Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 25 października 2016

Recenzja książki Łukasza Suskiewicz "Mikroelementy" - wyd. FORMA

Elektrowstrząsy

Czytając opowiadania Łukasza Suskiewicza myślałem, co mnie omija w literaturze. „Mikroelementy” to zbiór opowiadań, a każde opowiadanie jest jak kopniak wymierzony w czuły punkt naszej codziennej hipokryzji. Teksty te są jak otwarcie drzwi zamrażarki w upalny dzień – moment orzeźwienia w wilgotnym i ciężkim powietrzu.

Ocucają te teksty, ale jednocześnie obezwładniają. Ich siła i bezkompromisowość powoduje zaskoczenie i pytanie, czy taka proza ma dziś swoje miejsce na polskiej literackiej mapie? Czy nie straciliśmy czegoś ważnego, gdy myślimy o literaturze skrojonej na miarę, do bólu wystandaryzowanej, wyredukowanej i zredagowanej.

A gdyby tak wypuścić parę? Świsnąć, wywalić, dać się ponieść obrazom i słowom? Mieć gdzieś konwencje i nakazy, a reguły literatury zmienić na reguły masakry? Skończyć z tym certoleniem i obawami, czy aby przypadkiem nie za bardzo tu smutno, ciemno, zimno. Bowiem proza Suskiewicza jest jak z piwnicy Fritzla, jak z filmów Uwe Seidla. Domki jednorodzinne albo bloki, gdzie niejako mimochodem dochodzi do destrukcji człowieczeństwa. Wegetacja ubarwiona dręczeniem.

Destrukcja ta na domiar złego odbywa się w rodzinie, wśród bliskich. To tak zwani „bliscy” czerpią największą satysfakcję z zadawanego bólu, a ciekawość granic i możliwości dręczenia popycha ich do dalszych „eksperymentów” w zakresie powszedniego sadyzmu. W tych opowiadaniach najbardziej boli samotność. Role kata i ofiary są tylko przypadkowymi projekcjami i próżno szukać motywów, a psychologiczne analizy wiodą na manowce. Człowiek- bohater w swym złu wymyka się jakimkolwiek diagnozom. I tego unika Suskiewicz najbardziej. To nie jest proza lekarska, dążąca ku zrozumieniu i wyleczeniu. „Taki na świat przyszedłem” - zdają się mówić tekstem Bukowskiego bohaterowie „Mikroelementów”. „W ten pejzaż” z pustki i betonu.

My się nawet nie nienawidzimy. Tak samo jak nie nienawidzimy muchy, której wyrywamy skrzydło. Tak samo jak nie nienawidzimy pluskwy, pchły czy komara. Czasem nas coś po prostu wkurza, a czasem zaciekawia. Wystarczy potencja, że można, bo nie czeka nas za to żadna kara. A jak nie ma kary, to nie ma i zbrodni.

A jak nie ma zbrodni to nie ma i sędziego. Autor ukazuje międzyludzkie relacje w sposób możliwie obiektywny i zdystansowany. Z takiego opisu wyłania się obraz samotności z ludźmi. „Inni” są dla bohaterów mniej lub bardziej użytecznymi przedmiotami, ludzkie życie staje się dla nich nieustającym eksperymentem na temat, jakie są granice ludzkiej wytrzymałości. Albo inaczej: czy istnieją granice ludzkiej wytrzymałości. Świat opowiadań Suskiewicza to nasz codzienny obóz koncentracyjny, tyle że nie poddany kulturowej iluzji moralnego osądu.. „Mikroelementy” to wiwisekcja obojętności i egoizmu. Nie ma tu miejsca na płacz, zawodzenie, czy nawet refleksję nad okrucieństwem natury ludzkiej. Ta chłodna akceptacja jest jednak pozorna. Behawioralna nagość tych tekstów sama w sobie jest wołaniem o drugiego człowieka w świecie permanentnego braku.

Jakoś nie wpada mi do głowy, by w tym przypadku omawiać po kolei opowiadania z tomu. Nie potrafię odróżnić tutaj tekstów lepszych, słabszych, ale wchodzę w te zimne światy, światy całkiem mi bliskie i znane. Wchodzę dzięki wydawnictwu FORMA, które stawia na mniej znanych pisarzy, ale, jak widać na przykładzie Suskiewicza, pisarzy wyjątkowych. Zadaję sobie pytanie, kim są inni twórcy publikujący w serii Kwadrat? Zadaję sobie pytanie, co nas, czytelników, omija? I cieszę się, że odkryłem tę niszę. I zapraszam innych do nieznanych literackich krain, które istnieją a jakby ich wcale nie było.


sobota, 15 października 2016

Recenzja książki Virgine Despentes"Vernon Subutex 2" wyd. Otwarte

 

           Komuno, wróć!

Virginie Despentes powraca drugim tomem opowieści o Vernonie Subuteksie, sprzedawcy vinylowych płyt i ustosunkowanym w branży znawcy muzyki, który stał się kloszardem. Pierwsza część tej historii wywołała niemałe zamieszanie w świecie literatury, a co więcej spotkała się z przychylnym przyjęciem krytyków. Także wiele głosów w Polsce nie kryło zachwytu nad dziełem autorki „Teorii King Konga”. Czekałem zatem na drugi tom, niepewny co do pomysłu na literacki serial.

Despentes jest miłosierna – jak w klasycznym serialu przypomina na początku tomu drugiego bohaterów i co wydarzyło się w poprzednim odcinku. Otóż wydawało się, że Vernon Subutex, który wylądował na ulicy, został zaatakowany przez grupę nazioli i zginął śmiertelnie pobity. Jako, że fikcja literacka, a także serialowa, ma swoje prawa to Subutex zmartwychwstaje i jakoś sobie radzi jako paryski bezdomny. Problem polega raczej na tym, że jest go tutaj jakby mniej. Niby wszystko dzieje się wokół Vernona, znów wszyscy go szaleńczo poszukują, ale autorka oddaje głos innym bohaterom. „Vernon Subutex. Tom2” jest zatem skonstruowany niczym galaktyka, gdzie po życiowych orbitach krążą bohaterowie wokół Słońca, fenomenu i tajemnicy Subutexa.

I są to bardzo ciekawe historie różnych ludzi – spektrum Despentes to ludzie marginesu, gwiazdy porno, ale także zagubieni przedstawiciele showbiznesu, którzy się sprzedali i stracili do siebie szacunek, znajdziemy tu także przedstawiciela kasty najwyższej, zepsutego do szpiku kości biznesmena,są przedstawiciele środowiska arabskich emigrantów, wracający do swych islamskich korzeni w poczuciu bezsensu życia, jest nawet naziol z ludzką twarzą i są całkiem normalni mieszczanie, którzy zwyczajnie pragną przeżyć w miarę bezboleśnie swój czas.

To, co było dla mnie zaletą w części pierwszej, ten ludzki karnawał i narracyjna sprawiedliwość, oddanie głosu tak różnym typom bohaterów, w części drugiej staje się problemem, bo w wizjach pojedynczych losów zatraca się historia. Nie wiemy, dokąd ona zmierza, nie wiemy tak naprawdę o czym i po co jest ta opowieść. W tomie pierwszym nie było takich wątpliwości, a fabuła toczyła się wręcz w sensacyjnym stylu, co nadawało dziełu tempa i struktury, tutaj wszystko się rozłazi w meandry pojedynczych losów, staje w miejscu i zapominamy, dokąd zmierzamy. Ktoś powie, że można i tak, że najważniejsze, że od wielu lat powieść Virgine Despentes to zwierciadło przechodzące się po ulicach Paryża, jak chciał Stendhal. Może i tak, ale, patrząc na pierwszą część, widzę, że fabularny kręgosłup był potrzebny tej historii.

A jest to historia powstawania komuny. Odnawiania hipisowskiego mitu w XXI wieku. Ci którzy porobili kariery, zdobyli, różnymi sposobami, pieniądze i sławę, dostrzegają dookoła siebie pustynię i samotność. Schodzą zatem wzorem Subutexa na margines społeczeństwa, by tam odnaleźć chociaż część utraconej prawdy i wolności.

I w tym „Vernon Subutex. Tom 2” jest integralną kontynuacją części pierwszej, bo obydwie książki są o końcu pewnej epoki, dojściu do ściany i pytaniu, o to, co będzie dalej. Dlatego warto sięgnąć po opowieść o zmarginalizowanych paryżanach, jaką jest „Vernon Subutex” jako cykl – historia ludzi przegranych, przetrąconych, nie przylegających do standardów współczesnego świata. Tyle że Hrabal pisał o tym pół wieku wcześniej. Tylko że Marek Nowakowski pisał o tym w kazamatach PRL-u. Wniosek? Europa Zachodnia znalazła się dziś tam, gdzie my byliśmy 50 lat temu - w świecie kłamstw i propagandy, gdzie po prawdę trzeba chodzić na marginesy rzeczywistości. Tam też zmierza Virgine Despentes, by snuć swoją opowieść o niemożliwości „nowego wspaniałego świata”.

wtorek, 11 października 2016

Tekst na podstawie książki "Literacki almanach alkoholowy" Aleksandra Przybylskiego - wyd. słowo/obraz,terytoria

                                                                      zdjęcie okładki i tekst

Odczyt o roli alkoholi

Od wieków dwie rzeczy nie mogą się bez siebie obejść – alkohol i literatura. Wszystko tu się tapla w alkoholizmie, a pisarz jawi jako człek niegodny i z natury leniwy. Siedzi, nic nie robi i pije, bo pobudza to jego ego ku tak zwanej twórczości. I są to stada nierobów, nieuków i prestigitatorów. Domeną ich jest tak zwane myślenie i picie, a raczej myślenie po pijaku. Poronione płody ich tak zwanej myśli oto literatura alkoholiczna. Powstało o tym dzieło – „Almanach literatury alkoholowej” Aleksandra Przybylskiego. Aby o tym dziele opowiedzieć, proponuję znaną z PRL-u formę odczytu w celu profilaktyki antyalkoholowej.

Odczyt swój podzielę w zgodzie z podziałem książki na piwo wino wódki , koktajle.

Piwo
Pijak i kolega Hrabala – Egon Bondy - napisał taki wierszyk „Dzisiaj wypiłem kilka piw, więc mnie nie chwyci żaden syf”. Wskazał przy tym na dobrodziejstwa picia piwa i to jest metoda manipulacji alkoholowej najczęstsza. Hrabal pisze, że w czasach gdy w miasteczku zatrzymał się czas piwo miało smak prawdziwej małmazji. Guinessa piją u Joyce'a w „Ulissesie” Sam Joyce o piciu napisał tak „Jak se leje herbatę, to leje herbatę . A kiedy leje co inksze, to leję co inksze”.

Hans Castorp pije porter w „Czarodziejskiej górze”, co ponoć dobrze mu robi na płuca a przynajmniej poprawia nastrój cierpiącemu na gruźlicę bohaterowi. Kolejna manipulacja to wmawianie czytelnikowi zdrowotnych właściwości alkoholi. Spaten Pils rozświetla ponure perspektywy i ohydę ludzkości w „Mdłościach” Sartre'a. Znani z wódki Rosjanie mają swoje piwo Żygulowskie, które stanowi bazę dla grożącego śmiercią drinka „Psia krew” z poematu „Moskwa -Pietuszki” Wienedikta Jerofiejewa.

Piwo żywieckie – to jemu poświęcił swe strofy poeta Rafał Wojaczek - „Matka dobra jak piwo żywieckie” czytamy i na naszych oczach dochodzi do profanacji, czyli kolejny grzech i źródło upadku. Hrabal np. porównuje pijaków do aniołów, a knajpę do nieba, gdzie dochodzi do zbawienia, czyli picia piwa. Piwo pilsner leje się u Hrabala a w zasadzie spada z mocą kaskady, co nie dziwi, gdy uświadomimy sobie, że ojciec autora był kierownikiem browaru i abstynentem , natomiast mamusia lubiła piwo i pije je w „Postrzyżynach” jak mleko. Poza tym piwne libacje Egona, Vladimira i Hrabala w mieszkaniu na Grobli w „Czułym barbarzyńcy”. No i słynny slalom Hrabala – kolejny grzech. Hrabal wzorując się na innym znanym opoju , czyli Hemingwayu, robił sobie powszednie święto i zamiast iść np. w poniedziałek czy środę do pracy, brał urlop i szedł do knajp i wykonywał tak zwany slalom po czeskich mordowniach, których dziś już nie ma.

Piwo określa mianem pracy Bukowski – „poszedłem popracować nad sześciopakiem” jest chyba najczęstszą frazą tego poety.

Wino

W starożytności pito na potęgę wino, Platon swe dzieło zatytułował „Uczta” i możemy się tylko domyślać, co tam się wyprawiało u tych filozofów greckich. U Petroniusza piją wino Falernum. U Szekspira piją Małmazję i jest to dodatkowo narzędzie zbrodni – złamane przykazanie piąte. Wino Ciudad Real jest ulubionym winem don Kichota i Sancho Pansy . Don Kichot pije mało, bo ma naturalną fazę i wino mu niepotrzebne. Sancho musi mu dorównać, żeby znieść fantazje błędnego rycerza, ergo - alkohol to szaleństwo. Gargantua i Pantagruel u Rablego piją cięgiem i w ilościach zatrważających wino Hipokras, do tego pojawia się stwierdzenie, że wino to dobrze robi na żołądek. Porto z kolei to ulubione wino w klubie Pickwicka. Wina nie pije Hrabal , ale jego kumpel Bondy wymyślił wino z jeżyn w swojej powieści „Szaman” W Polsce wino gościło na stołach sarmackich , pisze o tym Jędrzej Kitowicz, a ilości pitego trunku mogą zabić od samego czytania. Polskim literackim pijakiem numer jeden jest Onufry Zagłoba. Miód pitny był jednym z jego ulubionych trunków. Zresztą picie u Sienkiewicza jest normą a jeden z najlepszych opisów pijatyki mamy w „Potopie”, gdy Kmicic przyjeżdża do odziedziczonego po ojcu Oleńki Lubicza. Jest jeszcze gorzej , bo wino jest w literaturze pite nawet przez dzieci i to przez kogo, przez „ Anię z Zielonego wzgórza”, więc ta degradacja dotyczy także dzieci.

Bukowski pił białe schłodzone. Podobno namówiła go do tego młodsza od niego 40 lat Linda Lee, wydłużając jego życie o dobrych kilka lat, czym szczyciła się w wywiadach.

Wódki

Prawdziwy zabójca .
Absynt – połączenie alkoholu i narkotyków, ulubiony napój dekadentów, piją go na obrazach impresjonistów, dziś marna podróbka zielonego koloru. Chłopi rozpijani są arakiem u noblisty Reymonta. Od zwykłej okowity był lepszy, bo słodszy.
Nasza epopeja „Pan Tadeusz” mówi o wódce gdańskiej , ale pije się tutaj regularnie i z różnym skutkiem. Patrz zajazd.
Mezcal – mówi się zalać robaka. W przypadku mescalu ma to znaczenie dosłowne – mezcal, czyli zalanego robaka, pije bohater powieści „Pod wulkanem” Geofrey Firmin , notoryczny alkoholik, który zapija się w Meksyku.

Rosjanie. U Dostojewskiego pije się wódkę ale i szampana, najlepszym przykładem Dymitr Karamazow, posądzony o zabicie ojca w pijackim szaleństwie. Prawda jest taka, że decydujący cios zadał Smierdiakow, który był abstynentem. Można tu przytoczyć słowa Baudleira, że człowiek , który pije tylko wodę, ma coś do ukrycia przed światem, ale to tylko część alkoholowej propagandy! U Bułhakowa mamy odpowiednio – spirytus (Małgorzata) i benzyna (Behemot).

Polacy -Hłasko , Himilsbach , Nowakowski, Tyrmand - w największym poważaniu mieli czystą polską zwykłą wódkę. Nie rozumiem fascynacji żołądkową gorzką przez Pilcha w „Pod mocnym aniołem”, ale do literatury światowej przeszła żubrówka, o której z atencją pisze William Maugham w „Na ostrzu brzytwy”.

Bukowski wódki nie pijał albo pijał jej mało. Pijał za to whisky.

Wóda prowadzi do szaleństwa, autodestrukcji, śmierci, seksu, rozpadu osobowości. Oto pożytki!

Drinki

O dziwo, tu przewodzi gin.
Biały anioł – wódka , gin , lód – „Śniadanie u Tiffany'ego.
Dzinasas - gin z sokiem ananasowym – Nabokov „Lolita”.
Gimlet – gin z sokiem z limonki u Chandlera w „Długim pożegnaniu”.
Gin (lubuski) and tonic - Witkowski „Drwal”.
Psi nos – gin z piwem ale w „Klubie Pikwicka” Dickensa.
Tom Collins – dżin , sok z cytryny, cukier puder , woda gazowana „Buszujący w zbożu”.
Koktajl Mołotowa - gin, wódka , wino Lillet – James Bond.
Zielony specjalny – kokos, limona, gin u Hemingwaya.
Gin martini – wyimaginowany drink w „ Lśnieniu” Kinga.
Futurystyczny gin zwycięstwa piją w 1984” Orwella.



Drinki które zabijają od razu

Psia krew na bazie piwa Żigulowskiego– Jerofiejew.
Denaturat po fryzjersku Pilch.
Salicyl – Wojaczek.
Wino Duclos – tylko dla dorosłych, szczyt zwyrodnienia u markiza deSade.
O wszystkich tych wynalazkach mówi w swym „Almanachu...” Aleksander Przybylski.


Dochodzimy do prostego wniosku – alkohol zabija, niszczy, dekonstruuje nasze ja. Dziękuję za uwagę i odsyłam do książki wydanej przez „Słowo, obraz, terytoria”.

środa, 21 września 2016

Recenzja kryminału "Mężczyzna na dnie" Ivy Prochazkovej - wyd. "Afera"

20-09-2016

Czeski kryminał

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Mężczyzna na dnie
Autor książki: Iva Procházková

Z kryminałami mi jakoś nie po drodze. Ale kiedy wpada w ręce czeski kryminał, to jak go nie przeczytać? Znajomy znawca kryminałów obrusza się: czeski kryminał brzmi jak czeski film – nikt nic nie wie. Wszak wiadomo, że kryminały mają prawo pisać Polacy i Skandynawowie. Ja jednak zaryzykowałem czeską nowość – książkę „Mężczyzna na dnie” Ivy Prochazkovej. Zaryzykowałem i nie żałuję. Ten czeski kryminał, wydany przez specjalistę od czeskiej prozy, czyli wydawnictwo Afera, to doskonała, fachowa robota literacka.

Zły policjant, bo takim jest Zapletal, czuje się bezkarny w swoich szantażach i mrocznych, seksualnych historiach. Do tego ma nad sobą rozłożony parasol bezpieczeństwa policyjnych współpracowników, którzy mają także niejedno na sumieniu. Wkrótce na dnie jeziora zostaje znalezione auto ze zwłokami mężczyzny. Czy komisarz Marian Holina, który nie stroni od niekonwencjonalnych metod z astrologią włącznie, rozplącze gordyjski węzeł kryminalnej zagadki?
Czeski kryminał wcale nie jest taki zły, jest całkiem niezły, ale jest inny – w tym właśnie tkwi jego siła. Iva Prochazkova umiejętnie łączy ze sobą kryminał i powieść obyczajową, a najważniejsi są jej bohaterowie. Każda z postaci, ukazana w książce, odmalowana została wyjątkowo wyraziście, z perfekcyjną dbałością o szczegóły. Pytaniom o rozwiązanie zagadki kryminalnej towarzyszą pytania o ludzi i ich losy, co popchnęło ich do zejścia z właściwej ścieżki, co spowodowało, że pobłądzili w swoim życiu. W tym kontekście „Mężczyzna na dnie” stawia dużo głębsze pytania – czym jest wina?
Książka powinna spodobać się tym, którzy wierzą w przeznaczenie. Nad głowami bohaterów, nad naszymi głowami rozciąga się gwiazdozbiór kosmicznych powiązań i interakcji. Człowiek jako mikroelement kosmosu poddawany jest tym gwiezdnym koincydencjom. Może nie chodzi tylko o gwiazdy, może chodzi o naszą wolność – zdeterminowaną, ograniczoną przez mnóstwo czynników, a najbardziej przez to, co siedzi w naszej głowie.

Trzeba przy tym wspomnieć, że kryminał ten jest doskonałym obrazem współczesnych Czech i problemów, z którymi dziś borykają się nasi południowi sąsiedzi. Jak przystało na czeską literaturę rozrywkową nie brakuje tutaj humoru, ironii i dystansu do rzeczywistości.

Szczerze polecam „Mężczyznę na dnie”, ponieważ książka ta daje czytelnikowi rzecz unikalną i rzadko spotykaną – połączenie literatury gatunkowej, rozrywkowej z głębszą refleksją na temat natury człowieka i czyni to we właściwych proporcjach. Otóż Iva Prochazkova ani na moment nie zapomina, że chce bawić czytelnika, a to, co ponadto jest „gratisem” dla bardziej wymagających czytelników.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Recenzja książki "Żydzi" Piotra Zychowicza - wyd. Rebis

                                                   zdjęcie okładki i recenzja lubimyczytac.pl

Na stos

Autor recenzji: lapsus
Autor książki: Piotr Zychowicz
 
Widmo krąży nad Polską. Widmo antysemityzmu. Właściwie Polska antysemicka jest faktem – potwierdzają to liczne teksty i opracowania. Filmy takie jak „Ida” czy „Pokłosie” zbierają liczne nagrody i chwalone są za to, że nazywają rzeczy po imieniu, czyli pokazują Polaków jako morderców Żydów. Tak samo mamy w literaturze, gdzie Jan Tomasz Gross otworzył nam oczy na zbrodnicze oblicze Polaków. Takich książek i filmów jest więcej, a wszystkie czynią wiele szumu. Ja ostatnio przeczytałem książkę Mikołaja Grynberga „Oskarżam Auschwitz” , ale książka ta nie była oskarżeniem Auschwitz, ale oskarżeniem Polaków, którzy są odpowiedzialni za zagładę Żydów podczas II wojny światowej, a w stan oskarżenia stawiały polskie społeczeństwo dzieci ocalałych z Shoah, za którymi Mikołaj Grynberg podróżował po całym świecie. Jeśli uważasz inaczej, wiedz, że jesteś antysemitą i czas zmienić pochlebną opinię na własny temat – taki przekaz płynie dziś z każdego medium, które hołduje zasadom tolerancji, otwartości, równości. Bowiem to polski antysemityzm stoi u źródeł całej polskiej nietolerancji i całego polskiego faszyzmu. Bo Polska jest najgorszym faszystowskim bagnem, a katolicki fundamentalizm jest gorszy od islamskiego. No może jeszcze Węgry nam dorównują.

W tym kontekście książka „Żydzi. Opowieści niepoprawne politycznie” Piotra Zychowicza jest paszkwilem na polskość. Zychowicz ma zaledwie 36 lat i kilka opasłych tomów historycznych na swoim koncie, z których najbardziej znaną jest poświęcona powstaniu warszawskiemu książka „Obłęd 44”, w której ten bezczelny żółtodziób śmiał podważyć sensowność powstańczego heroizmu i wskazać bezsensowność przelanej w nierównej walce przez Polaków krwi. „Żydzi” jest jednak zupełnie inną książką niż parahistoryczne popisy pana Zychowicza, gdyż składa się z wywiadów i to wywiadów, które autor zamieszczał w prawicowych brukowcach, takich jak „Uważam Rze”, „Rzeczpospolita”, czy „Historia Do Rzeczy”. Na domiar złego rozmówcami pana Zychowicza byli w dużej części żydowscy historycy i intelektualiści, którzy, pewnie zmanipulowani przez przebiegłego polaczka, ośmielili się wyjść poza schemat antypolskiej perspektywy. Po prostu zgroza, faszyzm, goebels.

„Żydzi” składają się z pięciu części - „Rozmowy z Żydami”, „Rozmowy o Żydach”, „Komuniści, syjoniści, kolaboranci”, „Izrael kontra PRL” i najbardziej kontrowersyjna „Żydzi a 17 września”, o tym jak ludność żydowska radośnie witała na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej drugiego okupanta. Z rozmów tych wyłania się skomplikowany i wcale niejednoznaczny obraz stosunków polsko-żydowskich, co więcej, Zychowicz nie waha się przedstawiać różnych punktów widzenia, a więc także tych, które są bardzo krytyczne względem Polaków. Ale to wszystko jest i tak mydlenie oczu, zresztą słowo „mydło” nabiera w kontekście tych artykułów szczególnego znaczenia, bo właśnie w ten sposób określali izraelscy Żydzi ocalałych z Zagłady zaraz po wojnie, a sytuacja w ocenie tych postaw uległa zmianie dopiero w latach 60.

I Zychowicz czepia się tej historycznej względności, pokazuje w tych rozmowach jak temat Holocaustu zmieniał się przez pół wieku od zakończenia wojny. Wskazuje jak doszło do powstania „przedsiębiorstwa Holocaust”, które generowało zyski oraz dogmaty na temat Zagłady. Do tego wskazuje na różne źródła, nie tylko te, które są uprawnione do tworzenia oficjalnej wersji historii i to jest największa hańba tej książki, że opiera się na heretykach i że nie traktuje historii jak religii. Za to wszystko Zychowicz winien spłonąć na stosie. Przypominam, że słowo Holocaust oznacza ofiarne całopalenie.

Zychowicz manipuluje faktami. Twierdzi, że spośród Polaków właśnie najwięcej ma tytuł „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”, że w Polsce za ukrywanie Żydów groziła kara śmierci i zabijane były za to całe polskie rodziny. Odważa się także przypominać, że to nie Polacy stworzyli obozy koncentracyjne na terenie Polski, tylko okupujący ją Niemcy. Bezczelność sięga w tych momentach zenitu. Nie wolno tak mówić, nie wolno tak pisać. Widmo krąży i nie wolno, go przywoływać pod żadnym pretekstem. Historia ma uczyć takiej wersji zdarzeń, która jest potrzebna, by widmo nas nie dopadło.

Zychowicz, „prawicowy” podkreślę publicysta i historyk, jest autorem innej karkołomnej tezy, że Polacy w czasach II wojny światowej winni, jak większość narodów europejskich, sprzymierzyć się z hitlerowcami i dbać o swój interes, a nie przelewać krew w podziemiu i masowych egzekucjach. Cóż – nie zgadzałem się z tak postawioną tezą, ale dziś, kiedy widzę, jak robi się z mojego narodu najgorszy sort antysemityzmu, że powszechnie głosi się, że to Polacy a nie hitlerowcy są odpowiedzialni za Holocaust, , to zaczynam rozumieć, że z makiawelicznym kłamstwem historii nie można dyskutować, tylko trzeba walczyć z nią jej własnymi metodami. Inaczej nawet ofiary mogą stać się oprawcami. Ale ja jednak będę dalej dumny z faktu, że Polacy nigdy nie podpisali cyrografu faszystowskiemu diabłu. Ale z tym stosem dla Zychowicza to jednak trochę przesadziłem.

niedziela, 21 sierpnia 2016

Recenzja książki Charlesa Bukowskiego "Zapiski starego świntucha" - wyd. Noir sur Blanc

Miasto otwarte

recenzja i zdjęcie okładki lubimyczytac.pl
           
                                 

 

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Zapiski starego świntucha
Autor książki: Charles Bukowski

Pod koniec lat 60. John Brayn zaczął wydawać w Los Angeles alternatywną gazetę Open City. Do współpracy zaprosił Charlesa Bukowskiego, który miał już pod 50 lat, był już dosyć znany, ale jego najlepsze dzieła nie ujrzały jeszcze światła dziennego. Jak na pogrobowca bitników przystało Hank nie opływał wtedy w dostatki, a stała rubryka do popularnego wówczas czasopisma także nie była żyłą złota. Pamiętajmy jednak, że, jak mówi stare, polskie przysłowie - „za pieniądze ksiądz się modli”, a wydane w 1969 roku „Zapiski starego świntucha” są dobrym wyborem tekstów Bukowskiego z Open City. Dobrym, bo Hank był wtedy w dobrej formie i dobrym, bo tego wyboru dokonał sam Hank.

Kim jest świntuch? Stary świntuch? Ma pod pięćdziesiątkę, nie wychyla za kołnierz, marzy o nieletnich dziewczynkach i zamęcza porządnych ludzi swoimi zepsutymi wywodami. Stary świntuch nie przepada za pracą, nie ma też uregulowanego trybu życia, liczy się dla niego tylko spełnianie najbardziej syfiastych przyjemności tego świata. Większość ludzi omija „starego świntucha” z daleka, a nawet chciałaby go widzieć odizolowanego za kratkami, by nie mógł zbliżać się do „przyzwoitych” ludzi i nieletnich dziewczynek oraz nie sączył swego świńskiego jadu do uszu porządnych obywateli. Jeśli mimo to macie ochotę, by ktoś was wnerwiał i deprawował na przestrzeni blisko 250 strom tekstu, to „Zapiski...” są na tę okazję najlepszą okazją.

Wyobraźmy sobie rok sześćdziesiąty któryś i te teksty. Minęło prawie 40 lat, a pewnie, gdyby dziś się ukazały to zrobiłyby niemało zamieszania obyczajowego. Bukowski nie znał granic tak zwanej „moralności” i nigdy nimi się nie przejmował, a jeśli ktoś uznał jego pisanie za obrazoburcze, to zapewne nie mógł powiedzieć autorowi „Na południe od Nigdzie” lepszego komplementu. Trochę prowokator, taki który idzie na strzała i cieszy się, gdy znajdzie się ktoś, pragnący mu obić gębę. Ten typ tak ma i lepiej nie spotkać go na swojej drodze. Lubił się bić. Na słowa i na pięści. Miał też dar do przyjmowania ciosów, jak w „FightClubie”. No i nigdy nie płakał.

Te teksty nie mają tytułów. I są takie trochę od sasa do lasa. Szczerze mówiąc, brakuje tu chyba tylko przepisów kulinarnych albo na ulubiony drink Bukowskiego. W Polsce taką literaturę można określić jako „sylwy”, czyli takie gawędy szlacheckie o życiu i nie tylko, a w zasadzie to o wszystkim. Ale pamiętajmy, że w wypadku tej książki Bukowskiego mamy do czynienia z połączeniem literatury z publicystyką i że tutaj nie obowiązują żadne podziały krytyczno-literackie. Po prostu jest to cotygodniowa porcja tekstu, pisana dla mamony i w zależności od nastroju. Większość to opowiadania, do których przyzwyczaił nas Hank, że z brudnego życia i zasyfiałej rzeczywistości. Jednym słowem „Zapiski starego świntucha” to literacka wolność, gdzie Bukowskiego nie obowiązywały żadne sztuczne ramy, czyli to w czym autor „Z szynką raz!” czuł się najlepiej.

A na zachętę jeden z najlepszych cytatów z Hanka, który znajdziecie w tej książce : „upadłem na ulicę pełną szczurów, zużytych prezerwatyw, podartych gazet, uszczelek, gwoździ, spalonych zapałek, pudełek po zapałkach, zaschniętych dżdżownic; na bruk lepki od obciągania fiutów, mokry od sadystycznych cieni, zagłodzonych kotów, podpasek, petów. I wtedy do mnie dotarło, że przecież i tak mam szczęście, bo to "pokorni odziedziczą ziemię" . Niesmacznej lektury, stare świntuchy!

środa, 17 sierpnia 2016

Recenzja książki Kariny Bonowicz "I tu jest bies pogrzebany" - wyd. Czwarta strona

Literacki kogel-magiel

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: I tu jest bies pogrzebany
Autor książki: Karina Bonowicz
                                                zdjęcie okładki i recenzja lubimyczytac.pl
                                                                                

tu jest pies pogrzebany tututu Miron Bialoszewski

Nie pies tylko bies. Taka książeczka „I tu jest bies pogrzebany” Kariny Bonowicz. A ten wiersz Białoszewskiego jest bardzo smutny, bo jest o śmierci. Książka Kariny Bonowicz też jest o śmierci. Tak jak wiersz Białoszewskiego. Ale powieść Bonowicz nie jest wcale smutna. Wiersz Białoszewskiego też chyba nie.

najpierw na pół go było śniegu
jak sie patrzyło z werand sanatorium
i to był pies jak się patrzy Miron Białoszewski

Piątka bohaterów, których życie kręci się wokół zakładu pogrzebowego. Brzmi dobrze. Ale czy to romans, czy kryminał, czy horror, a może scenka rodzajowa na część surrealizmu, komedia omyłek w stylu dell'arte? Wszystko tu jest, bo „I tu jest bies pogrzebany” to prawdziwa sztuka remiksu – jak napisałem w tytule literacki kogel-mogel. A magiel? Bo to jednak babska książka, ale w pozytywnym sensie, bo jeszcze takiej babskiej książki nie czytałem. Znaczy to ni mniej ni więcej, że Karina Bonowicz poprzez zabawę konwencjami umiejętnie przełamuje schematy kobiecej literatury popularnej.

a potem tyle go było
co zeszłorocznego śniegu
jak się jechało tam gdzie nie trzeba
ale to był inny pies
co z jednej strony zdechł
a z drugiej mnie trącał
pogrzebany
(pożegnalny pożegnany) Miron Białoszewski

Podobnie, jak u Białoszewskiego, mamy tutaj ciężki, smutny temat, przełamany dystansem i humorem. Bo najważniejsze się nie bać. Czwórka bohaterów: Edward – pisarz-nieudacznik, Nina – siostra-hipochondryczka, ale zakochana w pewnym lekarzu. Maria – siostra, żona Edwarda, pracownica zakładu pogrzebowego, Jakub – lekarz, wstydliwy wobec kobiet, ale zakochany w Ninie. A nad wszystkim czuwa Eugeniusz – ojciec i właściciel zakładu pogrzebowego, który konkuruje o zwłoki z Tłustym Albertem. I sporo, sporo tych zwłok. Tylko biesa tu nie ma, ani piesa, bo pogrzebany. Każdy z nich nosi w głowie swój świat i widzimy te perspektywy jak na dłoni, bo każdy z bohaterów to osobna narracja, a narracje te przenikają się, tworząc zaskakujący splot zdarzeń nad niepogrzebanymi póki co zwłokami.

No właśnie – nie bać się! Tutaj jest najważniejszy humor, nie horror! Ta książka oddala złe myśli, rozwiewa smutki, przegania depresję. „I tu jest bies pogrzebany” to literacki kogel-magiel, który jest odpowiedzią na mrok, dopadający nas czasami w bezsensownym, codziennym pędzie. C'est la vie, więc proszę o uśmiech!