Będzie dobrze
Polski kryminał to oryginalna i samodzielna marka. Europejskie,
dzikie państwa środka mają swój styl. Każdy tutaj kręcił wałki,
oszukiwał, kiwał jak mógł. Prywaciarze, cinkiarze, badylarze – to oni
stworzyli ten wykantowany do bólu rewir. Kryminał na kryminale, jak w
„Misiu”, jak w filmach Barei. Przemysław Semczuk w swojej powieści „Tak
będzie prościej” wraca do czasów transformacji, wraca do czasów
pierwszej wolności i opowiada w jakim klimacie rodziła się „wolna
Polska”.
Kanwą akcji tej powieści jest autentyczna historia
morderstwa przewodnika sudeckiego, Tadeusza Stecia, zbrodni, która nie
została do dziś wyjaśniona. W tę historię wplata się polityka a także
wątek homoseksualny. Tadeusz Steć oprócz swojej działalności
turystycznej zajmował się handlem antykami, których źródło nie było
legalnego pochodzenia. Fakty i fikcja w tej niewyjaśnionej do dziś
sprawie łączą się w powieści w mieszankę motywów znanych z seriali i
powieści milicyjnych z epoki PRL-u, a sprawa sięga aż znanej i także
niewyjaśnionej historii morderstwa komunistycznego premiera Jaroszewicza
i jego małżonki. Nowum tutaj jest fakt, że mamy epokę przełomu,
transformacja ustrojowa nabiera rozpędu i wchodzi w swoją pełną fazę –
raj dla tych, którzy nie boją się ryzyka.
To Przemysławowi
Semczukowi udało się najlepiej – sportretować jak stare ściera się z
nowym, jak komunistyczna Polska nie bez trudu ustępuje nowemu światu
gospodarki rynkowej, gdzie liczy się refleks i brak skrupułów. Każdy
chce tutaj urwać swój kawałek z tortu, jakim jest odchodząca do lamusa
historii komunistyczna Polska, a najbardziej chcą na tym skorzystać ci ,
którzy byli do tej pory u władzy. Oni nie dadzą się tak łatwo odstawić
na boczny tor.
Jak każda dobra powieść sensacyjna „Tak będzie
prościej” nie pozostaje do końca tylko prozą gatunkową. Jest to także
odważna jak na dzisiejsze standardy powieść obyczajowa. Semczuk w
kontekście swojej historii świetnie portretuje środowisko homoseksualne z
początku lat 90. i nie wchodzi w popularny obecnie nurt poprawności
politycznej. Książce wychodzi to tylko na dobre, bo czytelnik może
zobaczyć, czym w istocie było to środowisko w tamtych czasach, jak dużo
miało wspólnego ze światem przestępczym i jak budowało swoją pozycję w
wolnorynkowej Polsce. Nie byli to wcale wiecznie krzywdzeni i potulni
geje-kozły ofiarne. Byli to ludzie, którzy potrafili być twardsi
bardziej bezwzględni od innych, walczący bez skrupułów o swoje. W
obecnej epoce politycznej poprawności takie ujęcie rzecz to wielce
unikatowa.
„Tak będzie prościej” to ciekawe połączenie kryminału z
reportażowym ujęciem świata. Wszystko tu wypada wiernie i dzięki tej
dziennikarskiej uczciwości czytelnik intensywnie zanurza się w
autentyczny polski krajobraz sprzed ćwierć wieku. Jest to książka dla
tych, którzy lubią świat retro z epoki demoludów i dla tych, którzy już
dziś pytają – jak to wtedy naprawdę było?
Dom (zly)
wtorek, 17 lipca 2018
piątek, 13 lipca 2018
Recenzja książki "Stancje" Wioletty Grzegorzewskiej - wyd. WAB
Trauma gramatyki opisowej
Wiola Grzegorzewska kontynuuje swoje ludowe sylwy ku czci życia i młodości, które rozpoczęła w swoim prozatorskim debiucie "Gugułach". Kontynuacja jest wejściem bohaterki w dorosłość. Wioletka z jurajskich Hektarów wyrusza do "wielkiego miasta", czyli Częstochowy. Jest połowa lat 90-tych. Trwa pełnia transformacji ustrojowej, galopująca inflacja i miliony złotych w grubych rulonach, zdezorientowani ludzie i początki polskiego kapitalizmu. I studia polonistyczne na częstochowskiej WSP, czyli nasz wspólny wątek biograficzny. I jest cichy bohater tej powieści - profesor Bańkowski - profesor belwederski i mroczna legenda częstochowskiej WSP.
Tytułowe "Stancje" to czasowe miejsca pobytu, gdzie mieszka bohaterka - hotel "Wega" z radzieckimi gośćmi, pozostałymi tam po likwidacji jednostki wojskowej na Sabinowie, klasztor sióstr zakonnych i wynajmowana samodzielnie kawalerka, miejsce erotycznej inicjacji. Stancje to także przystanki Drogi Krzyżowej, którą przechodzi wkraczająca w dorosłość bohaterka. Ból dorosłości, ból samotności i odwaga, która pozwala się z nimi zmierzyć.
To nasze miasto, Częstochowa, z połowy lat 90-tych to większa, obskurna wieś, mniej kolorowa niż Hektary, bardziej ponura i brutalna. Ucieczką jest wyobraźnia, która tworzy azyl i uspokaja, ale także tworzy koszmary i przeraża. Samotna dziewczyna ze wsi porusza się po tej wielkiej wsi jak po labiryncie ulic, cieni i groźnych zakamarków. Jest opuszczona i pozbawiona oparcia. Ale chce być samodzielna. I to jest piękne w tej książce - ten powszedni heroizm, który nie pozwala się poddać.
I jest profesor Bańkowski, w powieści Brankowski, prowadzący zajęcia z gramatyki opisowej. Dla mnie był on fascynujący jak dziwak-ojciec z opowiadań Schulza. Dla Wioletki to dziki satyr, bezlitosny pogański bożek uprawiający jogę na swoich wykładach, porywający młode studentki na jurajskie szlaki, by uczyć sikania na stojąco i na barana przenosić przez jurajskie potoki. Niebezpieczny, mizoginiczny relikt z umarłego paternalistycznego świata.
Ale to za mało, Wioletko. Za mało, za delikatnie, za subtelnie w spolaryzowanym świecie bez-idei, w świecie wyszczerzonych kłów i wściekłej piany. Twój świat groźnej wyobraźni, strachu, który jest głównie w środku, jest zbyt intymny, a przez to zbyt słaby. A gdyby tak Bańkowski onanizował się na swoich zajęciach i spryskiwał ejakulatem studentki zamiast opowiadać o sikaniu na stojąco? A gdyby tak siostry gwałciły studentkę krucyfiksem, odbierając dziewictwo, zamiast wracać do obozów swojego dzieciństwa? Gdyby tak ruscy zakuli w kajdany i zmuszali do prostytucji i sodomicznych praktyk samotną dziewczynę? Czyż nie byłoby wyraziściej, prościej i ciekawiej? Czy nie byłoby po prostu atrakcyjniej bez tych niuansów powrotów sylwicznej wyobraźni?
A tak to misie podoba. I to bardzo. Szkoda. Smuteczek.
Wiola Grzegorzewska kontynuuje swoje ludowe sylwy ku czci życia i młodości, które rozpoczęła w swoim prozatorskim debiucie "Gugułach". Kontynuacja jest wejściem bohaterki w dorosłość. Wioletka z jurajskich Hektarów wyrusza do "wielkiego miasta", czyli Częstochowy. Jest połowa lat 90-tych. Trwa pełnia transformacji ustrojowej, galopująca inflacja i miliony złotych w grubych rulonach, zdezorientowani ludzie i początki polskiego kapitalizmu. I studia polonistyczne na częstochowskiej WSP, czyli nasz wspólny wątek biograficzny. I jest cichy bohater tej powieści - profesor Bańkowski - profesor belwederski i mroczna legenda częstochowskiej WSP.
Tytułowe "Stancje" to czasowe miejsca pobytu, gdzie mieszka bohaterka - hotel "Wega" z radzieckimi gośćmi, pozostałymi tam po likwidacji jednostki wojskowej na Sabinowie, klasztor sióstr zakonnych i wynajmowana samodzielnie kawalerka, miejsce erotycznej inicjacji. Stancje to także przystanki Drogi Krzyżowej, którą przechodzi wkraczająca w dorosłość bohaterka. Ból dorosłości, ból samotności i odwaga, która pozwala się z nimi zmierzyć.
To nasze miasto, Częstochowa, z połowy lat 90-tych to większa, obskurna wieś, mniej kolorowa niż Hektary, bardziej ponura i brutalna. Ucieczką jest wyobraźnia, która tworzy azyl i uspokaja, ale także tworzy koszmary i przeraża. Samotna dziewczyna ze wsi porusza się po tej wielkiej wsi jak po labiryncie ulic, cieni i groźnych zakamarków. Jest opuszczona i pozbawiona oparcia. Ale chce być samodzielna. I to jest piękne w tej książce - ten powszedni heroizm, który nie pozwala się poddać.
I jest profesor Bańkowski, w powieści Brankowski, prowadzący zajęcia z gramatyki opisowej. Dla mnie był on fascynujący jak dziwak-ojciec z opowiadań Schulza. Dla Wioletki to dziki satyr, bezlitosny pogański bożek uprawiający jogę na swoich wykładach, porywający młode studentki na jurajskie szlaki, by uczyć sikania na stojąco i na barana przenosić przez jurajskie potoki. Niebezpieczny, mizoginiczny relikt z umarłego paternalistycznego świata.
Ale to za mało, Wioletko. Za mało, za delikatnie, za subtelnie w spolaryzowanym świecie bez-idei, w świecie wyszczerzonych kłów i wściekłej piany. Twój świat groźnej wyobraźni, strachu, który jest głównie w środku, jest zbyt intymny, a przez to zbyt słaby. A gdyby tak Bańkowski onanizował się na swoich zajęciach i spryskiwał ejakulatem studentki zamiast opowiadać o sikaniu na stojąco? A gdyby tak siostry gwałciły studentkę krucyfiksem, odbierając dziewictwo, zamiast wracać do obozów swojego dzieciństwa? Gdyby tak ruscy zakuli w kajdany i zmuszali do prostytucji i sodomicznych praktyk samotną dziewczynę? Czyż nie byłoby wyraziściej, prościej i ciekawiej? Czy nie byłoby po prostu atrakcyjniej bez tych niuansów powrotów sylwicznej wyobraźni?
A tak to misie podoba. I to bardzo. Szkoda. Smuteczek.
Subskrybuj:
Posty (Atom)