Dom (zly)

Dom (zly)

piątek, 14 kwietnia 2017

Recenzja powieści Rafała Sochy "Abubaka" Wydawnictwo Oficynka

                                                      zdjęcie okładki Wydawnictwo Oficynka
                                                    
                                              oficjalna recenzja portalu lubimyczytac.pl

Rowerowe odjazdy

Abubaka to trik rowerowy, polegający na wskoczeniu tylnym kołem na kant przeszkody (np. rurkę, murek) oraz odbiciu się z powrotem. „Abubaka” to tytuł powieściowego debiutu Rafała Sochy, wydanego przez Oficynkę, gdzie o rowerach prawie nie ma mowy, więc jeśli ktoś się łasi na książkę ze świata rowerowych akrobatów to może się srodze rozczarować. Ale można tutaj znaleźć coś dużo ciekawszego.

Abubaka to metafora. To odskocznia od „szarej” rzeczywistości w nierozpoznany wymiar. Bohater, Michał Kownacki, to przysłowiowy „statystyczny obywatel”, który pewnego letniego, słonecznego dnia na zakopiańskich Krupówkach jest świadkiem chuligańskiego ataku na mima. O dziwo ten zwykły, szary obywatel spieszy na pomoc napadniętemu, traci przytomność i powraca do Częstochowy, swego miejsca zamieszkania... ale tutaj wszystko niby podobne a jednak zupełnie inne. Po prostu „abubaka”.

Rafała Sochę interesuje męska fascynacja wojskiem. Wyrazem owej fascynacji są fabularyzowane wspomnienia ze Szkoły Podchorążych Rezerwy zatytułowane „Jak zostałem bażantem”. Widać tutaj swoistą ambiwalencję, bo z jednej strony Socha jest zafascynowany armią, jej ideami, patriotyzmem i koleżeństwem, z drugiej ma świadomość ponurego absurdu militaryzmu, który w dalekiej perspektywie kończy się rzezią wojny. W „Abubace”, w tej alternatywnej rzeczywistości, która dzieje się po fatalnej odskoczni z „normalnego toru jazdy”, bohater też wchodzi w świat męskich idei. Bohaterski czyn, postawienie się w obronie niewinnego człowieka, powoduje, że w bohaterze odżywać zaczyna pierwotny instynkt walki w obronie wspólnoty.

Jednak Michał Kownacki cały czas czuje, że to nie jest jego świat. Próbuje odkrywać prawdę o rzeczywistości, w której się znalazł i prowadzi coś w rodzaju śledztwa na temat własnego życia. To kolejny ważny motyw obecny u Sochy, który można określić jako „kafkowski”. Element ten wyraźnie widać już w opowiadaniach z tomu „Kredyt na żula”. Absurd i „marionetkowość” głównego bohatera to groteskowe elementy świata, który podświadomie jest źródłem udręki człowieka – ten świat jest obcy, a poprzez swoje nierozpoznanie wrogi i niebezpieczny. Proza gatunkowa u Sochy zmierza w stronę metafizyki, dlatego w przypadku tej książki możemy mówić o thrillerze metafizycznym.

Swoją pierwszą „prawdziwą” powieścią Socha wpisuje się w krąg tematyczny zwany „częstochowskim kryminałem”, którego prekursorami byli ludzie związani z Wydziałem Kultury i Sportu częstochowskiego Urzędu Miasta, Aleksander Wierny i Tomasz Jamroziński. Szczególnie „kryminał metafizyczny” Wiernego jest dla Sochy istotnym punktem odniesienia. Nie istniejemy bez miejsca, zdaje się mówić Socha, ale te znajome miejsca, ulice, budynki, mogą pewnego dnia stać się dla nas obce. „Abubaka” prowadzi czytelnika w inny wymiar, poza codzienność, w sferę idei i wielkich czynów. Tylko, czy tego naprawdę chcemy? Warto zadać sobie to pytanie w kontekście „Abubaki”.



środa, 22 marca 2017

Recenzja norweskiego kryminału Ingara Johnsruda "Straceńcy" - wyd. Otwarte

Prawdziwa ospa

                                                             oficjalna recenzja portalu

 

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Straceńcy
Autor książki: Ingar Johnsrud
Po „Naśladowcach”, pierwszej książce o przygodach komisarza Frederika Beiera, otrzymujemy drugi tom cyklu autorstwa norweskiego pisarza Ignara Johnsruda zatytułowany „Straceńcy”. Znów wracamy do znanych z pierwszego tomu postaci – pochodzącej z Syrii partnerki Frederika, Kafy Iqbal oraz surowego komisarza Kossa. To oni w „Straceńcach” próbują rozwiązać tajemnicę serii brutalnych morderstw, które wiodą w przeszłość, gdy brygada norweskich komandosów w tajemnicy wykonywała swą misję na mroźnej północy Rosji. Pojawia się wirus prawdziwej ospy – czarnej ospy. Od wielkiej tragedii dzieli krok.

To nie jest tak, ze Johnsruda czyta się łatwo i gładko. Z jednej strony dużo tutaj meandrów i powikłań w relacjach między bohaterami i trzeba się skupić, by nie stracić z uwagi tych drobnych szczegółów, które nas mogą wprowadzić na właściwy trop. Poza tym autor umiejętnie wplata psychologiczny rys postaci, które borykają się nie tylko z zagadką kryminalną ale także z własnymi demonami. Powieści Johnsruda cechuje nordycki chłód i mrok. Autor nie daje czytelnikowi chwili wytchnienia i epatuje ekstremalnymi opisami zwłok i wymyślnych tortur. Johnsrud nie cofa się przed ukazaniem fizjologicznych aspektów takich jak defekacja i to w kobiecym wydaniu. Naprawdę, nie jest to lekka i przyjemna lektura.

Ale w tym upatruję siły i wyjątkowości tej prozy. Tytuł „Straceńcy” doskonale oddaje charaktery zbrodniarzy, ale odnosi się także do tak zwanych pozytywnych bohaterów. Nikt tu nie pozostaje czysty, zbrodnia niszczy psychikę tych, którzy starają się z nią walczyć. Ten kryminał jest brutalnie prawdziwy w sposobie ukazania ludzi, stojących po stronie prawa jako balansujących na cienkiej linie rozciągniętej między dobrem i złem. Także ci „źli” nie są u Johnsruda jednowymiarowi, także ich światem rządzą specyficzne reguły i motywacje. „Straceńcy” są bowiem powieścią o tych, którzy chcą służyć prawu i ojczyźnie, ale przyszło im zapłacić zbyt dużą cenę.

Magazyn kryminalnych osobliwości jest w „Straceńcach” szeroki – działania tajnego oddziału komandosów, rosyjscy szpiedzy, uprowadzenia i tortury, broń biologiczna i jej śmiertelne działanie, w końcu ciekawe obrazki z kryminalnego prosektorium. Wszystko to czytelnik znajdzie w powieści Ingara Johnsruda, ale bez postaci z krwi i kości na nic zdałoby się wabienie odorem gnijących zwłok. Tacy są właśnie bohaterowie tej kryminalnej sagi z nordyckich fiordów, Frederik Beier i Kafa Iqbal, prawdziwi i niejednowymiarowi.

Napisałem już, że nie jest to powieść przez którą leci się w dzikim pędzie splotów akcji ku klarownemu zakończeniu. Ingar Johsrud nie ułatwia czytelnikowi zadania i stawia na jego skupienie i inteligencję. Także dlatego warto sięgnąć po „Straceńców”, gdyż nie jest to tuzinkowa robota literacka.

sobota, 4 marca 2017

Recenzja kiążki Petry Sokupovej "Pod śniegiem" - wyd. Afera

Trzy siostry

                           
                           oficjalna recenzja

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Pod śniegiem
Autor książki: Petra Soukupová

Blanka, Olga, Kristyna wyruszają wspólnie w podróż, by uczcić urodziny swego ojca. Trzy siostry, które są po trzydziestce, dokonują rozrachunku ze swoim życiem. Tylko jeden dzień, droga i wizyta w rodzinnym domu są dla Petry Soukupovej, autorki powieści „Pod śniegiem”, pretekstem, by ukazać relacje rodzinne, ale przede wszystkim, by zajrzeć pod zewnętrzną warstwę tych relacji. Banalna, rodzinna sytuacja, staje się wnikliwą podróżą do wnętrza ludzkiej psychiki.

Dla Petry Soukupovej najważniejsze były do tej pory dzieci. Tak było w jej powieści „Zniknąć”, tak było w przypadku książki „Bercik i Niuniuch”, skierowanej do najmłodszego czytelnika. W powieści „Pod śniegiem” dzieci także są obecne, ale w nieco inny sposób. W „Pod śniegiem” dzieci są obiektem uwagi matek, dzieci są ukazane jako retrospekcje w świat dzieciństwa głównych bohaterek, jednak w centrum stoją tutaj dojrzałe kobiety, które próbują przyjrzeć się swojemu życiu, dokonać prywatnego remanentu.

Mężczyźni są nieobecni. Zarówno ojciec, jak mąż jednej z bohaterek, jak kochanek innej. Zajęci swoimi sprawami, chcą, żeby dać im święty spokój. Oddają się jakimś swoim tajemnym sprawkom, którymi nie mają się zamiaru z nikim dzielić. Żyją w swoim świecie i pozostawiają całą resztę swojemu biegowi, nie mają zamiaru się zaangażować więcej niż to konieczne. Niby spokojni, opanowani, ale nieobecni.

Pozostają kobiety. Trzy siostry. Wcale nie są doskonałe. Pełno w nich chaosu, życiowego bałaganu, nieuporządkowanych emocji. Droga, którą przemierzają jest naładowana emocjami. Każda sytuacja grozi wybuchem, ale jakoś udaje się te zgromadzone materiały wybuchowe w porę rozbroić. Trzeba się starać, żeby nie doszło do eksplozji, żeby za chwilę można było jakby nigdy nic rozmawiać ze sobą o niczym, udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Po co to wszystko? Bo zawsze istnieje jakiś ciąg dalszy, nic nie jest ostateczne. Za każdym trudnym razem trzeba się zebrać do kupy i iść dalej, bo zawsze istnieje jakieś dalej, póki istniejemy na tym świecie. To jest ta siła, która każe im wstać i dalej działać, wikłać się w te niejednokrotnie ciężkie przeprawy z samymi sobą i ze światem. Nie są doskonałe, czasem po prostu brakuje im sił, ale są zdeterminowane, bo noszą w sobie przekonanie, że warto. Takie są one – bohaterki Petry Soukupovej – kobiety niedoskonałe, ale wierzące, że warto być dla innych.

Obraz kobiet ukazany w powieści „Pod śniegiem” nie jest łatwy, tak jak nie jest łatwe do zaakceptowania to, co znajduje się pod sterylną z pozoru warstwą białego puchu. Jest to jednak obraz bardzo prawdziwy i jeśli jesteś czytelnikiem, który oczekuje od literatury prawdy, to jest to książka dla ciebie. Powieść bez łatwych recept, powieść bez rozpaczy, powieść bez łatwego piękna, bo piękno zawsze powinno być trudne, bo trudna jest świadomość, że pod ładną powłoką relacji rodzinnych znajduje się kupa brudu, który po zdarciu iluzji trzeba będzie posprzątać.

„Pod śniegiem” Petry Soukupovej to doskonała powieściowa robota – doskonała kompozycja, doskonały język, dzięki czemu mkniemy przez sytuacje i refleksje bohaterek jak podczas kuligu, chociaż śniegu trochę mało, bo wiadomo, jakie bywają teraz zimy. Jest tutaj moc i energia. I jest prawda. Wielka w tym zasługa wydawnictwa „Afera”, które przedstawia polskiemu czytelnikowi tę książkę i Julii Różewicz, która doskonale przetłumaczyła ją na język polski.

środa, 1 marca 2017

Recenzja książki "Zagadki kryminalne PRL" wyd. Bellona

                               MO-rdercy

                         

oficjalna recenzja portalu

 

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Zagadki kryminalne PRL
Autorzy książki: Kazimierz Kunicki, Tomasz Ławecki
6,64 (14 ocen i 3 opinie)
Dwudziestoletni Karol Kot, wampir z Krakowa, powrócił niedawno w filmie „Czerwony pająk” Marcina Koszałki, historia Zdzisława Marchwickiego z filmu „Jestem mordercą” przyciąga tłumy do kin. To tylko dwa przykłady współczesnej popkultury, które sięgają do kryminalnych zagadek okresu PRL-u jako źródła inspiracji. Także film „Dom zły” czerpie z czasów PRL jako świata, gdzie pod powłoką oficjalnej propagandy gotuje się kocioł zła i zbrodni. Wspominam o filmie Smarzowskiego, dla mnie jednym z najlepszych filmów polskich XXI wieku („prawdopodobnie najlepszym”), bo tam inspiracja PRL-owską zbrodnią osiągnęła swój artystyczny szczyt. Matactwa, intrygi, wrabianie niewinnych, polityczne konteksty w sprawach odległych od władzy - reżyser „Wesela” doskonale zsyntetyzował kryminalny klimat tamtego okresu w swojej fikcyjnej opowieści. Jest dziś taka retro-moda na PRL, a książka Kazimierza Kunickiego i Tomasza Ławeckiego „Zagadki kryminalne PRL” jest przewodnikiem po tamtym świecie i przypomina o zbrodniach, które zaprzątały zbiorową wyobraźnię.

Dla tych, którzy pamiętają tamten czas, książka będzie sentymentalnym, mimo tematu, powrotem do zdarzeń, które zaprzątały wyobraźnie ludzi, żyjących w PRL-u. Postaci wampirów takich jak Zdzisław Marchwicki inspirowały twórców filmowych. Powstał wtedy film „Anna i wampir”, który ukazywał ówczesne organy ścigania w glorii i chwale. O to chodziło milicji obywatelskiej – PRL był krajem bez zbrodni, gdzie ludzie spokojnie żyją i pracują, a pojedyncze przypadki odstępstw są piętnowane z całą surowością. Kara śmierci była remedium nie tylko na zbrodnie dokonywane przez seryjnych morderców, ale też w przypadkach malwersacji. Pokazuje to przykład „afery mięsnej” z 1964, gdzie za przestępstwa gospodarcze został skazany ojciec znanego aktora,Pawła Wawrzeckiego. Akurat tej historii brakło mi w książce „Zagadki kryminalne PRL”. Kara śmierci, która obowiązywała w Polsce do 1988 roku była kolejnym elementem, pobudzającym wyobraźnię ludzi w kontekście spraw kryminalnych słusznie minionego systemu. Z jednej strony zbrodniarz, z drugiej państwo, które jest narzędziem zemsty.

Do sprawy wampira z Zagłębia, czyli Zdzisława Marchwickiego, powrócił po latach Grzegorz Pieprzyca, który najpierw w swoim dokumencie, a ostatnio w filmie fabularnym „Jestem mordercą” powrócił do procesu poszlakowego i ukazał inne oblicze aparatu ścigania. W PRL liczyła się „sztuka”. Zbrodnia musiała być wykryta i ukarana, a oskarżony był pozostawiony w nierównej walce samemu sobie. To, co ukazuje Pieprzyca i do czego wracają autorzy książki świadczy o bezwzględności ówczesnych mechanizmów prawnych, gdzie jednostka mogła zostać zmiażdżona w obliczu prawa w imię tak zwanego „dobra ogółu”. Z książki wynika, że nie tylko sprawa wampira z Zagłębia była wykorzystana do celów politycznych. SB i MO same często działały na pograniczu dwóch światów i potrafiły wykorzystywać przestępstwa kryminalne do walki z opozycją.

Wiele tych historii jest w książce Kunickiego i Ławeckiego - Jerzy Paramonow, o którym krąży do dziś pieśń wykonywana m.in. przez Aptekę i Vavamufin, „Janosik” z Podlasia, dla którego przestępczy proceder był walką z systemem, Władysław Mazurkiewicz – zbrodniarz i gentleman, Jerzy Maliszewski – gangster z klasą i pierwowzór bohatera filmu „Zabij mnie, glino”, Zbigniew Najmrodzki i jego słynne ucieczki czy znany wszystkim Nikoś to tylko niektóre z historii opowiedzianych w książce. Mnie najbardziej poruszyła tzw. „sprawa połaniecka”, czyli historia rodowej zemsty, która dokonała się na oczach kilkudziesięciu świadków w czasie wigilijnej pasterki - bezsensowna zbrodnia, będąca wyrazem małego, zaściankowego zła, czyli coś bardzo podłego i polskiego zarazem.

Autorzy wracają do klimatu PRL i do pewnego sentymentu za czymś, co przeminęło. W większości tekstów wskazują, w jaki sposób opowiadane historie inspirowały twórców, pisarzy, reżyserów. Czytałem „Zagadki kryminalne PRL” z dużym zainteresowaniem, przypominałem sobie o sprawach, o których słyszałem w dzieciństwie, ale szczegółów jakoś nigdy nie poznałem. Dzięki tej książce poznałem ciemną stronę tego świata, który już przeminął, a dziś stanowi kolejny element polskiej tożsamości. I wszystkie te historie są sprawnie opisane żywym językiem. Pewnie nie znajdziemy tu wszystkich szczegółów, ale przecież nie o to chodziło autorom, by zgłębiać każdy przypadek z osobna, ale by stworzyć panoramę, ogólny obraz tego wszystkiego, czym był PRL w kontekście kryminalnym. I to udało się autorom osiągnąć!

sobota, 25 lutego 2017

Recenzja filmu "Toni Erdmann" w reż. Maren Ade

Paternalizm a rebours

W pierwszej scenie filmu „Toni Erdmann” pewien starszy pan udaje przed kurierem z przesyłką, że jest ich dwóch i że ten drugi specjalizuje się w przesyłkach z ładunkiem wybuchowym. Za chwilę w horrorowym makijażu przewodzi pokaźnej grupie małoletnich zombie, które śpiewają na szkolnej akademii piosenkę w stylu Monty Pytona o bezsensie życia. Oto Winfried Conradi.

Jest klaunem bardziej z usposobienia niż z profesji, co powoduje, że każdą sytuację zamienia choćby niechcący w błazenadę. Nikomu to nie przeszkadza, Toni wprowadza w ich monotonne życie promyki światła i radości. Sam, jak na klauna przystało, jest samotny i smutny. Na rodzinnej uroczystości spotyka dorosłą córkę, Ines Conradi. Córka jest smutna, ale nie kryje tego pod pozorem wesołości. Jako ogarnięta korpo-karierą prezentuje się swojej rodzinie jako zimna i twarda sztuka, która nie myśli o niczym innym niż powrót do swoich zawodowych obowiązków. Kolejnym etapem jej błyskotliwej kariery ma być Bukareszt. To właśnie tam za swoją córką udaje się Winfried, który poświęca swój miesięczny urlop, by zbliżyć się do córki. Nie mogąc przełamać dzielących ich barier zakłada czarną perukę i sztuczną szczękę, by stać się Toni Erdmannem – trenerem personalnym pani Ines Conradi. Córka podejmuje grę.

Wszystko w tym filmie trwa dosyć długo, tworząc metraż o rozmiarze trzech godzin. Jak na dość kameralny komediodramat, jakim jest film Maren Ade, to rzeczywiście niemało. Jednak w moim odbiorze nie stanowiło to większego problemu. Jako widz wielu filmów z nurtu slow cinema pozwoliłem prowadzić się za rączkę scenarzystce i reżyserce w jednym. I nie żałuję – historia niby bez fajerwerków i komediowych szarż pozwoliła wybrzmieć niuansom ukazanej relacji ojciec-córka. Wchodzimy w nią powoli, ale odbieramy ją dzięki temu na głębokim poziomie zrozumienia. Wielka w tym zasługa duetu aktorskiego Sandra Huller-Peter Simonischek, to dzięki nim wchodzimy w tę gęstą, psychologiczną strukturę w całkiem naturalny sposób, by móc najintensywniej uczestniczyć w koncercie aktorskim, który nie przemawia do nas tylko tym, co widzimy i słyszymy na ekranie, ale angażujemy się bez reszty w tę opowieść.

A przecież to nic nowego. Ile razy rodzina i jej konflikty była nicowana na wszystkie możliwe sposoby przez współczesne kino? Trudno było znaleźć własną ścieżkę dla tego tematu, a przecież Maren Ade udało się to doskonale! Połączyła opowieść o robiącej międzynarodową karierę kobiecie z intymnym światem bliskich relacji między córką a ojcem.

Toni Erdmann jest maską, grą, teatrem. Przypomina to erotyczną inscenizację dwojga znających się zbyt dobrze kochanków. To Toni wchodzi w świat finansjery, świat, który jest dla niego obcy, ale przecież żyje w nim jego córka. Winfried zakłada maskę, bo Ines jest ze swoją zrośnięta na dobre. Tylko w ten sposób może poznać motywy i uwikłania jej świata. Z drugiej strony sam fakt gry wprowadza tutaj element zabawy, pozwala, by Ines spojrzała z dystansem na to wszystko, co do tej pory traktowała śmiertelnie poważnie.

Czy Toni chce zmienić życie swojej córki? Uszczęśliwić na siłę, wyrwać z kleszczy globalnych potentatów, by stała się grzeczną dziewczynką, dobrą córką, która nie wciąga koki na biznesowych rautach? Wcale nie jest to jego zamiarem. Klaun, jakim jest Toni, chce dać ludziom odrobinę szczęścia, uśmiechu, także przeżycia czegoś na co czasami ich po prostu nie stać. Zrośnięci ze swoją maską nie zauważają, że to tylko marny teatrzyk marionetek. Toni swoimi gierkami prowadzi dialog z życiem Ines, tym jak ono teraz wygląda. Toni nie chce zmieniać życia córki, ma świadomość, że osiągnięcie wysokiej pozycji w tym świecie kosztowało ją dużo wysiłku i wie, że musi to uszanować. Ale dzięki prowadzonej grze, która sama w sobie jest zabawą, wskazuje na uśmiech i radość jako ten element, który buduje prawdziwą siłę dojrzałej kobiety. Bez radości to wszystko byłoby i tak bez sensu, zdaje się mówić Toni każdym swoim performancem.

Kluczowa wydaje się być scena, gdy Toni rzeczywiście zmusza Ines do odśpiewania przy jego akompaniamencie przeboju Whitney Houston The Greatest Love of all, gdzie gwiazda śpiewa, że największą miłością życia jest miłość do samej siebie, bo nikt nie może jej odebrać. Wykonanie Sandry Huller to erupcja skrywanych emocji, które tłamsiła w sobie Ines. Ona nie chce liczyć na nikogo i nie chce „kroczyć w niczyim cieniu” . Deklaracja bycia silną kobietą, decydująca o sobie w kontekście smutnego końca piosenkarki jest pytaniem o granice ludzkiej siły, to pytanie czy warto dźwigać życie samemu. Od tego momentu relacje między Winfriedem a córką intensyfikują się, by wybuchnąć w końcowych scenach, które są obrazem zrzucania maski w drodze do świadomej przemiany, która nie będzie już dyktowaniem sobie tak okrutnych warunków. W tych końcowych scenach, które są szokujące, śmieszne i oszałamiające, ale o których wspominam oględnie, by nie psuć przyjemności tym , którzy filmu nie widzieli, ocieramy się o surrealizm pod wpływem kolejnego przebrania Winfrieda, który staje się tym razem dobrym potworem z innej planety lub krainy snów.

„Toni Erdmann” to filmowa opowieść o sile kobiet, ale sile, która daje szansę miłości, o sile, która nie boi się prawdy, bo znajduje oparcie w relacji z ojcem, który nie stawia wymagań, który niczego nie karze i niczego nie oczekuje. To paternalizm a rebours, bo nie płynie z nakazów, systemu kar, nagród i oczekiwań, ale z zabawy, z ludycznych inspiracji dla czerpania radości z życia.



piątek, 27 stycznia 2017

Recenzja powieści "Nie wierz nikomu" Stanisława Czycza - wyd. Korporacja Ha!art

Czy-czujemy?

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Nie wierz nikomu
Autor książki: Stanisław Czycz
                                                               oficjalna recenzja portalu

Krakowskie wydawnictwo Ha!art powraca po raz kolejny do prozy jednego ze swoich ulubionych twórców – Stanisława Czycza, autora dziś zapomnianego. Tym razem czytelnik otrzymuje do rąk wydaną w 1987 roku powieść „Nie wierz nikomu”, która pierwotnie miała składać się z dwóch części - „Bazy” i „Nadbudowy”, jednak część druga nigdy nie została wydana, a w proponowanej przez Ha!art wersji otrzymujemy tylko jej fragmenty, odnalezione w formie brulionów w domowym archiwum pisarza.

„Baza” to, cytując za wikipedią, ogół materialnych sił wytwórczych i wynikających z nich stosunków produkcji, charakterystyczny dla danej formacji społecznej. Nadbudowa natomiast to m.in. państwo i organy jego działania (administracja, wojsko, policja, sądy), instytucje wychowania i kształcenia, nauka, różne grupy wyznaniowe, rodzina i stosunki pokrewieństwa, prawo, moralność, sztuka, filozofia, doktryny polityczne i społeczne. W marksizmie zaś, który wprowadził oba te pojęcia, chodzi o zmianę, chodzi o przekształcenie zarówno stosunków produkcji, jak i elementów nadbudowy tak, aby tworzyły nowe społeczeństwo. Hasła marksistowskie stały u źródeł gospodarki socjalistycznej. W powieści „Nie wierz nikomu”, której akcja dzieje się niedługo po wojnie, właśnie w okresie zmian „bazy” i „nadbudowy”, autor prowadzi swoją grę, grę opartą głównie na języku, który jest właściwym generatorem tych zmian.

Narrator powraca również do czasów wojny i swojego dzieciństwa. Ten świat nie różni się tak bardzo od czasów stalinowskich. Bieda i głód z punktu widzenia bohatera wyglądają całkiem podobnie. Różnica ujawnia się w języku, ale też w myśleniu o języku. Poszukiwanie wroga systemu, wielkie hasła nie przystające do szarej rzeczywistości i ludzie, którzy mają wszystko gdzieś to cechy charakterystyczne tej rzeczywistości. „Baza” to przecież także Baza Remontowo-Produkcyjna Krakowskich Zakładów Kamienia Budowlanego, w której po wojnie pracował Czycz. W tym kontekście baza to rzeczywistość, prawda o świecie, a nadbudowa to kłamstwo socjalistycznej rzeczywistości. Narrator cały czas ucieka z tego świata, próbuje różnych taktyk, by przetrwać, ale tak naprawdę pragnie prawdy. Prawda ta jest prawdą języka, tego instrumentu, tworzącego jednocześnie dźwięki i znaczenia. Literatura staje się zatem drogą do prawdy a zarazem do autentyzmu i wyzwolenia. Po raz kolejny czytelnik zderza się z bazą (światem realnego socjalizmu) i nadbudową (językiem). Rozpięta na semantycznych sieciach gra narratora z czytelnikiem staje się drogą, w której celem nie jest zakończenie akcji lecz kształt życia. Zmiany rewolucyjne są zatem wypadkową tych semantycznych zderzeń i schodzą pod warstwę bazy i nadbudowy, stając się egzystencjalnym doświadczeniem jednostki w drodze do prawdy o samym sobie.

Proza Czycza to wielka sprawa jak mówił o literaturze, droga do prawdy, wyłaniająca się z języka świata i języka własnych myśli. Napisałem kiedyś o tej prozie przy okazji książki Piotra Mareckiego Czycz i filmowcy i jeszcze raz chciałbym powtórzyć te słowa: Czycz pragnął odtworzyć polifoniczność ludzkiej egzystencji, wyrazić skrajnie przeciwstawne byty w jednostkowym życiu, oddać charakter otaczającego człowieka szumu, opisać wrażenia pojedynczego człowieka funkcjonującego w tym egzystencjalnym szumie... Dla Czycza podmiotowość ludzka to wielogłos, gdzie jednostka wyłania się z rozmaitości myśli i doświadczeń, a forma staje się tylko chwilowym wyrazem owej jednostki. 

„Nie wierz nikomu” to kolejny, już końcowy choć niedokończony, etap projektu wielkiej sprawy. W kontakcie z tym dziełem czytelnik może znów przekonać się, czym może być literatura - fragmentem prawdy, wyłomem, który podważa fundamenty fałszu, którym próbujemy oszukać sami siebie.

Tak dobrze znamy to z naszej rzeczywistości, także z kart twórców Ha!artu, którzy znają prawdę o świecie, nieważne – lewackim czy prawackim – i zawsze mają gotowy zestaw odpowiedzi, czym jest baza i jak powinna wyglądać nadbudowa. To także, a może przede wszystkim dla nich jest ta książka, powieść, której tytuł brzmi „Nie wierz nikomu”. Potem postawmy pytanie „czy-czujemy?” i poszukajmy prawdy o sobie i swoim języku.

wtorek, 24 stycznia 2017

Moje 4125 filmów z Filmastera, czyli większość i mniej więcej w kolejności podobania


  • 9
  • 8
  • 7
  • 6
  • 5
  • 4
  • 3
  • 3
  • 2