Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 29 listopada 2016

Recenzja filmu "Zaćma" w reżyserii Ryszarda Bugajskiego

Zaćmy naszej historii

Oglądając „Zaćmę” Ryszarda Bugajskiego nie mogłem uwolnić się od porównań z „Idą” Pawła Pawlikowskiego. Podobieństwa są liczne – jest temat kościoła w komunistycznej Polsce, jest motyw żydowskiej ubeczki, jest postać siostry zakonnej żydowskiego pochodzenia. Brak jest motywu polskiego antysemityzmu, co narzuca, że „Zaćma” może być odebrana jako antysemicka (zresztą tak była odbierana także „Ida”. Wizualnie film Bugajskiego, mimo że kolorowy (tu aluzja do „Idy” byłaby zbyt wielka) to jednak surowy, pięknie sfilmowany w grze półmrokiem i cieniami, co także nasuwało mi skojarzenie z filmem Pawlikowskiego.

Ryszard Bugajski powraca po latach do tematu rozliczeń z czasami stalinowskimi, tak jak uczynił to w genialnym „Przesłuchaniu”. Tym razem reżyser ustawił temat w kontekście polskiego katolicyzmu. Julia Bystrygierowa to postać historyczna znana jako „krwawa Luna” jedna z największych ubeckich oprawczyń, szefowa departamentu inwigilującego osoby duchowne.

Prawda jest taka, że nie znam historii kobiet-żydówek, które po wojnie stały się „kacicami” stalinowskiej Polszy. Słyszałem o Różańskim, Humerze, ale o tym, że główne role w powojennych procesach odgrywały kobiety nie wiedziałem wcale i także dlatego warto zaznajomić się z tym dziełem, żeby poznać tę nieznaną część polskiej historii. Ale nie to jest w filmie Bugajskiego najważniejsze.

Pierwowzorem „krwawej Wandy” z „Idy” była Helena Zwolińska, komunistyczna prokuratorka, która wydawała najsurowsze wyroki w okresie stalinowskim. O ile w „Idzie” możemy doszukać się motywu zemsty na polskich antysemitach, to w „Zaćmie” widzimy tylko kobietę, którą dręczą wyrzuty sumienia; człowieka, do którego dociera ciężar moralny popełnionych zbrodni. Julia, grana przez Marię Mormonę, aktorkę jak do tej pory drugiego planu, jest postacią na zewnątrz oziębłą, dopiero, gdy wchodzimy w świat jej psychiki dostrzegamy jej wewnętrzny dramat, z którym nie potrafi sobie poradzić, uświadamiając sobie bestialski charakter swoich czynów. Aby zrozumieć swój stan Julia pragnie porozmawiać z prymasem Wyszyńskim, który też był ofiarą stalinowskiego więzienia.

Można łatwo zbyć ten dylemat moralny, mówiąc, że zbrodniarz słusznie ponosi ciężar swoich czynów i nie ma tu miejsca na współczucie. Jednak, gdy patrzymy na procesy zbrodniarzy hitlerowskich, widzimy, że nie mieli oni świadomości moralnej swego czynu i uparcie trwali w przekonaniu, że wojna i walka usprawiedliwiała ich okrucieństwo. Julię poznajemy z perspektywy starszej kobiety, oziębłej i skrzętnie ukrywającej swój ból, ale także cofamy się do momentu, gdy widzimy potwora upojonego poczuciem władzy. Sceny te, tym razem czarno-białe, przenikają naprzemian realizm i oniryczny mistycyzm, który jest chrześcijańskim samooskarżeniem.

Ale Julia nie wierzy. Nie wierzy, by istniało dla jej zbrodni przebaczenie winy. W bólu i rozpaczy nie rozpoznaje Boga, nie oczekuje współczucia, odpuszczenia winy, ale nie rozumie, dlaczego cierpi. Nie wierzy nawet w sumienie, które do niej krzyczy. Ponoć w swych dalszych losach Bystrygierowa przeszła całkowite nawrócenie, ale Bugajski milczy o tym. Pozostawia nas samych z pytaniem o sens wybaczenia.

Jest to pytanie Raskolnikowa o sens przyjęcia winy i kary. Dla Dostojewskiego była to wizja chrześcijańska, tylko ona dawała możliwość odkupienia absurdu w krwi Chrystusa. Nie wiemy, czy Julia uwierzyła tak jak uwierzyła Ida z filmu Pawlikowskiego, która poznała zło, rozciągające się za jej tajemnicą. Powróciła do zakonu, znając prawdę o swym pochodzeniu i tragicznym losie najbliższych. Doświadcza gniewu i nienawiści, pragnie zemsty i nie jest w stanie wybaczyć katom jej rodziny, ale ma świadomość, że ukojenia od absurdu zbrodni może doznać jedynie w Chrystusie i w jego ofierze, w czymś co ją przekracza.

Ale Ida nie była katem jak Wanda i Julia. One nie wierzą w możliwość przyjęcia winy i kary, która odkupuje nasze zło. Wanda popełnia samobójstwo, uznając absurd i zbrodnię za trwały element irracjonalnego świata. Julia uznaje swą winę, ale nie wierzy, że istnieje coś lub ktoś, kto będzie w stanie wybaczyć jej winy. Jej przewodniczką duchową jest „druga Ida”, siostra zakonna Benedykta, która także jest żydówką. Ważną rolę w jej drodze odegra oślepiony w procesach ksiądz, który zada jej te pytania, których ona się najbardziej boi. W tej roli jak zawsze rewelacyjny Janusz Gajos. Cóż brakło mi w tym duecie Krystyny Jandy, ale czy byłaby na tym etapie podjąć jeszcze tak trudne wyzwanie aktorskie?

Za dużo dzieje się tutaj w słowach, dialogi są zbyt bezpośrednie, co czyni wrażenie przegadania problemów, które według mnie powinny być rozegrane na balansie ciszy i milczenia. Jednak „Zaćma” to ważna historia i głos w dialogu o naszych wspólnych winach i karach.

piątek, 25 listopada 2016

Recenzja książki "Śmieję się z bogami" - Wydawnictwo w Podwórku

17-11-2016

Deklaracja niepodległości

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Śmieję się z bogami
Autor książki: Charles Bukowski
Obserwuję, że wracamy do pisarstwa Charlesa Bukowskiego coraz częściej i na wszelkie możliwe sposoby. To jest ważne, że poprzez Hanka możemy przyjrzeć się światu i naszej współczesności. Proza Bukowskiego jest uniwersalna, a ten uniwersalny wymiar uzyskuje poprzez doświadczenie wyrzutka, który potrafi na świat i ludzi spojrzeć z dystansu. Oto, co dla mnie najważniejsze w tej prozie – nie picie, dupczenie i tumiwisizm, ale poczucie wyobcowania, a nawet swoista „deklaracja niepodległości”, w której Bukowski mówi: „pieprzę wasz chory, chciwy, nędzny świat, dajcie mi się w końcu wyspać”.

Tym razem poznajemy Bukowskiego nie wprost z kart jego autobiograficznych dzieł, ale poprzez wywiad, którego w latach 80. udzielił włoskiej dziennikarce Fernandzie Pivano.
Już na początku Pivano zaznacza, że zalicza się do grona przyjaciół Ernesta Hemingwaya i od tej pory cień tego pisarza zalega na całym wywiadzie, jakby autor „Komu bije dzwon” był kluczem do zrozumienia postawy i dzieła Charlesa Bukowskiego. Hank jednak dystansuje się od tego, tak jak dystansuje się od wszelkich obiegowych sądów na temat literatury – Hemingwaya ceni tak sobie, a jeśli już to jego starsze, mniej znane dzieła. Fernandzie Pivano zdaje się to nie przeszkadzać, bo pyta, czy będzie mogła zaliczyć Hanka także do grona swoich przyjaciół. Mamy zatem motyw – Bukowski jest dla Pivano rzadkim okazem w gronie przyszpilonych w jej prywatnej gablotce literackich motyli przeklętych.

W 1980 roku, kiedy wywiad miał miejsce, Bukowski skończył 60 lat. Miał w miarę ustabilizowane życie i 30 lat młodszą Lindę Lee u boku, która nie dość, że znosiła jego schizy (czasem przemoc, co widać na filmach na YT) to jeszcze opiekowała się, będącym u progu starości, pisarzem. Sam Bukowski był wtedy na etapie tworzenia jednego ze swoich najlepszych dzieł, a mianowicie „Z szynką raz!”, gdzie powracał do czasów swojej młodości – okresu „Wielkiego kryzysu” i II wojny światowej.

Fernanda Pivano nie piła. Hanka pewnie to ucieszyło, że nie będzie musiał dzielić się alkoholem. W wywiadzie Bukowski często dopytuje się, dlaczego feministki go nie lubią i nikt, o dziwo, nie potrafi znaleźć satysfakcjonującej odpowiedzi. Ja ją znam. Hank za młodu był brzydki jak noc, cierpiał w na jakąś skórną chorobę, w której wyniku twarz miał całą w potężnych skrofułach nabiegłych ropą i nie miał szans u kobiet. Pierwszy stosunek odbył w wieku 24 lat z jakimś monstrum, co plastycznie przedstawia w jakichś wywiadach i na kartach swych dzieł – Hankowi zawsze myliła się rzeczywistość i twórczość.

Potem chlał tak, że w wieku koło 30. lat prawie się przekręcił w wyniku krwotoku. Ot, ciekawszy i dłuższy proces samounicestwienia. To był moment przełomowy. Od tego czasu zaczyna się jego drugie życie – pisarza, dziwkarza i pijaka, a nie tylko pijaka i trampa jak do tej pory. Kobiety porządnie zalazły Hankowi za skórę i nie oszczędza ich w swoich książkach. Dla niego seks to walka a nie żadna czułość, żadna miłość. Dlatego, gdy czytam, że on się dziwi, co jest w jego książkach takiego, że nie lubią go feministki, to widzę w tym takie samo szyderstwo jak w słynnym francuskim telewizyjnym programie „Apostrophe”, gdzie poklepuje jakiegoś staruszka po łysinie i wygląda jak nabzdryngolona małpa, która chce napluć w gębę całemu światu.

Ale jest w wywiadzie Pivano coś, co rzeczywiście dało mi do myślenia. Jak powiedziałem, Bukowski pisał wtedy „Z szynką raz!”, powieść o swojej młodości, a w tej młodości był wątek nazistowski. Buntowniczy Bukowski gardził patriotycznymi hasłami i owczym pędem prawilnych obrońców Ameryki. Przystąpił więc do faszystów. Nie dlatego, że lubił Hitlera, ale dlatego, by wkurzyć ludzi, żeby pokazać ile warte są ich demokratyczne ideały, żeby znienawidzili go jeszcze bardziej. Tak samo dziś Bukowski pokazałby środkowy palec pompatycznym „obrońcom demokracji”, tak samo na złość im szedłby w pierwszym szeregu Marszu Niepodległości albo spotykał się na tajnych kompletach z chłopakami z ONR-u, tak samo wyrzuconymi na margines rzeczywistości jak on. Oto współczesna aktualność i deklaracja niepodległości w wykonaniu Hanka. Oto prawdziwa, nie otumaniona hipokryzją apolityczność, gdy tłum gardłuje swoją poprawność, nie bacząc na mord jednostki – tej znienawidzonej, ohydnej, introwertycznej jednostki, która zawsze będzie na „nie”, bo doskonale wie, że jesteśmy marionetkami w rękach wielkich manipulatorów, którzy, pod hasłami wolności i sprawiedliwości, mówią nam, co mamy robić.

Zawsze pytam, dlaczego masy robią bohaterów ze współczesnych „hitlerków”? To nie jest odpowiedzialność tych mas. To jest odpowiedzialność elit, które doprowadzają te masy na skraj przepaści i mówią im: „nie krępuj się – skacz!”. Hank tworzy dla odszczepieńców, dla wyalienowanych cząsteczek masy, które pozostają same ze swoimi problemami i w akcie obojętności pokazują, że jest im wszystko jedno.

Poza tym „Śmieję się z bogami” to książka pięknie wydana, przyjemna w obcowaniu i w ogóle miła, za co należą się podziękowania gdańskiemu Wydawnictwu w Podwórku.

piątek, 18 listopada 2016

Recenzja filmu Milosa Formana "Pali się, moja panno"

Wszystko zostało spalone

Jaroslav Papousek od początku lat 60. stanowił wraz z Miloszem Formanem nierozerwalny duet - Papousek scenarzysta, Forman -reżyser. Fascynowało ich kino neorealistyczne, nowofalowa rewolucja francuska i cinema verite. Inspiracje nowinkami kina lat 50. i początków lat 60. widzimy w czechosłowackich filmach Formana. Jednak bez indywidualnego rysu kino naszych południowych sąsiadów - i jednych i drugich - nie uzyskałoby statusu jednego z najważniejszych zjawisk kultury europejskiej XX wieku. A tak właśnie się stało i to nie tylko za sprawą Formana, ale całego szeregu twórców, którzy w latach pięćdziesiątych kończyli Famu i eksplodowali twórczą lawą na początku lat 60.

"Pali się, moja panno" jest ikoną tego nurtu. Może to niesprawiedliwe, że film Formana przyćmił swoją legendą całe mnóstwo innych dzieł, które mogą mu dorównywać pod względem artystycznym, ale to Forman zyskał światową sławę i stał się laureatem wielu nagród z Oskarami włącznie. Tak to już jest, że historia lubi zwycięzców i nazwiska Passera, Nemca , Jiresa, Chytilovej znają tylko wtajemniczeni.

Co spowodowało, że czechosłowackie filmy Formana, a "Pali się, moja panno" szczególnie, stały się emblematami tego nurtu? Czym zasłużyły sobie na miejsce, które im dziś przypisuje historia kina?
Skupmy się na "Pali się, moja panno". Wyobraźmy sobie sytuację twórców, Formana i Papouska, którzy wraz z grupą przyjaciół odwiedzają typową czeską gospodę, gdzie strażacy organizują swoją imprezę. Przecież to było znane i u nas, gdyż remizy Ochotniczych Jednostek Straży Pożarnej były miejscami wiejskich bali. Nie było wszak klubów, dyskotek. Człowiek zwykły, nie oprawiony w mundur był kimś niewidocznym. Standardy wojskowego rynsztunku nadawały tym normalsom atrybuty siły i władzy. Elementy broni, swoisty etos i oczywiście mundur dawały tym przeciętnym obywatelom pozór władzy i hierarchii. Tak zresztą pozostaje do dziś.

Mamy zatem u Formana tych pożal się Boże strażaków, którzy z ogniem zbyt dużo do czynienia nie mają (w przeciwieństwie do czasów współczesnych, gdzie domorośli strażacy parają się także podpalaniem dajmy na to łąk, żeby było co gasić), ale mają poczucie misji i chęć organizowania lokalnej społeczności. Przejmują zatem ci brzuchaci mniej, bardziej lub wcale, starsi panowie funkcję kulturotwórczą i robią tę kulturę na swoją przaśną modłę, zaczerpniętą ze znanych im wzorców pop-kulturowych, które z dużo większym trudem docierały na wieś niż w czasach obecnych.
Loteria fantowa, wybory miss, jakiś jubileusz. Wszystko się tutaj rozpada, nikt nad niczym nie panuje. Pozornie błahe sprawy nabierają charakteru prawdziwego Armagedonu i pędzą ku nieuchronnej katastrofie, która całkowicie obnaży iluzję wsi sielskiej, anielskiej. To właśnie drobne wady, małe, codzienne podłostki stają u źródeł moralnego skundlenia bohaterów. A najgorsze, że widzimy wśród nich nas samych - uwikłanych w absurdalne konflikty i najczęściej w nie swojej roli, bo ktoś czegoś gdzieś od nas oczekuje.

Kiedy wybucha prawdziwy pożar, który ponoć rzeczywiście miał miejsce w trakcie zabawy, na której byli Forman i Papousek, strażacy pozostają bezradni. Ich działania i pomoc są pozorne. Pozostają tylko mundury, które do niczego nie służą. Są tylko wyobrażeniem władzy i porządku, którego tak naprawdę nie ma.

Zwykli ludzie, nie zawodowi aktorzy - musiało to być niezwykłe wyzwanie dla twórców, ten tłum statystów, bo nie ma w filmie postaci wiodącej. Ale udało się znakomicie i do dziś możemy w tym kreacyjnym reportażu, wręcz mockumencie, przeglądać jak w zwierciadle, widząc, że nasza skłonność do władzy i uniformizacji życia za wszelką cenę jest ponadczasowa.

Ja myślałem jeszcze o Kieślowskim i "Z punktu widzenia nocnego portiera", filmie, który idzie jeszcze dalej w swym wizyjnym makabryzmie i braku wiary w człowieka, uwiązanego na łańcuchu systemu. Ale przecież "Pali się, moja panno" to tylko komedia, więc można się pośmiać.

wtorek, 25 października 2016

Recenzja książki Łukasza Suskiewicz "Mikroelementy" - wyd. FORMA

Elektrowstrząsy

Czytając opowiadania Łukasza Suskiewicza myślałem, co mnie omija w literaturze. „Mikroelementy” to zbiór opowiadań, a każde opowiadanie jest jak kopniak wymierzony w czuły punkt naszej codziennej hipokryzji. Teksty te są jak otwarcie drzwi zamrażarki w upalny dzień – moment orzeźwienia w wilgotnym i ciężkim powietrzu.

Ocucają te teksty, ale jednocześnie obezwładniają. Ich siła i bezkompromisowość powoduje zaskoczenie i pytanie, czy taka proza ma dziś swoje miejsce na polskiej literackiej mapie? Czy nie straciliśmy czegoś ważnego, gdy myślimy o literaturze skrojonej na miarę, do bólu wystandaryzowanej, wyredukowanej i zredagowanej.

A gdyby tak wypuścić parę? Świsnąć, wywalić, dać się ponieść obrazom i słowom? Mieć gdzieś konwencje i nakazy, a reguły literatury zmienić na reguły masakry? Skończyć z tym certoleniem i obawami, czy aby przypadkiem nie za bardzo tu smutno, ciemno, zimno. Bowiem proza Suskiewicza jest jak z piwnicy Fritzla, jak z filmów Uwe Seidla. Domki jednorodzinne albo bloki, gdzie niejako mimochodem dochodzi do destrukcji człowieczeństwa. Wegetacja ubarwiona dręczeniem.

Destrukcja ta na domiar złego odbywa się w rodzinie, wśród bliskich. To tak zwani „bliscy” czerpią największą satysfakcję z zadawanego bólu, a ciekawość granic i możliwości dręczenia popycha ich do dalszych „eksperymentów” w zakresie powszedniego sadyzmu. W tych opowiadaniach najbardziej boli samotność. Role kata i ofiary są tylko przypadkowymi projekcjami i próżno szukać motywów, a psychologiczne analizy wiodą na manowce. Człowiek- bohater w swym złu wymyka się jakimkolwiek diagnozom. I tego unika Suskiewicz najbardziej. To nie jest proza lekarska, dążąca ku zrozumieniu i wyleczeniu. „Taki na świat przyszedłem” - zdają się mówić tekstem Bukowskiego bohaterowie „Mikroelementów”. „W ten pejzaż” z pustki i betonu.

My się nawet nie nienawidzimy. Tak samo jak nie nienawidzimy muchy, której wyrywamy skrzydło. Tak samo jak nie nienawidzimy pluskwy, pchły czy komara. Czasem nas coś po prostu wkurza, a czasem zaciekawia. Wystarczy potencja, że można, bo nie czeka nas za to żadna kara. A jak nie ma kary, to nie ma i zbrodni.

A jak nie ma zbrodni to nie ma i sędziego. Autor ukazuje międzyludzkie relacje w sposób możliwie obiektywny i zdystansowany. Z takiego opisu wyłania się obraz samotności z ludźmi. „Inni” są dla bohaterów mniej lub bardziej użytecznymi przedmiotami, ludzkie życie staje się dla nich nieustającym eksperymentem na temat, jakie są granice ludzkiej wytrzymałości. Albo inaczej: czy istnieją granice ludzkiej wytrzymałości. Świat opowiadań Suskiewicza to nasz codzienny obóz koncentracyjny, tyle że nie poddany kulturowej iluzji moralnego osądu.. „Mikroelementy” to wiwisekcja obojętności i egoizmu. Nie ma tu miejsca na płacz, zawodzenie, czy nawet refleksję nad okrucieństwem natury ludzkiej. Ta chłodna akceptacja jest jednak pozorna. Behawioralna nagość tych tekstów sama w sobie jest wołaniem o drugiego człowieka w świecie permanentnego braku.

Jakoś nie wpada mi do głowy, by w tym przypadku omawiać po kolei opowiadania z tomu. Nie potrafię odróżnić tutaj tekstów lepszych, słabszych, ale wchodzę w te zimne światy, światy całkiem mi bliskie i znane. Wchodzę dzięki wydawnictwu FORMA, które stawia na mniej znanych pisarzy, ale, jak widać na przykładzie Suskiewicza, pisarzy wyjątkowych. Zadaję sobie pytanie, kim są inni twórcy publikujący w serii Kwadrat? Zadaję sobie pytanie, co nas, czytelników, omija? I cieszę się, że odkryłem tę niszę. I zapraszam innych do nieznanych literackich krain, które istnieją a jakby ich wcale nie było.


sobota, 15 października 2016

Recenzja książki Virgine Despentes"Vernon Subutex 2" wyd. Otwarte

 

           Komuno, wróć!

Virginie Despentes powraca drugim tomem opowieści o Vernonie Subuteksie, sprzedawcy vinylowych płyt i ustosunkowanym w branży znawcy muzyki, który stał się kloszardem. Pierwsza część tej historii wywołała niemałe zamieszanie w świecie literatury, a co więcej spotkała się z przychylnym przyjęciem krytyków. Także wiele głosów w Polsce nie kryło zachwytu nad dziełem autorki „Teorii King Konga”. Czekałem zatem na drugi tom, niepewny co do pomysłu na literacki serial.

Despentes jest miłosierna – jak w klasycznym serialu przypomina na początku tomu drugiego bohaterów i co wydarzyło się w poprzednim odcinku. Otóż wydawało się, że Vernon Subutex, który wylądował na ulicy, został zaatakowany przez grupę nazioli i zginął śmiertelnie pobity. Jako, że fikcja literacka, a także serialowa, ma swoje prawa to Subutex zmartwychwstaje i jakoś sobie radzi jako paryski bezdomny. Problem polega raczej na tym, że jest go tutaj jakby mniej. Niby wszystko dzieje się wokół Vernona, znów wszyscy go szaleńczo poszukują, ale autorka oddaje głos innym bohaterom. „Vernon Subutex. Tom2” jest zatem skonstruowany niczym galaktyka, gdzie po życiowych orbitach krążą bohaterowie wokół Słońca, fenomenu i tajemnicy Subutexa.

I są to bardzo ciekawe historie różnych ludzi – spektrum Despentes to ludzie marginesu, gwiazdy porno, ale także zagubieni przedstawiciele showbiznesu, którzy się sprzedali i stracili do siebie szacunek, znajdziemy tu także przedstawiciela kasty najwyższej, zepsutego do szpiku kości biznesmena,są przedstawiciele środowiska arabskich emigrantów, wracający do swych islamskich korzeni w poczuciu bezsensu życia, jest nawet naziol z ludzką twarzą i są całkiem normalni mieszczanie, którzy zwyczajnie pragną przeżyć w miarę bezboleśnie swój czas.

To, co było dla mnie zaletą w części pierwszej, ten ludzki karnawał i narracyjna sprawiedliwość, oddanie głosu tak różnym typom bohaterów, w części drugiej staje się problemem, bo w wizjach pojedynczych losów zatraca się historia. Nie wiemy, dokąd ona zmierza, nie wiemy tak naprawdę o czym i po co jest ta opowieść. W tomie pierwszym nie było takich wątpliwości, a fabuła toczyła się wręcz w sensacyjnym stylu, co nadawało dziełu tempa i struktury, tutaj wszystko się rozłazi w meandry pojedynczych losów, staje w miejscu i zapominamy, dokąd zmierzamy. Ktoś powie, że można i tak, że najważniejsze, że od wielu lat powieść Virgine Despentes to zwierciadło przechodzące się po ulicach Paryża, jak chciał Stendhal. Może i tak, ale, patrząc na pierwszą część, widzę, że fabularny kręgosłup był potrzebny tej historii.

A jest to historia powstawania komuny. Odnawiania hipisowskiego mitu w XXI wieku. Ci którzy porobili kariery, zdobyli, różnymi sposobami, pieniądze i sławę, dostrzegają dookoła siebie pustynię i samotność. Schodzą zatem wzorem Subutexa na margines społeczeństwa, by tam odnaleźć chociaż część utraconej prawdy i wolności.

I w tym „Vernon Subutex. Tom 2” jest integralną kontynuacją części pierwszej, bo obydwie książki są o końcu pewnej epoki, dojściu do ściany i pytaniu, o to, co będzie dalej. Dlatego warto sięgnąć po opowieść o zmarginalizowanych paryżanach, jaką jest „Vernon Subutex” jako cykl – historia ludzi przegranych, przetrąconych, nie przylegających do standardów współczesnego świata. Tyle że Hrabal pisał o tym pół wieku wcześniej. Tylko że Marek Nowakowski pisał o tym w kazamatach PRL-u. Wniosek? Europa Zachodnia znalazła się dziś tam, gdzie my byliśmy 50 lat temu - w świecie kłamstw i propagandy, gdzie po prawdę trzeba chodzić na marginesy rzeczywistości. Tam też zmierza Virgine Despentes, by snuć swoją opowieść o niemożliwości „nowego wspaniałego świata”.

wtorek, 11 października 2016

Tekst na podstawie książki "Literacki almanach alkoholowy" Aleksandra Przybylskiego - wyd. słowo/obraz,terytoria

                                                                      zdjęcie okładki i tekst

Odczyt o roli alkoholi

Od wieków dwie rzeczy nie mogą się bez siebie obejść – alkohol i literatura. Wszystko tu się tapla w alkoholizmie, a pisarz jawi jako człek niegodny i z natury leniwy. Siedzi, nic nie robi i pije, bo pobudza to jego ego ku tak zwanej twórczości. I są to stada nierobów, nieuków i prestigitatorów. Domeną ich jest tak zwane myślenie i picie, a raczej myślenie po pijaku. Poronione płody ich tak zwanej myśli oto literatura alkoholiczna. Powstało o tym dzieło – „Almanach literatury alkoholowej” Aleksandra Przybylskiego. Aby o tym dziele opowiedzieć, proponuję znaną z PRL-u formę odczytu w celu profilaktyki antyalkoholowej.

Odczyt swój podzielę w zgodzie z podziałem książki na piwo wino wódki , koktajle.

Piwo
Pijak i kolega Hrabala – Egon Bondy - napisał taki wierszyk „Dzisiaj wypiłem kilka piw, więc mnie nie chwyci żaden syf”. Wskazał przy tym na dobrodziejstwa picia piwa i to jest metoda manipulacji alkoholowej najczęstsza. Hrabal pisze, że w czasach gdy w miasteczku zatrzymał się czas piwo miało smak prawdziwej małmazji. Guinessa piją u Joyce'a w „Ulissesie” Sam Joyce o piciu napisał tak „Jak se leje herbatę, to leje herbatę . A kiedy leje co inksze, to leję co inksze”.

Hans Castorp pije porter w „Czarodziejskiej górze”, co ponoć dobrze mu robi na płuca a przynajmniej poprawia nastrój cierpiącemu na gruźlicę bohaterowi. Kolejna manipulacja to wmawianie czytelnikowi zdrowotnych właściwości alkoholi. Spaten Pils rozświetla ponure perspektywy i ohydę ludzkości w „Mdłościach” Sartre'a. Znani z wódki Rosjanie mają swoje piwo Żygulowskie, które stanowi bazę dla grożącego śmiercią drinka „Psia krew” z poematu „Moskwa -Pietuszki” Wienedikta Jerofiejewa.

Piwo żywieckie – to jemu poświęcił swe strofy poeta Rafał Wojaczek - „Matka dobra jak piwo żywieckie” czytamy i na naszych oczach dochodzi do profanacji, czyli kolejny grzech i źródło upadku. Hrabal np. porównuje pijaków do aniołów, a knajpę do nieba, gdzie dochodzi do zbawienia, czyli picia piwa. Piwo pilsner leje się u Hrabala a w zasadzie spada z mocą kaskady, co nie dziwi, gdy uświadomimy sobie, że ojciec autora był kierownikiem browaru i abstynentem , natomiast mamusia lubiła piwo i pije je w „Postrzyżynach” jak mleko. Poza tym piwne libacje Egona, Vladimira i Hrabala w mieszkaniu na Grobli w „Czułym barbarzyńcy”. No i słynny slalom Hrabala – kolejny grzech. Hrabal wzorując się na innym znanym opoju , czyli Hemingwayu, robił sobie powszednie święto i zamiast iść np. w poniedziałek czy środę do pracy, brał urlop i szedł do knajp i wykonywał tak zwany slalom po czeskich mordowniach, których dziś już nie ma.

Piwo określa mianem pracy Bukowski – „poszedłem popracować nad sześciopakiem” jest chyba najczęstszą frazą tego poety.

Wino

W starożytności pito na potęgę wino, Platon swe dzieło zatytułował „Uczta” i możemy się tylko domyślać, co tam się wyprawiało u tych filozofów greckich. U Petroniusza piją wino Falernum. U Szekspira piją Małmazję i jest to dodatkowo narzędzie zbrodni – złamane przykazanie piąte. Wino Ciudad Real jest ulubionym winem don Kichota i Sancho Pansy . Don Kichot pije mało, bo ma naturalną fazę i wino mu niepotrzebne. Sancho musi mu dorównać, żeby znieść fantazje błędnego rycerza, ergo - alkohol to szaleństwo. Gargantua i Pantagruel u Rablego piją cięgiem i w ilościach zatrważających wino Hipokras, do tego pojawia się stwierdzenie, że wino to dobrze robi na żołądek. Porto z kolei to ulubione wino w klubie Pickwicka. Wina nie pije Hrabal , ale jego kumpel Bondy wymyślił wino z jeżyn w swojej powieści „Szaman” W Polsce wino gościło na stołach sarmackich , pisze o tym Jędrzej Kitowicz, a ilości pitego trunku mogą zabić od samego czytania. Polskim literackim pijakiem numer jeden jest Onufry Zagłoba. Miód pitny był jednym z jego ulubionych trunków. Zresztą picie u Sienkiewicza jest normą a jeden z najlepszych opisów pijatyki mamy w „Potopie”, gdy Kmicic przyjeżdża do odziedziczonego po ojcu Oleńki Lubicza. Jest jeszcze gorzej , bo wino jest w literaturze pite nawet przez dzieci i to przez kogo, przez „ Anię z Zielonego wzgórza”, więc ta degradacja dotyczy także dzieci.

Bukowski pił białe schłodzone. Podobno namówiła go do tego młodsza od niego 40 lat Linda Lee, wydłużając jego życie o dobrych kilka lat, czym szczyciła się w wywiadach.

Wódki

Prawdziwy zabójca .
Absynt – połączenie alkoholu i narkotyków, ulubiony napój dekadentów, piją go na obrazach impresjonistów, dziś marna podróbka zielonego koloru. Chłopi rozpijani są arakiem u noblisty Reymonta. Od zwykłej okowity był lepszy, bo słodszy.
Nasza epopeja „Pan Tadeusz” mówi o wódce gdańskiej , ale pije się tutaj regularnie i z różnym skutkiem. Patrz zajazd.
Mezcal – mówi się zalać robaka. W przypadku mescalu ma to znaczenie dosłowne – mezcal, czyli zalanego robaka, pije bohater powieści „Pod wulkanem” Geofrey Firmin , notoryczny alkoholik, który zapija się w Meksyku.

Rosjanie. U Dostojewskiego pije się wódkę ale i szampana, najlepszym przykładem Dymitr Karamazow, posądzony o zabicie ojca w pijackim szaleństwie. Prawda jest taka, że decydujący cios zadał Smierdiakow, który był abstynentem. Można tu przytoczyć słowa Baudleira, że człowiek , który pije tylko wodę, ma coś do ukrycia przed światem, ale to tylko część alkoholowej propagandy! U Bułhakowa mamy odpowiednio – spirytus (Małgorzata) i benzyna (Behemot).

Polacy -Hłasko , Himilsbach , Nowakowski, Tyrmand - w największym poważaniu mieli czystą polską zwykłą wódkę. Nie rozumiem fascynacji żołądkową gorzką przez Pilcha w „Pod mocnym aniołem”, ale do literatury światowej przeszła żubrówka, o której z atencją pisze William Maugham w „Na ostrzu brzytwy”.

Bukowski wódki nie pijał albo pijał jej mało. Pijał za to whisky.

Wóda prowadzi do szaleństwa, autodestrukcji, śmierci, seksu, rozpadu osobowości. Oto pożytki!

Drinki

O dziwo, tu przewodzi gin.
Biały anioł – wódka , gin , lód – „Śniadanie u Tiffany'ego.
Dzinasas - gin z sokiem ananasowym – Nabokov „Lolita”.
Gimlet – gin z sokiem z limonki u Chandlera w „Długim pożegnaniu”.
Gin (lubuski) and tonic - Witkowski „Drwal”.
Psi nos – gin z piwem ale w „Klubie Pikwicka” Dickensa.
Tom Collins – dżin , sok z cytryny, cukier puder , woda gazowana „Buszujący w zbożu”.
Koktajl Mołotowa - gin, wódka , wino Lillet – James Bond.
Zielony specjalny – kokos, limona, gin u Hemingwaya.
Gin martini – wyimaginowany drink w „ Lśnieniu” Kinga.
Futurystyczny gin zwycięstwa piją w 1984” Orwella.



Drinki które zabijają od razu

Psia krew na bazie piwa Żigulowskiego– Jerofiejew.
Denaturat po fryzjersku Pilch.
Salicyl – Wojaczek.
Wino Duclos – tylko dla dorosłych, szczyt zwyrodnienia u markiza deSade.
O wszystkich tych wynalazkach mówi w swym „Almanachu...” Aleksander Przybylski.


Dochodzimy do prostego wniosku – alkohol zabija, niszczy, dekonstruuje nasze ja. Dziękuję za uwagę i odsyłam do książki wydanej przez „Słowo, obraz, terytoria”.

środa, 21 września 2016

Recenzja kryminału "Mężczyzna na dnie" Ivy Prochazkovej - wyd. "Afera"

20-09-2016

Czeski kryminał

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Mężczyzna na dnie
Autor książki: Iva Procházková

Z kryminałami mi jakoś nie po drodze. Ale kiedy wpada w ręce czeski kryminał, to jak go nie przeczytać? Znajomy znawca kryminałów obrusza się: czeski kryminał brzmi jak czeski film – nikt nic nie wie. Wszak wiadomo, że kryminały mają prawo pisać Polacy i Skandynawowie. Ja jednak zaryzykowałem czeską nowość – książkę „Mężczyzna na dnie” Ivy Prochazkovej. Zaryzykowałem i nie żałuję. Ten czeski kryminał, wydany przez specjalistę od czeskiej prozy, czyli wydawnictwo Afera, to doskonała, fachowa robota literacka.

Zły policjant, bo takim jest Zapletal, czuje się bezkarny w swoich szantażach i mrocznych, seksualnych historiach. Do tego ma nad sobą rozłożony parasol bezpieczeństwa policyjnych współpracowników, którzy mają także niejedno na sumieniu. Wkrótce na dnie jeziora zostaje znalezione auto ze zwłokami mężczyzny. Czy komisarz Marian Holina, który nie stroni od niekonwencjonalnych metod z astrologią włącznie, rozplącze gordyjski węzeł kryminalnej zagadki?
Czeski kryminał wcale nie jest taki zły, jest całkiem niezły, ale jest inny – w tym właśnie tkwi jego siła. Iva Prochazkova umiejętnie łączy ze sobą kryminał i powieść obyczajową, a najważniejsi są jej bohaterowie. Każda z postaci, ukazana w książce, odmalowana została wyjątkowo wyraziście, z perfekcyjną dbałością o szczegóły. Pytaniom o rozwiązanie zagadki kryminalnej towarzyszą pytania o ludzi i ich losy, co popchnęło ich do zejścia z właściwej ścieżki, co spowodowało, że pobłądzili w swoim życiu. W tym kontekście „Mężczyzna na dnie” stawia dużo głębsze pytania – czym jest wina?
Książka powinna spodobać się tym, którzy wierzą w przeznaczenie. Nad głowami bohaterów, nad naszymi głowami rozciąga się gwiazdozbiór kosmicznych powiązań i interakcji. Człowiek jako mikroelement kosmosu poddawany jest tym gwiezdnym koincydencjom. Może nie chodzi tylko o gwiazdy, może chodzi o naszą wolność – zdeterminowaną, ograniczoną przez mnóstwo czynników, a najbardziej przez to, co siedzi w naszej głowie.

Trzeba przy tym wspomnieć, że kryminał ten jest doskonałym obrazem współczesnych Czech i problemów, z którymi dziś borykają się nasi południowi sąsiedzi. Jak przystało na czeską literaturę rozrywkową nie brakuje tutaj humoru, ironii i dystansu do rzeczywistości.

Szczerze polecam „Mężczyznę na dnie”, ponieważ książka ta daje czytelnikowi rzecz unikalną i rzadko spotykaną – połączenie literatury gatunkowej, rozrywkowej z głębszą refleksją na temat natury człowieka i czyni to we właściwych proporcjach. Otóż Iva Prochazkova ani na moment nie zapomina, że chce bawić czytelnika, a to, co ponadto jest „gratisem” dla bardziej wymagających czytelników.