Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 4 listopada 2017

Recenzja filmu "Łagodna" Siergieja Łoznicy dystrybucja Against Gravity

Kafkowska Rosja

Nie wiemy o niej nic. Nawet jak ma na imię. Wiemy, że z powrotem dostaje paczkę, którą wysłała swojemu mężowi do więzienia. Skoro poczta zawiodła, postanawia dostarczyć mu ją osobiście i wyrusza w długą podróż. I o tym jest ten film, cała fabuła, historia jednej niedostarczonej paczki.

Już od pierwszych scen wchodzimy w krainę śmierci, w krainę bez przyszłości. Nikt tutaj nie ma planów, bo kazdy wie, że w jednym momencie wszystko może zostać odebrane. Absurd egzystencji  wzmagają beznadziejne ludzkie oblicza. Ludzie, którzy widzieli ten film czasem w swoich opiniach wspominają o beznadziei, która dominuje w „Łagodnej” Sergieja Łoznicy, ukraińskiego reżysera, znanego polskiemu widzowi z takich filmów jak „Szczęście ty moje” czy „We mgle”. Filmy te, jak mówi Woody Allen w „Miłości i śmierci”, „były o Rosji”.

Łagodna, tak nazwijmy bohaterkę, która nie ma imienia, nie uśmiecha się. W jej zachowaniu dominuje chłód, dystans i determinacja. Jedyną rzeczą , którą możemy o niej powiedzieć na pewno jest to, że nie rozumie. Nie rozumie, dlaczego zamknęli jej męża, dlaczego zwrócono jej paczkę, dlaczego nie może spotkać swego współmałżonka. Nie rozumie, a jednak wie. Wie, że może spodziewać się wszystkiego najgorszego. Mimo to wytrwale dąży do swojego celu, uzbrojona w pancerz z obojętności.

W krainie śmierci, jaką jest Rosja w filmie Łoznicy, nie ma miejsca na ludzkie odruchy, jeśli nawet są to są dziwne i wzbudzają nieufność, ale Łagodna musi żyć w stadzie. Sama zginęłaby od razu. Brnie więc w ten menelski krajobraz jak z Jerofiejewa. Zawsze to lepsze niż służby mundurowe, przedstawiciele tego państwa bez nadziei, więc poniewieranie jest dla nich niejako oczywistością.

To miasto to więzienie. To państwo to więzienie. I ludzie cały czas na coś czekający. I rozbijający swoje głowy o kratę więziennego okna. Wszystko jest rewidowane, rozcinane, rozpruwane. Ale i tak nie widzimy więźniów. Kim są? Widzimy tylko kłębiący się tłum petentów, rodzin i znajomych. Nawet organizacje broniące praw człowieka są usługach tego systemu – pozór prawa w krainie bez nadziei.

 Więzienie wygląda jak kafkowski zamek, a ci ludzie są zaledwie w jego przedsionku. Gdy Łagodna dotrze do środka, trafi tam skąd nie ma powrotu. Ta dantejska symbolika przesyca film Sergieja Łoznicy na równi z kafkowską scenerią. Mniej tu Dostojewskiego, bo „Łagodna” to film o beznadziei. Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy [tu] wchodzicie. A Dostojewski to promyki światła w mroku. Kafka wcale.

I jest to film  z Rosji. I Łoznica ani na moment nie pozwala , aby widz o tej dantejskiej Rosji przestał myśleć. I w pewnym momencie spotykają się carska Ruś, sowiecka komuna i współczesna Rosja Putina. Surrealna wizja, przywołująca to, co określamy jako „rosyjską duszę” ukazuje właśnie bezduszność, marionetkowość,  bajkowy anturaż tego świata, który w swej istocie jest bez serca. I staje się „Łagodna” prawosławnym misterium, ofiarą składaną na ołtarzu sztuki za winy i bezduszność wszystkich tych trzech Rosji. Sama Łagodna też staje się ofiarą. Ale w  świecie bez duszy, bez nadziei i bez Boga nie ma odkupienia.

Nie przypuszczałem, że kino może mną jeszcze wstrząsnąć. A jednak.

środa, 1 listopada 2017

"Wautyzmwzięci" Ireneusza Czesława Gimińskiego wyd, Novae Res

                                                            zdjęcie  novaeres.pl

Szczerze o autyzmie
Irek Gimiński napisał krótką książeczkę, można rzec, że to dłuższe opowiadanie - „Wautyzmwzięci”, które poświęcił swojemu doświadczeniu bycia ojcem autystycznego dziecka. I ten tytuł wcale nie oznacza, że rodzice dzieci autystycznych są „wniebowzięci”, bo ich życie przebiega bardzo daleko od Nieba. Irek opisuje swoje doświadczenia i dzieli się tym, o czym wiemy tak niewiele. Żadne ładne i atrakcyjne historyjki nie są w stanie oddać tego, co w prostych słowach ukazał w swej książce, która jest o upadkach i o wzlotach, ale przede wszystkim o ciężkiej pracy, o codziennym trudzie i codziennej trudnej miłości do syna, który jest inny niż pozostałe dzieci.

Nie potrafię sobie wyobrazić, że można lepiej opowiedzieć o tych intymnych kwestiach niż tak jak przedstawia to książeczka „Wautyzmwzięci”. Jest w tym wielka odwaga, bo jest to bardzo prywatna sfera doświadczenia, ale tylko dzięki takiemu sposobowi ukazania tematu czytelnik może spróbować pojąć to trudne zagadnienie . Jest to także książka o nawróceniu, o roli Boga w ludzkim życiu. Czasem wydaje nam się, że jest ciężko, że życie nie ma sensu. „Wautyzmwzięci” pokazuje jak nasze codzienne problemy są drobiazgiem wobec trudu niektórych ludzi, którzy nie mogą znikąd oczekiwać pomocy, a jednak żyją, a jednak sobie radzą, a jednak kochają. O tym jest ta książka, a właściwie książeczka, która daje nadzieję.

niedziela, 29 października 2017

Recenzja kryminału Monsa Kallentofta "Zapach diabła" wyd. Rebis



Piekło w egzotycznym raju

                                                             oficjalna recenzja lubimyczytac.pl
Autor recenzji:
Tytuł książki: Zapach diabła
Autor książki: Mons Kallentoft
Komisarz Malin Fors nie może pogodzić się z osobistą porażką i prześladują ją demony przeszłości, które doprowadzają ją do alkoholizmu. Dostaje szansę na naprawienie swojego życia i wyjeżdża do ambasady szwedzkiej w Tajlandii. Jej głównym zadaniem jest gromadzenie i dostarczanie informacji, lecz policyjny instynkt nie pozostaje długo w uśpieniu. Malin trafia na trop okrutnej zbrodni popełnionej na obywatelce Szwecji. Za tym morderstwem rozpościera się krajobraz spraw, które rozgrywają się na styku kultur Wschodu i Zachodu.

Malin Fors chce wyleczyć się z alkoholizmu. Jej wyjazd ma być formą terapii, jednak nie opuszcza jej ani zło, ani demony przeszłości. Tajlandia, która z pozoru wygląda na prawdziwy raj, kryje swoje mroczne tajemnice. To, czego czyści i bogaci mieszkańcy dostatniego Zachodu, czy Północy, nie mogą robić u siebie, tutaj staje się dozwolone – nikt nie odważy się ścigać bogatego mieszkańca Europy w dalekim, egzotycznym kraju.

Mons Kallentoft przenosi miejsce akcji poza szwedzkie miasto Linköping i wyrusza tam, gdzie obywatele szwedzcy traktowani są niemal jak bogowie. Jego nowy cykl poświęcony jest zmysłom, w tym wypadku jak wskazuje tytuł, „Zapach diabła”, zmysłowi powonienia. Te zapachy są w książce wyczuwalne i intensywne, tak intensywne jak życie w egzotycznym i gorącym kraju, jakim jest Tajlandia. W powietrzu czuć ukrop, nieznośny zaduch. Jest wyczuwalny zdecydowany kontrast w zestawieniu z poprzednimi książkami skandynawskiego autora. Wchodzi on na niebezpieczną ścieżkę, bowiem pojawia się tutaj kwestia współczesnego, eleganckiego i zawoalowanego kolonializmu, handlu ludźmi i „nowoczesnego” niewolnictwa. Kallentoft każe swoim rodakom, ale także nam, zrobić rachunek sumienia z tego, czym jest współczesny przemysł turystyczny, jaką cenę moralną płacimy za korzystanie z luksusów egzotycznych krain.

Taka jest też Tajlandia w „Zapachu diabła” - z jednej strony piękna, luksusowa i pachnąca, z drugiej cuchnąca biedą i wyzyskiem, ale też brudem ludzkich serc, który jest w tej powieści dominujący. Pogmatwane losy Malin są ważnym elementem kryminalnej intrygi. Walka toczy się tutaj na dwóch płaszczyznach – wewnętrznej, gdzie bohaterka mierzy się ze swoimi demonami i realną zbrodnią. Obie te warstwy przenikają się w zupełnie niezwykły sposób i momentami tracimy poczucie, czy jest to typowy kryminał, czy powieść psychologiczna, ale w mojej opinii to tylko podnosi wartość „Zapachu diabła”.

sobota, 7 października 2017

Przetrwać. Recenzja filmu "Przeżyć. Metoda Houellebecqa" dystrybucja Against Gravity

Przetrwać

Ale jak to zrobić? Czasami wydaje się, że to po prostu niemożliwe. Bo ileż można się ukrywać? W zakurzonym pokoju napakowanym książkami, barze z tanim piwem i książką Houellebecqa na blacie i mentolowymi fajkami dla świeżości. Jak długo można uciekać do ciemnej sali kinowej – najlepszej baśniowej nory, jaką świat wymyślił . Zanim stworzył swoje „Cząstki elementarne”, esej o Lovecrafcie, „Możliwość wyspy” napisał tekst „Rester vivant” - podręcznik survivalu dla tych, którzy nie są dopasowani do ram współczesnego świata i dlatego chcą z niego uciec. Dla Houellebecqa, pracownika jakiejś tam ponurej firmy był to początek. „Przeżyć. Metoda Houellebecqa” to film dla takich jak Ty.

Iggy Pop zapoznał się z twórczością Houellebecqa całkiem niedawno, przy okazji pisania muzyki do filmu powiązanego z twórczością tego pisarza, a tekst „Rester vivant” zainspirował go, ponieważ odnalazł w nim swoje rozterki. Tekst jest swego rodzaju poradnikiem, jak przetrwać, gdy czujesz się odklejony, kiedy uświadamiasz, że jesteś niedopasowany, że ludzie boją się ciebie, a jako broń przed tym lękiem stosują drwiny i szykany, gdy już wiesz, że twoim przeznaczeniem jest samotność i to wcale nie ta z wyboru.

Erik Lieshout portretuje Iggy Popa, który czyta esej Houellebecqa. Pojawiają się kolejne postaci – cierpiący na schzofrenię poeta i poetka oraz artysta konceptualny Vincent, w którego wciela się sam
Houellebecq. Vincent, niegdyś „dobrze zapowiadający się” rzeźbiarz, obecnie tworzy w odosobnieniu dzieło swego życia, dzieło, które objaśni mechanizm świata. Bohaterowie tego filmu to bywalcy zakładów psychiatrycznych, ludzie po próbach samobójczych, nieładni, niezaakceptowani, niepogodzeni ze światem, żyjący w szczelinie rozpaczy.

„Przeżyć. Metoda Houellebecqa” to poradnik dla takich właśnie. Podstawową radą, jaką możemy tutaj usłyszeć jest masochizm. Cierpienie jest źródłem sztuki i właśnie poprzez jego wyrażenie docieramy do prawdy i zarazem nadajemy sobie tożsamość. Bez świadomości nonsensu nie przejdziemy poza świat ludzi, którzy wyznaczają sobie cele, realizują je i umierają bezosobowo jako elementy struktury społeczeństwa, które zużyte zostają zastąpione przez w pełni sprawne elementy. Przeżyć podmiotowo można jedynie, jeśli zaakceptujemy prosty i niezaprzeczalny fakt, że wszechświat jest cierpieniem. Ta wizja jest mroczna niczym z Lovecrafta, który fascynował Houellebecqa.

Dekadentyzm tego podejścia wyraża się w przekonaniu, że bezsens można przełamać twórczością, próbą zmierzenia się z bezbrzeżnymi falami cierpienia, który jest oceanem, po którym dryfujemy w nicości. I w pewnym momencie spotykamy się , my, wyrzutki, nie po to , by ze sobą rozmawiać, ale po to, by ze sobą milczeć.

Twórcy użyteczni, ci na usługach polityki , wytarte, bezosobowościowe tryby machiny. Kultura niepodległa i kultura narodowa – dwie strony tego samego absurdu, w który nas wpychacie, durnie bez tożsamości kupieni przez system. Lewacka kiła i prawacki syf – jedna bajka. Wyszczerzone kły zastraszonych zwierząt, które uciekają w stada przed bólem świata i samotnością.

Vincent- Houellebecq to van Gogh, któremu odwala, który zamiast zostać urzędnikiem, zostaje malarzem, który nie sprzeda swoich obrazów, Norwidem, który umrze w przytułku, Kafką, który pali swoje pisma. Vincent zabiera Iggy Popa do garażu, by pokazać mu swoje dzieło – tak jak w „Piękności dnia” Bunuela czy w „Pulp fiction” widzimy tylko zdumionego widza. To, co kryje sztuka jest w nas, to my, ludzie z odzyskaną tożsamością jesteśmy w stanie wypełnić uczuciami – zdumieniem i uniesieniem – to, co dociera do nas poprzez zmysły z ponurego oceanu. W końcowej scenie  cytat z końcówki „Dyskretnego uroku burżuazji” i z „Talkig Heads” - „We on the road to nowhere, come on inside”.

niedziela, 1 października 2017

Vegański, feministyczny pro-life - recenzja filmu Patryka Vegi "Botoks"




Po rozwodzie z producentem „Pitbula” Vega poszedł w swoją stronę. Tym razem wziął na warsztat szpitale i kobiety, konkretnie kobiety powiązane z biznesem medycznym. Jest tak jak można się było spodziewać, czyli nie jak w „Leśnej Górze”. Ludziom nakładziono do głów, że o lekarzach i szpitalach nie można inaczej jak na kolanach. Niech ten Vega tylko się znajdzie w szponach łapiduchów. Nie chciałbym być na jego miejscu.

W „Pitbulu” było tak, że policjanci byli pokazani po ludzku, czyli źle. No, mieli tam jakieś ludzkie odruchy, ale w tej robocie nie da się po prostu inaczej, więc byli takimi sukinsynami, co to, robiąc w gównie, są nim uwalani. Czy można tak opowiedzieć o szpitalach, o kobietach, które w tych szpitalach pracują? Patryk Vega spróbował i wyszedł z tego vegański, feministyczny pro-life.

No, nie jest to „Leśna Góra. Hajs rządzi. Film ukazuje głównie kobiece sprawy, ginekologię, chirurgię plastyczną, dużo miejsca jest tutaj poświęcone „modelowaniu” kobiecych organów. Wchodzimy z kamerą i buciorami w najbardziej intymną sferę kobiecości. Vega nie pozostawia miejsca na aluzje i domysły, jego sposób ujęcia jest w najbardziej możliwy sposób naturalistyczny. Jego szpital to sceny z jatki i kostnicy, a film nie pozostawia złudzeń – współczesna medycyna to biznes. „Wchodzący w bramy szpitala, porzućcie wszelką nadzieję” i szykujcie hajs. Czy tak daleko mija się ta wizja z prawdą? Oczywiście jest to makabreska i to taka, że co wrażliwsi wychodzą z seansu. Ale to przecież tylko jedna strona medalu – po prostu trochę inna niż w popularnych serialach, ale do pewnego stopnia prawdziwa.

Zastanawiałem się, co może naprawdę wkurzać ludzi w tym filmie? Czy świadomość, że aborcje pokazane w „Botoksie” to nie żadne „płody” tylko w pełni rozwinięte ludzkie organizmy? Jak to się ma do „wieszaków” i parasolek? Vega nie jest poprawny politycznie. Nie opowiada się także po żadnej ze stron, tylko w swoim złym guście opowiada historie, których słyszeć nie powinniśmy. To powinno odbywać się za parawanem i nie wypada o tym mówić w świecie światłych, nowoczesnych kobiet, które decydują o swoim życiu, a resztę zrobią ginekolodzy i pielęgniarki. Dla Vegi takie coś jak zły gust nie istnieje. Ten film jest w brutalny sposób pro-life, tak jak pro-life są banery z zabitymi dziećmi, które nie chciane dogorywają kilka godzin po aborcji. Ten film jest pierwszym fabularnym filmem pro-life, ale nie po kościelnemu, tylko po ludzku, że człowieczeństwo, moralność zaczyna się na sali porodowej niezależnie od światopoglądu, a kultura, która dopuszcza aborcję, przestaje być kulturą.

Kobiety w filmie Vegi są wkurwione i potrafią być złe, ale nie dlatego, że tak lubią. Męski świat, z którym się zderzają jest wyjątkowo podły i okrutny, więc jeśli chcesz zawalczyć o swoje musisz być też taka czasami. Tutaj nie ma miejsca na łzy i użalanie się nad sobą. Świetnie wykreowane postaci głównych bohaterek są z krwi i kości, niejednoznaczne, wrażliwe w porąbanym świecie i silne, to znaczy nie odpuszczają z byle powodu i walczą w rzeczywistości, która ma je gdzieś. Ten element jest z kolei wyrazem feministycznej postawy. To znaczy, że nie znajdziemy tutaj miłych pań z serialu, ale kobiety prawdziwe, tworzące własne życie w świecie opanowanym przez mężczyzn, którzy są także sportretowani z należnym im pazurem jako obojętni, wyalienowani, zakochani w sobie i egoistyczne dupki.

„Botoks” jest o Polsce i może byłoby lżej, żeby był z innego, lepszego świata, ale nie jest. „Botoks” to rachunek wystawiony post-demoludowemu krajobrazowi, wystawiony bez kurtuazji i po chamsku. Może najwyższy czas coś zmienić?

piątek, 29 września 2017

Recenzja książki "Nienasyscony" Łukasza Radeckiego - wyd. Phantom Books


Heavy Metal Zmory

Autor recenzji:
Tytuł książki: Nienasycony
Autor książki: Łukasz Radecki
6,29 (34 ocen i 12 opinii) 
                                 LC oficjalna recenzja
 
Heavy metal i horror to połączenie tak oczywiste jak kawa z mlekiem, tequila z cytryną lub wódka ze śledziem. Albo każdy inny zestaw, jaki wam pasuje. Od czasów zombiaka Eddy'ego, który patronuje dokonaniom Iron Maiden i opowieści z krypty Kinga Diamonda, czyli od początku lat 80., od samego początku heavy metalu jako gatunku, nic nie wydaje się bardziej oczywiste jak mariaż tematyki grozy z ciężkim, metalowym brzmieniem. Tak jest w książce „Nienasycony” Łukasza Radeckiego. Sam autor powieści także jest muzykiem metalowego zespołu – Acrybia. Przypadek? Nie sądzę.

Bohaterowie „Nienasyconego” lubią heavy metal, tanie wino, mieszkają na wsi nieopodal Torunia i są żywcem wyciągnięci z ostatniej dekady XX-go wieku . Eksperymentują także niebezpiecznie z okultyzmem, co owocuje przywołaniem krwiożerczej zjawy Nienasyconego, czyli słowiańskiego demona, który, niczym V1 był tajną bronią Krzyżaków w wojnie z Litwą. Potwór powraca do życia siejąc grozę i zniszczenie. Zasysa niczym krwiożercza trąba wszystko, co się rusza po tym padole łez.

Jeśli lubisz old school, heavy metal, tanie wino, Krzyżaków i słowiańskie demony, to będziesz zadowolony. Mnie przeczytanie tej książeczki zajęło raptem chwilę. Mniej więcej czas potrzebny na wypicie dwóch butelek „Czaru PGR-u”, mojego ulubionego napoju winopodobnego. Oczywiście przy dźwiękach albumu „Abigail” Kinga Diamonda.

„Nienasycony” to pozycja typowa dla Phantom Books, wydawnictwa, które słynęło w latach 90. z horrorów klasy B. Trochę brakowało takich książek na naszym rynku wydawniczym i wznowienie działalności tego kultowego już wydawnictwa może jedynie cieszyć. Czyta się to łatwo i z niekłamaną przyjemnością, rozpoznając motywy oraz charakterystyczną stylistykę. Może i nie drży się cały czas ze strachu chociaż jest to horror, za to nie raz można się przy lekturze uśmiechnąć. Nobody's perfect.

sobota, 2 września 2017

Recenzja książki "Rok koguta" Terezy Boučkovej - wyd. Afera

365 stron prawdy

                                                     zdjęcie  www.afera.pl
                                                     
                                                       oficjalna recenzja
Autor recenzji:
Tytuł książki: Rok koguta
Autor książki: Tereza Boučková
365 – tyle stron. 365 – tyle dni w roku. Książka – dziennik, książka – pamiętnik. Książka o roku, o jednym ważnym roku w życiu jednej kobiety. Tereza Boučkova, autorka „Roku koguta”, nie oszczędza na szczerości. Pisze o sobie i o swoim życiu – tak, ta książka to dokument, gdzie element kreacji został sprowadzony do minimum. To jest proza ekshibicjonistyczna, to jest proza niepoprawna, to jest literackie reality-show bez „big brothera”, a jednak jest w niej nuta ubezwłasnowolnienia, coś, co każe bohaterce-autorce myśleć i działać. Czy taka kondensacja prawdy ma sens? Czy literacki „projekt-życie” pozwoli nam przejrzeć się w naszych problemach i kompleksach? Czy wyciąganie swej intymności, intymności kobiecej u progu menopauzy, może uwieść polskiego czytelnika? Moja wstępna odpowiedź na to zasadnicze pytanie jest jednoznaczna – tak! „Rok koguta” wciąga i nie pozwala się oderwać. To fascynująca podróż w świat wewnętrznej prawdy.

Tereza Boučkova jest pisarką, scenarzystką i dziennikarką. Na pewno autorka „Roku koguta” zawdzięcza swoją popularność także postaci swojego ojca, znanego pisarza i dysydenta, Pavla Kohouta – autora wybitnej i znanej także w Polsce powieści „Kacica”. „Rok koguta” w samym swoim tytule nawiązuje do ojcowskiej legendy. Mówi nam o tym także okładka, która wyraźnie pokazuje, że jednym z tematów tej historii jest cień ojca w życiu kobiety. A nie jest to dla Boučkovej doświadczenie o pozytywnej wartości. Sama, działając od najmłodszych lat w opozycji, będąc sygnatariuszką Karty 77 i ofiarą represji urzędu bezpieczeństwa, konkurowała, a może chciała dorównać mitowi swego ojca – ten „cień ojca” zalega zarówno na jej życiu zawodowym, jak i osobistych wyborach. Z tym także chce się uporać bohaterka a zarazem autorka książki.

Rok koguta w horoskopie chińskim przypadał na czas między 09.02.2005 - 28.01.2006 i właśnie do tego momentu w swoim życiu odnosi się Tereza Boučkova. Wiem, że kobietom nie powinno się wypominać wieku, ale „rok koguta 2006” poprzedzał 50. urodziny autorki, był to dla niej ważny moment, czas życiowego remanentu, uporządkowania swoich spraw i przygotowania się do kolejnego etapu życia. Ten remanent wiąże się z faktem, że Boučkova adaptowała dwójkę romskich dzieci, Patrika i Lukasa. Patrik w 2006 roku osiąga pełnoletność, Lukas kończy 17 lat. Przybrani Rodzice, Tereza i Marek, stają wobec faktów i dylematów, które nie są dla nich łatwe. Patrik i Lukas na tym etapie swego życia, w momencie wejścia w dorosłość, są zlepkiem najgorszych stereotypów na temat cyganów – kradzież, narkotyki, niechciana ciąża stają się dla dwójki rodziców, którzy mieli dobre intencje i chcieli wyjść poza społeczny wizerunek społeczności romskiej, źródłem bólu, ale także dramatycznych wyborów moralnych.

Wydziedziczenie, skierowanie do ośrodka wychowawczego, procesy w sądzie rodzinnym i finansowa odpowiedzialność za czyny podopiecznych – oto z czego składa się życie codzienne Terezy Boučkovej w roku 2006. Autorka w tych opisach jest szczera do bólu. „Rok koguta” w aspekcie romskim nie ma nic wspólnego z poprawnością polityczną. Ukazane są tutaj realne problemy, które przerastają człowieka. Dominuje tutaj nastrój beznadziei i niemożności, uświadomienie, że dobra wola może prowadzić na manowce, że tak naprawdę nic nie da się tutaj zrobić dobrze, bo wszystkie możliwości zostały wyczerpane, a pozostają sądy i strach.

Boučkova pisze o ostracyzmie, z jakim spotkała się ze strony „wszystkich dobrych rodaków” (aluzja do tytułu znanego filmu czechosłowackiej Nowej Fali w reżyserii Vojtěcha Jasný'ego, o którym autorka nieprzypadkowo wspomina także w „Roku koguta”), gdy została niemalże oskarżona o rasizm, gdy odważyła się szczerze opowiedzieć o swoich uczuciach. Jakże jest nam to bliskie! Książka powstawała ponad dziesięć lat temu. Co będzie dziś, gdy polityczna poprawność staje się moralnym i jedynym argumentem w sporach, dotyczących procesów geopolitycznych w Europie.

„Rok koguta” to także autotematyczna opowieść o twórczości, która czerpie z „8 i pół” Felliniego. Rozterki scenarzystki są przeplatane refleksjami na temat literatury i roli sztuki w ogóle. Jest to także dzieło o tworzeniu i powstawaniu dzieła, o tym, co wpływa na twórcę i jak wyglądają jego interakcje ze światem, że proces twórczy to nie uniesienia i natchnienie, ale że odbywa się w konkretnej, często trudnej rzeczywistości. I zostaje tu podważony mit twórcy-demiurga. To bardziej wygląda tak, że to życie pisze ten scenariusz a nie sama autorka, że nawet twórca jest uwieszony na niewidzialnych niciach, które determinują jego samego, że twórczość jest wypadkową tak wielu elementów, na które nie ma się wpływu.

Tak, „Rok koguta” jest książką aktualną, bo szczerość jest zawsze aktualna. Pozostaje jedynie pytanie, czy jesteśmy w stanie z taką dawką szczerości się uporać w świecie gotowych recept, w świecie, gdy zawsze to ci „inni” decydują o tym, co masz myśleć i robić. Za tę „końską dawkę” literackiej prawdy składam podziękowania „Aferze” - wydawnictwu od spraw czeskich i tłumaczce, Oldze Czernikow. „Rok koguta” na pewno nie jest książką pisaną pod tezę, a takich książek bardzo mi dziś brakuje w Polsce. Oby więcej takich dzieł było asumptem do dyskusji, która wyjdzie poza polityczne uwarunkowania, a będzie realnym dialogiem o realnych problemach. Wydaje mi się, że tego, my, Polacy, będziemy musieli się jeszcze długo uczyć. Czesi, jak widać, lekcje szczerości mają już dobrze odrobione.