Dom (zly)

Dom (zly)

piątek, 12 maja 2017

Rcenzja powieści Jeffa Zentnera "Król węży" - wyd. Jaguar

Ameryka bez retuszu

oficjalna recenzja LC

 

 

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Król węży
Autor książki: Jeff Zentner

Jeff Zentner jest piosenkarzem, który współpracował z takimi gwiazdami jak Iggy Pop czy Nick Cave. Pracuje także z młodzieżą, która chce realizować swoje rockowe marzenia i właśnie działalność w ramach Tennessee Teen Rock Camp zainspirowała go do napisania „Króla węży”, wielokrotnie nagradzanej książki dla młodzieży.
Ameryka z książki Zentnera to nie ta, którą znamy z kina czy sympatycznych seriali. Czytając powieść, uświadamiałem sobie jak iluzoryczna jest nasza wiedza o świecie, czerpana z mediów, które serwują nam oficjalną wersję swojej propagandy sukcesu. Rzadko zaglądamy pod makijaż pieniędzy i sławy, gdzie wszystko się wszystkim udaje. Świat powieści „Król węży” jest szary i ponury, problemy młodych ludzi ukazanych przypominały mi polskie realia. I to jest dla mnie najważniejszy sukces Zentnera, że opisując konkretne realia, udało mu się powiedzieć młodym ludziom coś uniwersalnego.

Dill, Lydia i Travis są w ostatniej klasie szkoły na amerykańskim Południu. Mają swoje marzenia i nadzieje, wszyscy są wrażliwymi, młodymi ludźmi w brutalnych realiach prowincji. Ojciec Dilla jest pastorem skazanym za pedofilskie materiały na więzienie. Jego chryzmat polegał na poskramianiu śmiertelnie groźnych węży za pomocą wiary i modlitwy. Dill żyje w cieniu tych ciężkich przeżyć i dodatkowo jest oskarżony o zdradę rodziny. Dill jest także uzdolnionym muzykiem. Z drugiej strony lokalna społeczność nie jest mu w stanie wybaczyć grzechów ojca. Lydia jest uznaną blogerką modową, ma tolerancyjnych rodziców i perspektywy, ale nie jest akceptowana w małomiasteczkowym światku. Travis żyje w cieniu brutalnego ojca, dla którego liczy się tylko siła fizyczna.

Dziś kiedy patrzymy na Amerykę Trumpa lepiej to widzimy – Ameryka to nie tylko dobrze ubrani ludzie sukcesu, to także prowincja, to także bieda, to także szarość i brud, nie tylko brud materialny, ale także brud ludzkich serc. Zentner trafnie oddaje zaduch tych miejsc i wszystkie te siły, które niszczą dobro i marzenia młodych ludzi. Jego hasłem naczelnym jest – uciekaj stąd! Uciekaj stąd, bo wciągną cię te bagna, uciekaj stąd, bo zadusi cię to stęchłe powietrze! Bo „Król węży” to powieść o odwadze w poszukiwaniu swego miejsca w życiu i obieraniu swojej drogi życiowej wbrew okolicznościom i środowisku.

„Król węży” to historia trójki przyjaciół nastoletnich odszczepieńców, żyjących na amerykańskiej prowincji. Autentyczna, szczera i wzruszająca historia dla młodych ludzi, którzy borykają się z podobnymi problemami - brakiem akceptacji i niezrozumieniem. Powieść uniwersalna w swojej wymowie, od której nie sposób się oderwać, bo napisana żywym i prostym językiem. Dla młodzieży i nie tylko. Myślę, że nie ma zbyt wiele książek, które traktują młodych czytelników serio, a nie jak target, a ta właśnie taka jest. Za to wszystko należą się szczere podziękowania wydawnictwu Jaguar i tłumaczce, Zuzannie Byczek.

sobota, 6 maja 2017

Recenzja powieści Petra Sabacha "Dowód osobisty" - wyd. Afera

                                                          oficjalna recenzja portalu
                                                                           

Dowodziki do kontroli

Petr Šabach to jeden z bardziej znanych w Polsce czeskich prozaików. Dzięki wydawnictwu Afera i tłumaczeniom Julii Różewicz mogliśmy poznać liczne jego książki, takie jak „Gówno się pali” czy „Pijane banany”. Twórczość czeskiego autora jest znana także z adaptacji filmowych, jego książki przenosił na ekran jeden z bardziej znanych czeskich reżyserów – Jan Hrebejk, a ostatnim sfilmowanym dziełem Petra Šabacha jest „Dowód osobisty”, film w reżyserii Ondreja Trojana z 2010 roku. Właśnie tę książkę, która w Czechach ukazała się w 2006 roku, otrzymujemy dziś do rąk.

Šabach w swoich krótkich powieściach trzyma się nurtu gawędy i chętnie czerpie z własnych doświadczeń. Oczywiście jego utwory są indywidualnym miksem tego, co wydarzyło się naprawdę i wyobraźni. To twórcze przetworzenie zbliża prozę Petra Šabacha do mistrza czeskiej gawędy Bohumila Hrabala. Zwraca tutaj uwagę także krótka forma minipowieści, która łączy obu autorów. Petr Šabach przyszedł na miejsce Hrabala w czeskiej literaturze, by opowiedzieć o socjalistycznej rzeczywistości, gdy już nie było cenzury. Taki jest „Dowód osobisty” - chłopacka opowieść o młodzieńczym buncie wobec skostniałego reżymu, ale także o tym, że, jak pisał Hrabal, „człowieka nie da się odwszyć z wolności”. Człowieka „nie da się odwszyć” także z pragnienia pięknych przeżyć i pięknego życia, choćby miało być najzwyczajniejsze. To także łączy Hrabala i Šabacha.

Bohaterowie powieści to najpierw koledzy z ostatniej klasy szkoły podstawowej, a potem młodzi buntownicy i długowłosi fani muzyki Beatlesów. Narratorem jest alter ego autora, cała narracja jest prowadzona w pierwszej osobie, a imię jego nie pada, co wskazuje, że sam Petr Šabach wraca do lat swojej młodości, by opowiedzieć o swoich młodzieńczych przygodach. W opowieści tej przewija się niemały tłumek młodych gniewnych, którzy szukają swojej przestrzeni w ciasnym świecie socjalistycznej codzienności. Próbują oni pokolorować ten świat według własnego pomysłu, ale te inicjatywy nie spotykają się z pozytywnym stosunkiem władzy. Niepokorni bohaterowie często spotykają się z reakcją milicji, która nie może darować im tego, że próbują wyróżniać się z szarego tłumu. Są to historie zabawne i smutne jednocześnie, bo w pewnym momencie żarty z opresyjną władzą się kończą.

To właśnie postaci ówczesnych milicjantów i pracowników służby bezpieczeństwa są dla mnie u Šabacha najciekawsze. Szczerze mówiąc, zawsze uważałem, że dobra opowieść o Stanie Wojennym powinna być pisana z punktu widzenia zomowca, jak w „Domu złym” Smarzowskiego. Oczywiście Petr Šabach nie tworzy jednorodnego portretu człowieka systemu, nie dokonuje wiwisekcji psychologicznej, ale pokazuje całą menażerię ludzkich typów w mundurach (albo po tajniacku), którzy mogliby stać po przeciwnej stronie barykady i wkładać kwiaty do luf, ale tak się poskładało, że krzyczą, poniżają, zastraszają, biją; zdefiniowani totalitarnie, jakby nie sobą byli, tylko nakręconymi przez system androidami, którzy na krótką chwilę odzyskują ludzkie oblicza.

Praska Wiosna jest clou tej opowieści. Początkowo pełna nadziei, radosna i niosąca zgodę, zmienia się na oczach bohaterów w ponury koszmar totalitaryzmu. Wyjątkowo dobrze udało się Šabachowi sportretować te przemiany i to jak władza nabiera ludzkich kształtów, by za moment stać się podkutym butem i gumową pałą. A potem ten cały korowód czechosłowackich motywów z Kartą 77, ubekami, emigracją aż do „aksamitnej rewolucji”. Śledzimy te ważne wydarzenia z punktu widzenia bohaterów, którzy wcale nie chcą być bohaterami. Po prostu – zwykli chłopcy, którzy chcą ciut za dużo wolności niż im się na to pozwala. Wiem, że ten wolny od heroizmu ton może się spodobać polskim czytelnikom.

Šabach swoją powieść buduje wokół małej książeczki dowodu osobistego, który, w odróżnieniu od obywateli polskich, dla których dokument ten był oznaką dorosłości, w Czechosłowacji wydawano w wieku lat piętnastu. Podobne było to, że obywatel krajów socjalistycznych miał obowiązek mieć go stale przy sobie, by w razie potrzeby móc wylegitymować się przed organami władzy. Pamiętam odcinek "Czterdziestolatka" jak inżynier Karwowski legitymuje się tym dokumentem, będąc w piżamie. Z powieści zrozumiałem też, że otrzymanie dowodu osobistego upoważniało obywateli czeskich do korzystania z knajp, bo nastoletni bohaterowie cały czas przesiadują nad kuflami piwa i nawet VB to nie przeszkadza, bardziej przeszkadza im jak bohaterowie nie mają rzeczonego dowodu osobistego. Taka czechosłowacka, środkowoeuropejska perspektywa. Ale jakże odmienna od polskiej.

piątek, 14 kwietnia 2017

Recenzja powieści Rafała Sochy "Abubaka" Wydawnictwo Oficynka

                                                      zdjęcie okładki Wydawnictwo Oficynka
                                                    
                                              oficjalna recenzja portalu lubimyczytac.pl

Rowerowe odjazdy

Abubaka to trik rowerowy, polegający na wskoczeniu tylnym kołem na kant przeszkody (np. rurkę, murek) oraz odbiciu się z powrotem. „Abubaka” to tytuł powieściowego debiutu Rafała Sochy, wydanego przez Oficynkę, gdzie o rowerach prawie nie ma mowy, więc jeśli ktoś się łasi na książkę ze świata rowerowych akrobatów to może się srodze rozczarować. Ale można tutaj znaleźć coś dużo ciekawszego.

Abubaka to metafora. To odskocznia od „szarej” rzeczywistości w nierozpoznany wymiar. Bohater, Michał Kownacki, to przysłowiowy „statystyczny obywatel”, który pewnego letniego, słonecznego dnia na zakopiańskich Krupówkach jest świadkiem chuligańskiego ataku na mima. O dziwo ten zwykły, szary obywatel spieszy na pomoc napadniętemu, traci przytomność i powraca do Częstochowy, swego miejsca zamieszkania... ale tutaj wszystko niby podobne a jednak zupełnie inne. Po prostu „abubaka”.

Rafała Sochę interesuje męska fascynacja wojskiem. Wyrazem owej fascynacji są fabularyzowane wspomnienia ze Szkoły Podchorążych Rezerwy zatytułowane „Jak zostałem bażantem”. Widać tutaj swoistą ambiwalencję, bo z jednej strony Socha jest zafascynowany armią, jej ideami, patriotyzmem i koleżeństwem, z drugiej ma świadomość ponurego absurdu militaryzmu, który w dalekiej perspektywie kończy się rzezią wojny. W „Abubace”, w tej alternatywnej rzeczywistości, która dzieje się po fatalnej odskoczni z „normalnego toru jazdy”, bohater też wchodzi w świat męskich idei. Bohaterski czyn, postawienie się w obronie niewinnego człowieka, powoduje, że w bohaterze odżywać zaczyna pierwotny instynkt walki w obronie wspólnoty.

Jednak Michał Kownacki cały czas czuje, że to nie jest jego świat. Próbuje odkrywać prawdę o rzeczywistości, w której się znalazł i prowadzi coś w rodzaju śledztwa na temat własnego życia. To kolejny ważny motyw obecny u Sochy, który można określić jako „kafkowski”. Element ten wyraźnie widać już w opowiadaniach z tomu „Kredyt na żula”. Absurd i „marionetkowość” głównego bohatera to groteskowe elementy świata, który podświadomie jest źródłem udręki człowieka – ten świat jest obcy, a poprzez swoje nierozpoznanie wrogi i niebezpieczny. Proza gatunkowa u Sochy zmierza w stronę metafizyki, dlatego w przypadku tej książki możemy mówić o thrillerze metafizycznym.

Swoją pierwszą „prawdziwą” powieścią Socha wpisuje się w krąg tematyczny zwany „częstochowskim kryminałem”, którego prekursorami byli ludzie związani z Wydziałem Kultury i Sportu częstochowskiego Urzędu Miasta, Aleksander Wierny i Tomasz Jamroziński. Szczególnie „kryminał metafizyczny” Wiernego jest dla Sochy istotnym punktem odniesienia. Nie istniejemy bez miejsca, zdaje się mówić Socha, ale te znajome miejsca, ulice, budynki, mogą pewnego dnia stać się dla nas obce. „Abubaka” prowadzi czytelnika w inny wymiar, poza codzienność, w sferę idei i wielkich czynów. Tylko, czy tego naprawdę chcemy? Warto zadać sobie to pytanie w kontekście „Abubaki”.



środa, 22 marca 2017

Recenzja norweskiego kryminału Ingara Johnsruda "Straceńcy" - wyd. Otwarte

Prawdziwa ospa

                                                             oficjalna recenzja portalu

 

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Straceńcy
Autor książki: Ingar Johnsrud
Po „Naśladowcach”, pierwszej książce o przygodach komisarza Frederika Beiera, otrzymujemy drugi tom cyklu autorstwa norweskiego pisarza Ignara Johnsruda zatytułowany „Straceńcy”. Znów wracamy do znanych z pierwszego tomu postaci – pochodzącej z Syrii partnerki Frederika, Kafy Iqbal oraz surowego komisarza Kossa. To oni w „Straceńcach” próbują rozwiązać tajemnicę serii brutalnych morderstw, które wiodą w przeszłość, gdy brygada norweskich komandosów w tajemnicy wykonywała swą misję na mroźnej północy Rosji. Pojawia się wirus prawdziwej ospy – czarnej ospy. Od wielkiej tragedii dzieli krok.

To nie jest tak, ze Johnsruda czyta się łatwo i gładko. Z jednej strony dużo tutaj meandrów i powikłań w relacjach między bohaterami i trzeba się skupić, by nie stracić z uwagi tych drobnych szczegółów, które nas mogą wprowadzić na właściwy trop. Poza tym autor umiejętnie wplata psychologiczny rys postaci, które borykają się nie tylko z zagadką kryminalną ale także z własnymi demonami. Powieści Johnsruda cechuje nordycki chłód i mrok. Autor nie daje czytelnikowi chwili wytchnienia i epatuje ekstremalnymi opisami zwłok i wymyślnych tortur. Johnsrud nie cofa się przed ukazaniem fizjologicznych aspektów takich jak defekacja i to w kobiecym wydaniu. Naprawdę, nie jest to lekka i przyjemna lektura.

Ale w tym upatruję siły i wyjątkowości tej prozy. Tytuł „Straceńcy” doskonale oddaje charaktery zbrodniarzy, ale odnosi się także do tak zwanych pozytywnych bohaterów. Nikt tu nie pozostaje czysty, zbrodnia niszczy psychikę tych, którzy starają się z nią walczyć. Ten kryminał jest brutalnie prawdziwy w sposobie ukazania ludzi, stojących po stronie prawa jako balansujących na cienkiej linie rozciągniętej między dobrem i złem. Także ci „źli” nie są u Johnsruda jednowymiarowi, także ich światem rządzą specyficzne reguły i motywacje. „Straceńcy” są bowiem powieścią o tych, którzy chcą służyć prawu i ojczyźnie, ale przyszło im zapłacić zbyt dużą cenę.

Magazyn kryminalnych osobliwości jest w „Straceńcach” szeroki – działania tajnego oddziału komandosów, rosyjscy szpiedzy, uprowadzenia i tortury, broń biologiczna i jej śmiertelne działanie, w końcu ciekawe obrazki z kryminalnego prosektorium. Wszystko to czytelnik znajdzie w powieści Ingara Johnsruda, ale bez postaci z krwi i kości na nic zdałoby się wabienie odorem gnijących zwłok. Tacy są właśnie bohaterowie tej kryminalnej sagi z nordyckich fiordów, Frederik Beier i Kafa Iqbal, prawdziwi i niejednowymiarowi.

Napisałem już, że nie jest to powieść przez którą leci się w dzikim pędzie splotów akcji ku klarownemu zakończeniu. Ingar Johsrud nie ułatwia czytelnikowi zadania i stawia na jego skupienie i inteligencję. Także dlatego warto sięgnąć po „Straceńców”, gdyż nie jest to tuzinkowa robota literacka.

sobota, 4 marca 2017

Recenzja kiążki Petry Sokupovej "Pod śniegiem" - wyd. Afera

Trzy siostry

                           
                           oficjalna recenzja

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Pod śniegiem
Autor książki: Petra Soukupová

Blanka, Olga, Kristyna wyruszają wspólnie w podróż, by uczcić urodziny swego ojca. Trzy siostry, które są po trzydziestce, dokonują rozrachunku ze swoim życiem. Tylko jeden dzień, droga i wizyta w rodzinnym domu są dla Petry Soukupovej, autorki powieści „Pod śniegiem”, pretekstem, by ukazać relacje rodzinne, ale przede wszystkim, by zajrzeć pod zewnętrzną warstwę tych relacji. Banalna, rodzinna sytuacja, staje się wnikliwą podróżą do wnętrza ludzkiej psychiki.

Dla Petry Soukupovej najważniejsze były do tej pory dzieci. Tak było w jej powieści „Zniknąć”, tak było w przypadku książki „Bercik i Niuniuch”, skierowanej do najmłodszego czytelnika. W powieści „Pod śniegiem” dzieci także są obecne, ale w nieco inny sposób. W „Pod śniegiem” dzieci są obiektem uwagi matek, dzieci są ukazane jako retrospekcje w świat dzieciństwa głównych bohaterek, jednak w centrum stoją tutaj dojrzałe kobiety, które próbują przyjrzeć się swojemu życiu, dokonać prywatnego remanentu.

Mężczyźni są nieobecni. Zarówno ojciec, jak mąż jednej z bohaterek, jak kochanek innej. Zajęci swoimi sprawami, chcą, żeby dać im święty spokój. Oddają się jakimś swoim tajemnym sprawkom, którymi nie mają się zamiaru z nikim dzielić. Żyją w swoim świecie i pozostawiają całą resztę swojemu biegowi, nie mają zamiaru się zaangażować więcej niż to konieczne. Niby spokojni, opanowani, ale nieobecni.

Pozostają kobiety. Trzy siostry. Wcale nie są doskonałe. Pełno w nich chaosu, życiowego bałaganu, nieuporządkowanych emocji. Droga, którą przemierzają jest naładowana emocjami. Każda sytuacja grozi wybuchem, ale jakoś udaje się te zgromadzone materiały wybuchowe w porę rozbroić. Trzeba się starać, żeby nie doszło do eksplozji, żeby za chwilę można było jakby nigdy nic rozmawiać ze sobą o niczym, udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Po co to wszystko? Bo zawsze istnieje jakiś ciąg dalszy, nic nie jest ostateczne. Za każdym trudnym razem trzeba się zebrać do kupy i iść dalej, bo zawsze istnieje jakieś dalej, póki istniejemy na tym świecie. To jest ta siła, która każe im wstać i dalej działać, wikłać się w te niejednokrotnie ciężkie przeprawy z samymi sobą i ze światem. Nie są doskonałe, czasem po prostu brakuje im sił, ale są zdeterminowane, bo noszą w sobie przekonanie, że warto. Takie są one – bohaterki Petry Soukupovej – kobiety niedoskonałe, ale wierzące, że warto być dla innych.

Obraz kobiet ukazany w powieści „Pod śniegiem” nie jest łatwy, tak jak nie jest łatwe do zaakceptowania to, co znajduje się pod sterylną z pozoru warstwą białego puchu. Jest to jednak obraz bardzo prawdziwy i jeśli jesteś czytelnikiem, który oczekuje od literatury prawdy, to jest to książka dla ciebie. Powieść bez łatwych recept, powieść bez rozpaczy, powieść bez łatwego piękna, bo piękno zawsze powinno być trudne, bo trudna jest świadomość, że pod ładną powłoką relacji rodzinnych znajduje się kupa brudu, który po zdarciu iluzji trzeba będzie posprzątać.

„Pod śniegiem” Petry Soukupovej to doskonała powieściowa robota – doskonała kompozycja, doskonały język, dzięki czemu mkniemy przez sytuacje i refleksje bohaterek jak podczas kuligu, chociaż śniegu trochę mało, bo wiadomo, jakie bywają teraz zimy. Jest tutaj moc i energia. I jest prawda. Wielka w tym zasługa wydawnictwa „Afera”, które przedstawia polskiemu czytelnikowi tę książkę i Julii Różewicz, która doskonale przetłumaczyła ją na język polski.

środa, 1 marca 2017

Recenzja książki "Zagadki kryminalne PRL" wyd. Bellona

                               MO-rdercy

                         

oficjalna recenzja portalu

 

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Zagadki kryminalne PRL
Autorzy książki: Kazimierz Kunicki, Tomasz Ławecki
6,64 (14 ocen i 3 opinie)
Dwudziestoletni Karol Kot, wampir z Krakowa, powrócił niedawno w filmie „Czerwony pająk” Marcina Koszałki, historia Zdzisława Marchwickiego z filmu „Jestem mordercą” przyciąga tłumy do kin. To tylko dwa przykłady współczesnej popkultury, które sięgają do kryminalnych zagadek okresu PRL-u jako źródła inspiracji. Także film „Dom zły” czerpie z czasów PRL jako świata, gdzie pod powłoką oficjalnej propagandy gotuje się kocioł zła i zbrodni. Wspominam o filmie Smarzowskiego, dla mnie jednym z najlepszych filmów polskich XXI wieku („prawdopodobnie najlepszym”), bo tam inspiracja PRL-owską zbrodnią osiągnęła swój artystyczny szczyt. Matactwa, intrygi, wrabianie niewinnych, polityczne konteksty w sprawach odległych od władzy - reżyser „Wesela” doskonale zsyntetyzował kryminalny klimat tamtego okresu w swojej fikcyjnej opowieści. Jest dziś taka retro-moda na PRL, a książka Kazimierza Kunickiego i Tomasza Ławeckiego „Zagadki kryminalne PRL” jest przewodnikiem po tamtym świecie i przypomina o zbrodniach, które zaprzątały zbiorową wyobraźnię.

Dla tych, którzy pamiętają tamten czas, książka będzie sentymentalnym, mimo tematu, powrotem do zdarzeń, które zaprzątały wyobraźnie ludzi, żyjących w PRL-u. Postaci wampirów takich jak Zdzisław Marchwicki inspirowały twórców filmowych. Powstał wtedy film „Anna i wampir”, który ukazywał ówczesne organy ścigania w glorii i chwale. O to chodziło milicji obywatelskiej – PRL był krajem bez zbrodni, gdzie ludzie spokojnie żyją i pracują, a pojedyncze przypadki odstępstw są piętnowane z całą surowością. Kara śmierci była remedium nie tylko na zbrodnie dokonywane przez seryjnych morderców, ale też w przypadkach malwersacji. Pokazuje to przykład „afery mięsnej” z 1964, gdzie za przestępstwa gospodarcze został skazany ojciec znanego aktora,Pawła Wawrzeckiego. Akurat tej historii brakło mi w książce „Zagadki kryminalne PRL”. Kara śmierci, która obowiązywała w Polsce do 1988 roku była kolejnym elementem, pobudzającym wyobraźnię ludzi w kontekście spraw kryminalnych słusznie minionego systemu. Z jednej strony zbrodniarz, z drugiej państwo, które jest narzędziem zemsty.

Do sprawy wampira z Zagłębia, czyli Zdzisława Marchwickiego, powrócił po latach Grzegorz Pieprzyca, który najpierw w swoim dokumencie, a ostatnio w filmie fabularnym „Jestem mordercą” powrócił do procesu poszlakowego i ukazał inne oblicze aparatu ścigania. W PRL liczyła się „sztuka”. Zbrodnia musiała być wykryta i ukarana, a oskarżony był pozostawiony w nierównej walce samemu sobie. To, co ukazuje Pieprzyca i do czego wracają autorzy książki świadczy o bezwzględności ówczesnych mechanizmów prawnych, gdzie jednostka mogła zostać zmiażdżona w obliczu prawa w imię tak zwanego „dobra ogółu”. Z książki wynika, że nie tylko sprawa wampira z Zagłębia była wykorzystana do celów politycznych. SB i MO same często działały na pograniczu dwóch światów i potrafiły wykorzystywać przestępstwa kryminalne do walki z opozycją.

Wiele tych historii jest w książce Kunickiego i Ławeckiego - Jerzy Paramonow, o którym krąży do dziś pieśń wykonywana m.in. przez Aptekę i Vavamufin, „Janosik” z Podlasia, dla którego przestępczy proceder był walką z systemem, Władysław Mazurkiewicz – zbrodniarz i gentleman, Jerzy Maliszewski – gangster z klasą i pierwowzór bohatera filmu „Zabij mnie, glino”, Zbigniew Najmrodzki i jego słynne ucieczki czy znany wszystkim Nikoś to tylko niektóre z historii opowiedzianych w książce. Mnie najbardziej poruszyła tzw. „sprawa połaniecka”, czyli historia rodowej zemsty, która dokonała się na oczach kilkudziesięciu świadków w czasie wigilijnej pasterki - bezsensowna zbrodnia, będąca wyrazem małego, zaściankowego zła, czyli coś bardzo podłego i polskiego zarazem.

Autorzy wracają do klimatu PRL i do pewnego sentymentu za czymś, co przeminęło. W większości tekstów wskazują, w jaki sposób opowiadane historie inspirowały twórców, pisarzy, reżyserów. Czytałem „Zagadki kryminalne PRL” z dużym zainteresowaniem, przypominałem sobie o sprawach, o których słyszałem w dzieciństwie, ale szczegółów jakoś nigdy nie poznałem. Dzięki tej książce poznałem ciemną stronę tego świata, który już przeminął, a dziś stanowi kolejny element polskiej tożsamości. I wszystkie te historie są sprawnie opisane żywym językiem. Pewnie nie znajdziemy tu wszystkich szczegółów, ale przecież nie o to chodziło autorom, by zgłębiać każdy przypadek z osobna, ale by stworzyć panoramę, ogólny obraz tego wszystkiego, czym był PRL w kontekście kryminalnym. I to udało się autorom osiągnąć!

sobota, 25 lutego 2017

Recenzja filmu "Toni Erdmann" w reż. Maren Ade

Paternalizm a rebours

W pierwszej scenie filmu „Toni Erdmann” pewien starszy pan udaje przed kurierem z przesyłką, że jest ich dwóch i że ten drugi specjalizuje się w przesyłkach z ładunkiem wybuchowym. Za chwilę w horrorowym makijażu przewodzi pokaźnej grupie małoletnich zombie, które śpiewają na szkolnej akademii piosenkę w stylu Monty Pytona o bezsensie życia. Oto Winfried Conradi.

Jest klaunem bardziej z usposobienia niż z profesji, co powoduje, że każdą sytuację zamienia choćby niechcący w błazenadę. Nikomu to nie przeszkadza, Toni wprowadza w ich monotonne życie promyki światła i radości. Sam, jak na klauna przystało, jest samotny i smutny. Na rodzinnej uroczystości spotyka dorosłą córkę, Ines Conradi. Córka jest smutna, ale nie kryje tego pod pozorem wesołości. Jako ogarnięta korpo-karierą prezentuje się swojej rodzinie jako zimna i twarda sztuka, która nie myśli o niczym innym niż powrót do swoich zawodowych obowiązków. Kolejnym etapem jej błyskotliwej kariery ma być Bukareszt. To właśnie tam za swoją córką udaje się Winfried, który poświęca swój miesięczny urlop, by zbliżyć się do córki. Nie mogąc przełamać dzielących ich barier zakłada czarną perukę i sztuczną szczękę, by stać się Toni Erdmannem – trenerem personalnym pani Ines Conradi. Córka podejmuje grę.

Wszystko w tym filmie trwa dosyć długo, tworząc metraż o rozmiarze trzech godzin. Jak na dość kameralny komediodramat, jakim jest film Maren Ade, to rzeczywiście niemało. Jednak w moim odbiorze nie stanowiło to większego problemu. Jako widz wielu filmów z nurtu slow cinema pozwoliłem prowadzić się za rączkę scenarzystce i reżyserce w jednym. I nie żałuję – historia niby bez fajerwerków i komediowych szarż pozwoliła wybrzmieć niuansom ukazanej relacji ojciec-córka. Wchodzimy w nią powoli, ale odbieramy ją dzięki temu na głębokim poziomie zrozumienia. Wielka w tym zasługa duetu aktorskiego Sandra Huller-Peter Simonischek, to dzięki nim wchodzimy w tę gęstą, psychologiczną strukturę w całkiem naturalny sposób, by móc najintensywniej uczestniczyć w koncercie aktorskim, który nie przemawia do nas tylko tym, co widzimy i słyszymy na ekranie, ale angażujemy się bez reszty w tę opowieść.

A przecież to nic nowego. Ile razy rodzina i jej konflikty była nicowana na wszystkie możliwe sposoby przez współczesne kino? Trudno było znaleźć własną ścieżkę dla tego tematu, a przecież Maren Ade udało się to doskonale! Połączyła opowieść o robiącej międzynarodową karierę kobiecie z intymnym światem bliskich relacji między córką a ojcem.

Toni Erdmann jest maską, grą, teatrem. Przypomina to erotyczną inscenizację dwojga znających się zbyt dobrze kochanków. To Toni wchodzi w świat finansjery, świat, który jest dla niego obcy, ale przecież żyje w nim jego córka. Winfried zakłada maskę, bo Ines jest ze swoją zrośnięta na dobre. Tylko w ten sposób może poznać motywy i uwikłania jej świata. Z drugiej strony sam fakt gry wprowadza tutaj element zabawy, pozwala, by Ines spojrzała z dystansem na to wszystko, co do tej pory traktowała śmiertelnie poważnie.

Czy Toni chce zmienić życie swojej córki? Uszczęśliwić na siłę, wyrwać z kleszczy globalnych potentatów, by stała się grzeczną dziewczynką, dobrą córką, która nie wciąga koki na biznesowych rautach? Wcale nie jest to jego zamiarem. Klaun, jakim jest Toni, chce dać ludziom odrobinę szczęścia, uśmiechu, także przeżycia czegoś na co czasami ich po prostu nie stać. Zrośnięci ze swoją maską nie zauważają, że to tylko marny teatrzyk marionetek. Toni swoimi gierkami prowadzi dialog z życiem Ines, tym jak ono teraz wygląda. Toni nie chce zmieniać życia córki, ma świadomość, że osiągnięcie wysokiej pozycji w tym świecie kosztowało ją dużo wysiłku i wie, że musi to uszanować. Ale dzięki prowadzonej grze, która sama w sobie jest zabawą, wskazuje na uśmiech i radość jako ten element, który buduje prawdziwą siłę dojrzałej kobiety. Bez radości to wszystko byłoby i tak bez sensu, zdaje się mówić Toni każdym swoim performancem.

Kluczowa wydaje się być scena, gdy Toni rzeczywiście zmusza Ines do odśpiewania przy jego akompaniamencie przeboju Whitney Houston The Greatest Love of all, gdzie gwiazda śpiewa, że największą miłością życia jest miłość do samej siebie, bo nikt nie może jej odebrać. Wykonanie Sandry Huller to erupcja skrywanych emocji, które tłamsiła w sobie Ines. Ona nie chce liczyć na nikogo i nie chce „kroczyć w niczyim cieniu” . Deklaracja bycia silną kobietą, decydująca o sobie w kontekście smutnego końca piosenkarki jest pytaniem o granice ludzkiej siły, to pytanie czy warto dźwigać życie samemu. Od tego momentu relacje między Winfriedem a córką intensyfikują się, by wybuchnąć w końcowych scenach, które są obrazem zrzucania maski w drodze do świadomej przemiany, która nie będzie już dyktowaniem sobie tak okrutnych warunków. W tych końcowych scenach, które są szokujące, śmieszne i oszałamiające, ale o których wspominam oględnie, by nie psuć przyjemności tym , którzy filmu nie widzieli, ocieramy się o surrealizm pod wpływem kolejnego przebrania Winfrieda, który staje się tym razem dobrym potworem z innej planety lub krainy snów.

„Toni Erdmann” to filmowa opowieść o sile kobiet, ale sile, która daje szansę miłości, o sile, która nie boi się prawdy, bo znajduje oparcie w relacji z ojcem, który nie stawia wymagań, który niczego nie karze i niczego nie oczekuje. To paternalizm a rebours, bo nie płynie z nakazów, systemu kar, nagród i oczekiwań, ale z zabawy, z ludycznych inspiracji dla czerpania radości z życia.