdobyć się na taką nienawiść wobec samej siebie, by się unicestwić, umiała jednak, kierowana swą nienawiścią, rozpędzić ciężarówkę i wjechać w pełen ludzi przystanek tramwajowy.

Książkę Romana Cilka czyta się jak kryminał najlepszej próby. Nie mogłem oderwać się od tej przerażającej historii, od której włos jeżył mi się na głowie. Ale jest to kryminał specyficzny o tyle, że nieważne jest kto zabił, jest to dochodzenie w sprawie motywu, a może duszy sprawcy – jak w przypadku Raskolnikowa. Mnie ono zaprowadziło w niebezpieczne rejony, bo zadałem sobie pytanie – czy we mnie też mieszka Olga Hepnarova? Ile razy chciałem zemścić się na świecie za to, że był niesprawiedliwy, okrutny, bezwzględny? Ile razy myśl o odwecie była zaćmieniem w środku słonecznego dnia? I wtedy przeklęta wyobraźnia produkowała niecne warianty zbrodni, odwetu, zemsty. Oczywiście za każdym razem był to tylko wentyl bezpieczeństwa dla gotującej się z poczucia niesprawiedliwości psychiki, ale czytając książkę Romana Cilka „Ja, Olga Hepnarowa” tysiąc razy zadawałem sobie pytanie – gdzie leży granica, za którą człowiek staje się potworem?