Dom (zly)

Dom (zly)

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Recenzja powieści "Projekt" Anny Sudoł

 

Śmierć epoki projektów.


„Projekt” słowo nadużywane, eksploatowane i wymiętolone przez sztukę, biznes, edukację. Dziś prawie nikt nie chce używać tego terminu, wzdraga się przed nim jak przed czymś niemodnym, nieautentycznym. W powieści Anny Sudoł tytułowe słowo „Projekt” powtórzone jest setki razy. Podczas lektury książki młodej autorki (r.1990, wizualnie 2000), czytelnik może dostać czkawki z tego nadmiaru, dlatego warto mieć przy sobie szklankę wody, miętuski i cały asortyment tradycjnych środków antyczkawkowych.

Środowisko, Instytucja – hermetyczny krąg dla wtajemniczonych, którzy, jeśli nie wykorzystają stanu łaski, nie załapią się na ten jeden krótki moment, gdy czyjeś wielkie oko dostrzegło błysk potencjału, to mogą na zawsze wypaść z obiegu. Nikt o nich nie wspomni, już nigdy. Zostaną sami ze swoimi marzeniami o byciu w tym świecie, gdzie „everybody wins” i „sky is the limit”. Jednak z „Projektu” Anny Sudoł dowiemy się także, że limit istnieje i że piekło to inni.

Gry, rozgrywki, konszachty i intrygi. Właściwie „Projekt” to współczesna wersja „Niebezpiecznych związków”. Powiem tylko, że te gry są w każdej dziedzinie, tyle że stawka może wynosić trzy koła po nieprzespanych nocach, opłaconych pogardą do samego siebie. Tu przynajmniej stawka jest wysoka, a koszty takie same. Co wybierasz?

„Projekt” to językowy wulkan, to słowa, które stwarzają ludzi i są ponad nimi jako kod wtajemniczonych. Świat sztuki współczesnej jest światem konstrukcji językowych, które niosą bohaterów. Annie Sudoł udało się ukazać determinizm językowy, któremu poddani są bohaterowie tej książki. Wejść w obszar hermetycznego kodu i być zrozumiałym, co więcej, stworzyć wciągającą fabułę na przestrzeni ponad trzystu stron, stron, które demaskują nasze podporządkowanie językowym strukturom.

„Projekt” Anny Sudoł jest powieścią, podobnie jak inne książki Ha!artu, aktualną i odważną, powieścią napisaną młodzieńczą energią, o świecie, który jest obok nas, o tu i o teraz. Wielkie bestsellery pokazują nam jakieś historyczne fantasmagorie, jakby w świecie dookoła nas nie było nic ciekawego. Ha!art w wydanych w 2020 roku utworach prozą pokazuje cały zestaw współczesnych lęków, gdzie autorzy próbują się z tymi fobiami mierzyć. Taką literaturę trzeba dziś docenić, bo jest to podejście unikatowe i odważne.

niedziela, 20 grudnia 2020

"Grzech' Andrieja Konczałowskiego Rosja/Włochy 2019 Sputnik nad Polską

Człowiek nie z marmuru


Zmierzyć się z biografią Michała Anioła to trudne wyzwanie. Z jednej strony widzów przyciąga legendarny twórca, którego rzeźby i freski miliony turystów podziwiają co roku we Włoszech. Z drugiej rodzi się pytanie, jak nie ulec pokusie szkolnej laurki. Myślę, że Konczałowski wybrał ryzykowną drogę – jego bohater, Michał Anioł w dojrzałym wieku, jest postacią antypatyczną. Możemy tutaj jednak mówić o dekonstrukcji mitu a nie o polowaniu na sensację w stylu tabloidów.

Największym problemem była dla mnie przy oglądaniu warstwa biograficzna. Warto zapoznać się z tymi wszystkimi intrygami Medyceuszy, historią samego Michelangelo, ale i bez tego film zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Konczałowski zawdzięcza to uniwersalnemu potraktowaniu tematu biografii uważanego przez wielu za największego artystę w dziejach sztuki. Warto wspomnieć, że swoje „opus magnum”, a za taki film uważam „Grzech”, Konczałowski stworzył po osiemdziesiątce. Jeśli zauważymy, że rok późniejsi „Drodzy towarzysze” zbierają świetne recenzje, to aktywność i jakość reżyserska rosyjskiego twórcy może zdumiewać.

Buonarotti w tym filmie to nie „udręka i ekstaza”, to raczej sama udręka, obsesje, wręcz schizofreniczna podejrzliwość renesansowego artysty. Kreacja Alberto Testonego jest kompulsywna i przez to pełna chorobliwej energii. Bohater jest uwikłany w sieć intryg i sam próbuje tkać swoje sieci – w rezultacie zraża do siebie wszystkich. Często myli rzeczywistość z surrealną wizją i sceny te mają w filmie wyjątkowe, neurasteniczne piękno.Geniusz renesansowej sztuki jest także bezkompromisowy w dążeniu do swojego celu. Transport marmurowego bloku, z którego miała powstać „Pieta”, trwał dziewięć miesięcy i nie obyło się bez ofiar.

Właśnie marmur z okolic Florencji jest drugim bohaterem tego filmu. Sceny jego „ręcznego” wydobywania robią wielkie wrażenie. Pokazują geniusz ludzkiej pracy, która potrafi wydrzeć naturze jej naturalne skarby, by przekształcić je w dzieło. „Grzech” to jeden z najpiękniejszych wizualnie filmów, jakie widziałem. Marmurowe skały, lśniące w słońcu, to tło i kontrast dla brudnych, potarganych mrówek, uwijających się przy ich wydobyciu.

Ludzie, władza, polityka, sam Michelangelo są w filmie Konczałowskiego tylko mrówkami, prymitywnymi stworzeniami, rojącymi swe wielkie idee. Ale właśnie dzięki temu przekroczeniu mogło powstać coś, co przerosło piękno marmurowych skał – mogła powstać „Pieta”. Konczałowski w swoim filmie nie pozostawia nam złudzeń co do natury człowieka, co do jego egoizmu i pychy. Ale pokazuje też płomień geniuszu, boską iskrę, przekraczającą mierność i marność naszej egzystencji. „Grzech” w tym kontekście to film o wielkim pragnieniu piękna.





piątek, 18 grudnia 2020

"Kalashnikov" Rosja 2020

Socrealizm Level Hard


Kałasznikow to broń niezniszczalna, prosta i poręczna. Nie taka była pepeszka - przekonujemy się o tym już w pierwszych scenach filmu poświęconego genialnemu konstruktorowi i wynalazcy. Naboje pepeszki zamarzły w okrągłym magazynku i gitlerowcy bez mała nie ubili sowietskiego sołdata! Wiejski wynalazca, Kałasznikow, widząc rannego kompana słyszy zapewne coś, co słyszał pomysłowy Dobromir – jak ping-pongowa piłeczka uderza mu o prostą, chłopską czaszkę. „Muszę skonstruować najlepszy karabin pod słońcem” – pomyślał. Pomyślał i zrobił. Tak zaczyna się film o wynalazcy dumy radzieckiej armii – popularnego „kałacha”.

Pamiętam z liceum, gdzie wredna uczitelnica kazała nam czytać historię o podróży dwóch wybitnych muzyków pociągiem. Podróżowali incognito i udawali zwykłych ludzi. Jeden z nich był wybitnym tenorem. Zaczął śpiewać przypadkiem ludową piosenkę, wprawiając w zdumienie podróżujących. Morał był prosty – wybitny śpiewak nawet przez prostych pasażerów był doceniony i skazany na sukces. To było jak wyrok, choćby nie chciał, musiał zostać międzynarodową gwiazdą opery. Na tym polegał socrealizm – zdanie jednostki się nie liczyło. Ważne było, żeby każdy stał się gwiazdą na sowieckim firnamencie. Taki los czekał również Kałsznikowa – syna kułaka z kazachskiej wisi.

Sowiecki Dobromir nie miał wyjścia – od pierwszej sceny nie pragnie niczego innego jak skonstruować najlepszy w mirie пулемет. Skazany na sukces Misza Kałasznikow pnie się po stopniach kariery, pokonując swoich najlepszych konkurentów z wielkim Digitariewem na czele. Wiemy od początku, że mu się uda, ponieważ nosi w sobie to coś, ten dar sowieckiego narodu! I choć doceniony będzie dopiero po zakończeniu wojny, to przyczyni się do kolejnych zwycięstw radzieckiej armii, a później matuszki Rosji

Miłość. Żeby nie ten błysk geniuszu, krasawica-inżynierka, co w paluszku miała rysunek techniczny i pomogła domorosłemu konstruktorowi w tworzeniu projektu, pewnie nie zwróciłaby na Miszę uwagi. Dalej było z górki i za rodinu. Wszystko tu jest na swoim miejscu i ku chwalebnemu celowi.

Film Buslova ogląda się tak lekko, że nasze produkcyjniaki o Zenku czy legionach mogą się schować. A przecież mamy takie piękne, wspólne socrealistyczne tradycje! Nasuwa się pytanie – czy nie jest to sabotaż lewackich środowisk artystowskich? Towarzysze-artyści – postawiliście profesjonalizm i zysk nad miłością ojczyzny. Waszym patriotycznym produkcjom brak ducha, brak prawdy! Musicie dostrzec szlachetne wzorce sztuki masowej i w nie uwierzyć. One są na wyciągnięcie ręki – na Wschód!


wtorek, 15 grudnia 2020

"Wyspa i inni ludzie" Maciej Piotr Prus, wyd. Ha!art

Tajemnica wyspy

Maciej Piotr Prus napisał książkę o wyspie. Jest to pierwsza książka Macieja Piotra Prusa, którą przeczytałem, ale nie jest to pierwsza książka Ha!artu, którą przeczytałem. I stąd jestem rozerwany tą przedziwną niespójnością między precyzją i warsztatem prozatorskim Macieja Piotra Prusa a charakterem tego „nieuczesanego/nieokrzesanego” (niepotrzebne wy...rzucić do śmieci) wydawnictwa. Książka nosi tytuł „Wyspa i inni ludzie”.

Jest wyspa i są jej mieszkańcy. Wyspa jest częścią Chorwacji, ale niewiele sobie, prawdę mówiąc, z tego robi. Bo wyspa, od tego momentu będę nazywał ją Wyspą, to twór organiczny, żywy, a ludzie są niczym jego tkanki– każdy inny, każdy ma swoje zadanie, każdy przeznaczony do innych celów, ale wszyscy podlegają zamysłowi Wyspy. Na Wyspie dzieje się coś dziwnego – zostaje zniszczone poletko kukurydzy. Niby drobna anomalia, ale jej irracjonalność, brak możliwości wyjaśnienia szkody i motywu sprawiają, że w mieszkańcach-organach rodzi się niepokój. Zadają sobie pytanie – jakież monstrum nawiedziło Wyspę i chce zaatakować jej ciało? Yeti to , a może jedynie chupacabra? Zaczyna się polowanie, a właściwie śledztwo, a właściwie diagnoza, dotycząca obcego bakcyla w ustroju Wyspy.

Opowieść o Wyspie to proza gatunkowa najlepszej próby – powieść łącząca elementy kryminału i horroru, gdyż wszystko ociera się tutaj o niesamowitość. Ale jest to także opowieść o ludziach, ich wzajemnych interakcjach, a sytuacja leniwej egzystencji wzmaga to metafizyczne napięcie między bohaterami.

To udało się autorowi nadzwyczaj dobrze – sportretować ludzi niby zwykłych a szalonych, niby racjonalnych, a wyrastających z gleby grozy i zabobonu. Tak psychodelicznego kryminału, wkraczającego w mrok horroru, nie czytałem. Nie chcę wkraczać tutaj w krainę porównań, choć przejrzystość prozy Prusa aż prowokuje, by szukać inspiracji i kontekstów. To nie o to chodzi, że autor kogoś naśladuje, ale, że będąc blisko stylu zero, potrafi stworzyć kafkowski klimat.

Osobiście cenię Korporację Ha!art za surowiznę, za dionizyjskość, młodość i energię. Cenię w książkach wydawanych przez „korpo” element bezkompromisowego szaleństwa. I na tym tle proza Macieja Piotra Prusa wydaje się tak domkniętą, w języku piłkarskim powiedzieć można „kompletną”, że może to wywoływać wrażenie niedopasowania – że miejsce Prusa jest wśród hiciorów Szczepana Twardocha, Katarzyny Bondy czy Stefana Dardy. Tyle tylko, że „Wyspa i inni ludzie” jest o Niebo lepsza.

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Recenzja filmu "Konferencja" reż.Ivan Tvardovskiy 2020 "Sputnik nad Polską"

 

Rekonstrukcja


W październiku 2002 doszło do zamachu w moskiewskim teatrze na Dubrowce. Podczas akcji antyterrorystycznej zginęło 130-stu zakładników. Temat mógłby przyciągnąć do kin widzów głodnych krwi i akcji. Nic takiego nie ma jednak tutaj miejsca. „”Konferencja” to kino minimalistyczne, przez które brniemy z mozołem, by zrozumieć, co oznacza dziś słowo „ocalony”.


Zakonnica Natalia przyjeżdża do Moskwy, by powrócić do wydarzeń sprzed siedemnastu lat. Od początku napotyka na trudności ze zorganizowaniem wydarzenia w miejscu, gdzie wszystko się rozegrało. Jednak, mimo słabego zainteresowania, udaje się jej dopiąć swego – kilkunastu „ocalonych” zasiada na widowni teatru i wspominają przebieg dramatycznych zdarzeń.


Ludzie nie chcą pamiętać. Chcą żyć dalej. Pracownicy teatru traktują przybyłych jak intruzów, którzy budzą wspomnienia, będące czarną kartą w historii. Nawet przybyli na spotkanie zaczynają się wyłamywać, gdy tytułowa „konferencja' wydłuża się poza ustalone ramy. Zakonnica jest zdeterminowana – chce przez wszystko przejść po raz kolejny. Sama nie wie, czy to ma sens i tego sensu próbuje się dowiedzieć. Powoli, bardzo powoli odkrywamy jej tajemnicę.


„Konferencja” Ivana Tvardovkiego jest filmem z tych „ciężkich”. Jest filmem z tych, że "chce się wyjść z kina" i trzeba przejść trudną drogę, by poczuć ciężar traumy, z którym zmaga się główna bohaterka – kobieta pozostająca w więzieniu swojej pamięci.


„Ocaleni” próbują żyć dalej, „ocaleni” próbują zapomnieć, bo trzeba zapomnieć, jeśli chce się żyć dalej. Cały paradoks polega na tym, że zapomnieć się nie da. Wydarzenia z 2002 roku pozostaną w pamięci. Rekonstrukcja, ukazana w filmie, nie jest terapią, bo nie może być terapią próba zrozumienia absurdu.

niedziela, 13 grudnia 2020

"Malowany ptak" reż. Vaclav Marhoul 2019 - recenzja

 

Wojny w mojej głowie


„Nas nauczono – nie ma litości” K.K.Baczyński „Pokolenie”


Dla mnie „Malowany ptak” to legenda. Byłem w trzeciej klasie liceum i nie znałem takich książek. Stałem długo w długiej kolejce, by nabyć egzemplarz książki Kosińskiego, której fragmenty słyszałem wcześniej w radiu w wykonaniu Jerzego Radziwiłowicza. Musiałem iść do domu, zanim w radiowej Dwójce zacznie się kolejny odcinek. Nie wiedziałem, że można pisać tak przerażająco i bez nadziei na dobro. Zanurzyłem się w tym okrucieństwie, w tej surrealistycznej wizji, ukazanej oczyma żydowskiego dziecka, które nie ma prawa do życia. Zanurzyłem się po to, by poznać jak wygląda piekło. O tym była dla mnie ta książka – o piekle.


I teraz słyszę, że czeska adaptacja prozy Kosińskiego jest epatowaniem okrucieństwem. A czym ma być? Czytelnicy od początku odbierali ją zbyt dosłownie, że Kosiński obraził swych wybawicieli, że sportretował ich jak tępą, brutalną, zarośniętą chołotę. A to surrealistyczny, wręcz poetycki antymoralitet utopiony w śmierci i krwi.


Tej poetyki piekielnej w filmie nie udało się oddać. Ale zarzucać mu, że to bezsensowna przemoc? A jaka ma być? Czym była cała wojna z jej ludobójstwem i holocaustem? Jednym bezsensownym, piekielnym aktem przemocy, która i tak jest tutaj przyciszona przez czarno-białe, wystylizowane zdjęcia, przywołujące estetykę kina powojennego.



Czekałem na ten film bardzo długo. Czeski rezyser nie wystraszył się kontekstu narodowego i zamiast Polaków mamy Czechów, mamy Ukraińców. Znów ktoś za nas musi nosić te ciężkie bagaże, bo tacyśmy wspaniali, dobrzy, szlachetni. Owszem, widać to na co dzień.


A wśód gwiazd: Stelan Skarsgard, Harvey Keitel, Julian Sands i Aleksei Kravchenko -aktor w dzieciństwie zagrał główną role w filmie „Idź i patrz” - czytelny pomost między oboma filmami. A między tymi gwiazdami swój doskonały epizod ma Lech Dyblik, aktor odkryty dla polskiego kina przez Wojciecha Smarzowskiego.


Nie powiem, że jestem jednoznacznie na tak, że udało się dojść tam, gdzie doszedł Klimov w swoim apokaliptycznym „Idź i patrz”. Ale nie można odebrać „Malowanemu ptakowi” uniwersalnego wymiaru przypowieści, przypowieści o końcu świata.


środa, 2 grudnia 2020

Recenzja książki "Seks w wielkim lesie" Łukasza Łuczaja Ha!art

 

 


 

Leksykon leśnego Erosa

Upojna lektura. Czytanie "Seksu w wielkim lesie" wyzwala nas z okowów "seksu w wielkim mieście" i wielkiej mody ku naturalnej nagości. Przenieśmy się na łono natury z naszymi naturalnymi popędami, zachęca nas Łukasz Łuczaj - profesor biologii, znawca kobiecego i leśnego runa przyzywa nas do powrotu na łono...natury

Piękna i bezpruderyjna jest to książeczka. Myślałem, że żyjemy w czasach seksualnego tabu, że feminizm wyznaczył terytoria, gdzie dominuje zły dotyk i strach przed pożądaniem, które zostało zarezerwowane tylko dla miłości homoseksualnej, gdyż ona nie zagraża stosunkom na linii kobieta-ofiara kontra mężczyzna-seksista\oprawca. Książka Łuczaja też tak jest trochę postrzegana - czytałem te opinie przerażonych  jej naturalizmem i nazewnictwem sufrażystek.

Ale to może dlatego, że Łukasz Łuczaj wędruje po świecie i lasach miast dusić się w pruderyjnej Polsce, gdzie ludziom z lewa i z prawa odbiera się naturalną radość egzystencji, wikłając nas w polityczne mordobicie. W "wielkim lesie", nie żadnej seksistowskiej dżungli, odnajdujemy tę pierwotną, naturalną radość seksu.

Na pytanie jak żyć po #metoo, gdy seks musi odbywać się bezdotykowo i najlepiej niewerbalnie, gdy seks jest zarezerwowany dla gejowskich klubów w Brukseli a i tam nie można czuć się bezpiecznie, Łukasz Łuczaj radzi - ucieknijmy na łono natury i odnajdźmy tam siebie.

"Seks w wielkim lesie" jest na swój naturalny sposób zbereźny, lekki i zabawny. Świńskie anegdoty, które przytacza autor, wspominając np. o nawilżaniu śluzem z maślaków lub dziesiątkach kleszczy na swoim napletku, w naturalnej scenerii wyglądają niewinnie i rajsko.


Od dzieciństwa ciągnęło mnie na łąki i do lasu. Nigdy mi to nie minęło. Po lekturze "Seksu w wielkim lesie" zrozumiałem dlaczego. Jest to kolejna lektura z ha!artowskiej półki, która rozbroiła mnie lekkością, humorem i bezpretensjonalnością. Nie ukrywam, że był to skuteczny okład na pandemiczne odleżyny.

niedziela, 29 listopada 2020

"Płuczki" Piotr Paweł Reszka - refleksja

 Kruki, wrony

O sprawie bezczeszczenia żydowskich miejsc pamięci o ofiarach Shoah opinia publiczna przypomniała sobie przy okazji "Złotych żniw" Tomasza Grossa. Książka była jednoznaczna w wymowie - Polacy to naród prymitywnych zwyrodnialców, a miano hien jest najłagodniejszym określeniem dla tego typu praktyk. "Prawdziwi Polacy" mogli znów poczuć się jak podludzie Europy, utożsamić się z tym zezwierzęceniem i wprowadzić w kraju nowy ład, oparty na starych zasadach.


Paweł Piotr Reszka nie powrócił do Treblinki, o której pisał Gross. Pojechał do Bełżca i Sobiboru. Zobaczył to samo - doły wykopane przez cmentarne hieny w poszukiwaniu złotych koronek, biżuterii. monet.


Kruki i wrony wydziobywały z grobów dużo cennego kruszcu - wydziobywały go z ziemi wymieszanej z popiołem spalonych ludzi i z pozostawionych tam kości. Cieszyły się jak ten chłop z opowiadania Żeromskiego.


Czy potrafimy zrozumieć biedę i prymitywizm? Cham - ta ikona polskiej kultury, zaczerpnięta ze Starego Testamentu, mści się na jego wyznawcach. Mści się za swoje ubóstwo, za pokłady zazdrości, za brak szacunku do samego siebie.


Żeby zrozumieć kruki i wrony, trzeba być jedną z nich. Trzeba żyć w cieniu obozu zagłady. Trzeba umierać z głodu.


Tutaj nie ma usprawiedliwienia i wybaczenia. Pozostaje tylko głęboki żal i ból wywołany tą świadomością. Reszce udało się to osiągnąć. Udało się zedrzeć stary, przegniły opatrunek naszego narodowego sumienia. Ale póki nie weźmiemy części tej odpowiedzialności na własne barki, zamiast zostawiać z nią kruki i wrony  same, to na nic będą te biblioteki opracowań, dokumentów, reportaży.

czwartek, 12 listopada 2020

Melodramat z deszczu i błota. "Potępienie" Film Beli Tarra z 1988 roku

 Kolejny film węgierskiego mistrza slow movie na moim koncie. Bella Tarr opowiada o miłości w w strugach deszczu. Jest miłosny trójkąt, jest gotowy na wszystko kochanek, jest zdradzany mąż - naiwny i oszukiwany, jest miejscowy mafioso i jest femme fatale - niespełniona szansonistka. Klimat filmu noir sprawia, że wygląda to jak mroczny kryminał o życiowych rozbitkach. Ale jest w tym filmie coś więcej, coś , co pozbawia "Potępienie" romantycznej aury.

To film skąpany w szarościach, deszczu i błocie. Bohaterowie doskonale komponują się z pojedynczymi kadrami wyeksponowanymi w filmie -przewróconym koszem na śmieci, gromadą bezpańskich psów. Ten postapokaliptyczny klimat jest pogłębiany przez minimalistyczne dźwięki zespołu Mihaly Viga. "Potępienie" to efekt współpracy Tarra z Laszlo Krashnakorkaim, który współtworzył z nim największe osiągnięcia węgierskiego minimalisty z "Szatańskim tangiem" na czele. "Potępienie" jest konsekwentnym eksplorowaniem pustki, szatańskiej pustyni melancholii w poszukiwaniu piękna.

I to się Tarrowi niezmiennie udaje. Ukazuje w swoich filmach ludzkie, bezwolne wraki - bezdomne psy, grzebiące w koszach w poszukiwaniu odpadków i pokazuje, że to jest esencjonalnie piękne. Tarr tworząc najbardziej nihilistyczne filmy o końcu świata, który dzieje się cały czas, tu i teraz, dookoła, nadaje mu blask szarego piękna, nadaje temu światu sens, stwarza go w poetyckim wymiarze. 

I te bary - Titanic bar. Te tłumy wijące się w smutnych, tanecznych korowodach do smutnego akordeonu Mihaly Viga. I ta historia o alkoholiku, który, aby wypić kieliszek, musiał przewiązać rękę w nadgarstku szalikiem. "Ćma barowa" powstała rok wczesniej. Szkoda, że nie reżyserował jej Bela Tarr.

wtorek, 3 listopada 2020

"NIŻ" Macieja Topolskiego wyd. Ha!art


 

Kłaniam się uNIŻenie


Kelner – prozaiczna profesja. Współczesny służący. Wynieś, przynieś, pozamiataj. Ale jest w tym jakaś magia. To nie taki rzadki motyw w literaturze i filmie. „Obsługiwałem angielskiego króla”, „Zaklęte rewiry”, a współcześnie chociażby „Atak paniki”. Kelner to cień, ale czasem wypływa na pierwszy plan. Kelner-zabójca, albo Afera taśmowa. Temat, widać, nie nowy, cóż zatem może przynieść książka Macieja Topolskiego zatytułowana „Niż”?


Przynosi zestaw zgrabnych apostrof, które stanowią anty-ody do poszczególnych elementów, składających się na życie kelnera - „do pracy”, „do usług”, „do dupy”. Topolski w swojej prozie poetycko demitologizuje profesję kelnera. Wspólczesny, polski kelner u Topolskiego to najniższy szczebel w gastronomicznej branży, z którym nikt się nie liczy. Może być, może nie być. I brak tu jakiejkolwiek misji – jak u Hrabala, czy w roli Marka Konrada. To raczej kelner z „Ataku paniki” - wykorzystany i wykorzystujący, odwzorowanie kelnera od Sowy, podsłuchujacego polityków, lub przynajmniej o takiej roli marzący.


Ale to tylko marzenia kelnera. W książce Topolskiego są one obecne jako miraże zemsty na bezdusznym systemie, wykręcającym człowieka jak szmatę. W większości tekst „Niżu” ukazuje bezsensowne tyranie za miskę ryżu, by pojechać klasykiem. Cały sukces oparty jest tutaj na autosarkazmie, który czyni jego żale lekkimi i nie pozbawionymi czarnego humoru. Taki śmiech przez łzy jest nam dziś potrzebny.

I czytam ostatnie książki Ha!artu właśnie w ten sposób – jako antidotum na toksynę w pułapce na myszy, w której wszyscy dziś siedzimy. „Niż”, obok „Zaczarowanego ubera” i „Ludzi z wolnego wybiegu”, wpisuje się w ten odtrutkowy trend doskonale. Zatem – klaniam się uNIŻenie, jak typowy polski, wcurwiony kelner.

sobota, 19 września 2020

"25 lat niewinności" reż. Jan Holoubek - sprawa Tomasza Komendy w kinie.

"25 lat niewinności" reż. Jan Holoubek Obowiązek obowiązkiem i nie jest to kolejna filmowa biografia w stylu "Bogów" - gładka i przewidywalna. To podobało mi się najbardziej, że film o Tomaszu Komendzie jest zrobiony z mozołu każdego z 6540 dni, które jako pedofil-morderca spędził za kratami - czyli w hierarchii więziennej istota równa karaluchowi. Co uwierało? Najbardziej to, że nie pokazano dobrze mechanizmu terroru - dlaczego w śledztwie przyznał się, że był tam, gdzie być nie mógł, bo do zbrodni nie przyznał się nigdy. .Komenda prócz matki i najbliższych nie miał po swojej stronie nikogo. Dopiero po kilkunastu latach znaleźli się ludzie, których po prostu ludźmi warto nazwać. Reszta to my - winni i nieosądzeni, cieszący się życiem, gdy cierpią niewinni - tak, odebrałem ten film jako oskarżenie społeczeństwa.. "25 lat niewinności" łączy dramat sądowy, dramat więzienny, kino obyczajowe i historię kryminalną ale nie jest kinem gatunkowym w ścisłym znaczeniu tego terminu, gdyż w swej wymowie jest moralitetem. Nie na miarę Kieślowskiego czy Zanussiego, ale na miarę naszego współczesnego kina na pewno. Reżyseria Jana Holoubka, doskonałe zdjęcia i bardzo dobra rola mało znanego Piotra Trojana jako Tomasza Komendy czynią ten film wartościowym świadectwem o Polsce po roku 2000.

sobota, 5 września 2020

"Nocny prom do Tangeru" Kevina Barry'ego


 Książka klasycznie romantyczna - łączy lirykę, epikę i dramat. Łączy fantastykę i realizm. Miesza czas i porządek przyczynowo-skutkowy. Czyli nie jest to eksperyment, czy jakieś nowatorstwo, a bardziej umiejętne korzystanie z tradycyjnych konwencji literackich. Dwóch Irlandczyków po przejściach, Maurice i Charlie, czeka w porcie Algeciras na dziewczynę o imieniu Dally. Kevin Barry wracając do punktu wyjścia, do dwóch dziwnych postaci w scenerii nocnego portu, prowadzi fragmentaryczną układankę w czasie i przestrzeni, która trwa od przełomu wieków do roku 2018. Zadziwia dyscyplina i precyzja konstrukcji utworu, bardzo spójne dopasowanie wszystkich elementów układanki. Mógłby ten "Prom" być pretensjonalnym, pseudopoetyckim bełkotem, ale tak wcale nie jest. Na pytanie: w jaki sposób opowiadać o tak wyeksploatowanych motywach jak miłość, zdrada, tęsknota, Barry odpowiada - właśnie tak! W sposób nieoczywisty i precyzyjny zarazem. Kevin Barry nie wstydzi się emocji, ale potrafi umieścić je w onirycznej mgle. Ta nieoczywistość chroni go przed poetycką egzaltacją- nic tutaj nie jest wprost, ale jednak te dzikie emocje wypełniają strony "Nocnego promu do Tangeru". No i jeszcze ta pierwotna, dzika wyspiarska kraina - Irlandia jak z szant The Pogues. Pełno tutaj sprzeczności, ale najdziwniejsze jak bardzo one w książce Barry'ego do siebie pasują.

sobota, 22 sierpnia 2020

Sławomir Shuty "Historie o ludziach z wolnego wybiegu" - kilka spostrzeżeń całkiem serio. Na razie i na szybko, bo słońce w dupę poli.

 Po pierwsze ta książka nosi tytuł "Historie o ludziach z wolnego wybiegu", bo na LC jest tytuł "Skity i pasty". Za ładna pogoda na dłuższą recenzję, więc tylko ogólne wrażenie, coś w rodzaju blurba. Nie wiem, co to pasty, chyba że chodzi o makaron, nie wiem, co to skity. "Historie..." to krótkie formy literackie, nawiązujące do gatunków dziennikarsko-internetowych - wywiad, relacja, reportaż, livestream, transmisja online czy blog. Czasem znajdziemy się w krainie baśni np. w krainie Muminków, czasem w nieokreślonej przyszłości - te krótkie teksty za każdym razem są parodią współczesnych mediów i mód. Mało jest książek tak zakorzenionych w realu, tak z tym realem biorących się za bary. A cała siła tej prozy spoczywa w absurdalnych językowych grach - gry te obnażają bezsens współczesnych konfliktów. Ten absurdalny humor nie ma żadnych barw - nie jest czarny, tęczowy czy zielony. Dlatego, mimo że wywiedziony z tu i teraz, ma wymiar uniwersalny. Czasem można się przyczepić, że sam autor zamiast pławić się, tonie w swoich językowych zabawach. Można, ale po co?

środa, 19 sierpnia 2020

"Amerykańscy bogowie" Neila Gaimana - trochę o moich trudnych relacjach z fantastyką.

 

 Gaiman. Tak. Dużo słyszałem. Do fantastyki podchodzę jak do jeża i wiem, że to błąd. Philip K. Dick, Lovekraft, Vonnegut czy niektóre książki Lema to arcydzieła. Konwencja jest dla tych autorów sposobem radzenia sobie z tajemnicą bytu i czytając cały czas tę walkę obserwujemy - walkę o poznanie tego, co rozciąga się za kurtyną naszych zmysłów. Niestety, w większości tego, co nazywamy fantastyką chodzi o narrację, o opowieść, o wymyślanie ciekawych wizji i splotów akcji w nadnaturalnym wymiarze - na ogół w świecie przyszłości lub baśniowej krainie poza czasem. Tu wymiękam i nie chce mi się tego czytać. Nie czytam książek dla akcji, czytam je dla wewnętrznych konfliktów bohaterów. dla mnie najlepsza akcja tkwi wewnątrz, w korytarzach psychologii. "Amerykańscy bogowie" obiecali mi dużo i bardzo szybko się wypalili. Historia o tym jak starożytni bogowie przybyli do Ameryki i jako zwykli ludzie toczą tutaj swoje magiczne wojny z nowymi bożkami cywilizacji obiecywała mi ten metafizyczny wymiar ścierania się naszych wewnętrznych tektonik, które wywołują w nas trzęsienia ziemi i tsunami. Dostałem gierki, historyjki - krótko, umęczyłem się i szkoda mi tej obietnicy. Dla mnie wejście na teren fantastyki zawsze jest obarczone takim ryzykiem, ale dalej będę próbował. Spodobała mi się też okładka , ale ta z 2002 roku, autorstwa Kamila Vojnara.

wtorek, 11 sierpnia 2020

"Patrick Melrose" Edward St Aubyn - wrażenia po pierwszych trzech częściach.

                                            wyd. WAB

Pierwsze trzy tomy cyklu "Patrick Melrose" weszły mi jak złoto. No, prawie. Stworzona w latach 90-tych historia dekadenta z wyższych sfer, dobrze oddawała klimat końca wieku. My poznaliśmy ją dużo później, dzięki serialowi. A szkoda. "Patrick Melrose" w swoich pierwszych odsłonach nie jest przepełniony elektronicznymi gadżetami i internetami. Uświadamia mi to jak wielka rewolucja technologiczna dokonała się w ostatnim ćwierćwieczu. Nawet narkotyki, które zażywa Patrick są analogowe. Tak samo wszystkie ekskluzywne gadżety, którymi się otacza - najlepsze artefakty i najlepsze posiłki i alkohole w najlepszych restauracjach. I udało się St Aubynowi oddać to dominujące w życiu głównego bohatera uczucie pustki. Pierwszy tom, "Nic takiego", to opis zepsutego świata i relacji z ojcem-potworem. Dekadencja i nuda wyższych sfer w pigułce pokazuje obraz faszystowskiego obozu w mikroskali rodziny - te demony czają się tutaj w pięknych rezydencjach. Łatwiej nam zrozumieć jak zło rodzi się w biedzie, ale to nie sprawa pieniędzy tylko diabłów, żywiących się ludzkim bólem. Oczywiście najbardziej poruszający jest element kazirodczej pedofilii. "Złe wieści" przesycone są narkotykami i śmiercią - martwy jest zarówno ojciec, czekający w domu pogrzebowym na kremację, jak i syn, który próbuje zaćpać na śmierć swoje traumy. Trzeci tom, "Jakaś nadzieja", to trzeźwy Patrick na ekskluzywnym przyjęciu, które wygląda niczym parada zombie. W moim rankingu po dwóch wstrząsających książkach ta trzecia wypada najsłabiej - jest najzwyczajniej przegadana. Miałem wrażenie, że autor nie ma pomysłu jak pociągnąć historię dalej i wypełnił karty martwymi postaciami i ich dialogami. Jedyny żywy pozostał Patrick, którego jest tutaj mało. Zresztą miałem podobnie podczas serialu - pierwsze dwa odcinki mnie wciągnęły niesamowicie, a w trzecim coś się zatarło. Ciekawe, co się stanie dalej.    

 Ostatnie dwie powieści z cyklu o Patricku M. - dekadencie i arystokracie z przełomu XX i XXI wieku. "Mleko matki" i "W końcu" to relacje z matką, Eleonore. Patrick nie ćpa, początkowo za dużo pije, ale także tutaj stawia sobie granice. Ma żonę, Mary, która jest kolejnym jego niedopasowaniem i dwóch inteligentnych synów. W obydwu tych tomach mierzy się z demencją, umieraniem, w końcu śmiercią matki. Obie książki trzymają poziom trzeciej powieści, "Jakaś nadzieja", ale daleko im do mroku i brutalności tomu I i II. Podobnie miałem z serialem - pierwsze dwa odcinki to były nokauty, do których w dalszych częściach nie było powrotu.

 Koniec sagi. 860 stron z trudną przyjemnością.

środa, 5 sierpnia 2020

Zdenek Jirotka "Saturnin" - wnioski.

W 2018 roku "Saturnin" Zdenka Jirotki wygrał plebiscyt Magnesia Literatura na czeską powieść stulecia. Nie Hrabal, nie Kundera, nie Pavel, nie Haszek, nie Skvorecky. Musiałem ją przeczytać. Stylizowana na angielską humoreskę w stylu "Trzech panów w łódce" Jerome K. Jerome'a powieść powstawała w czasie Protektoratu, w roku 1942. Jest to lekka opowiastka, czerpiąca z odwiecznego toposu sługi i pana, pełna klasycznego humoru we wszystkich jego tradycyjnych odmianach. Nie znajdziemy tutaj żadnej paraboli ani odniesienia do mrocznej scenerii II wojny światowej jak np. w "Pociągach pod specjalnym nadzorem", wywiedzionych z pacyfistycznej tradycji Haszka. Leszek Engelking, doskonały tłumacz czeskiej literatury, zwraca uwagę na fakt, że jedynym elementem, przywołującym wojnę, jest "zaciemnianie" jako ochrona przed bombardowaniem. Bezpretensjonalna, żywa proza wiele nam mówi o podejściu Czechów do swojej tradycji literackiej, ale też historia II wojny różni się w Czechach diametralnie od naszej. Wielka idea niszczyła polską substancję i skazywała nas na pożarcie. Oczywiście możemy dziś zarzucać innym obojętność i bierność, ale to my, Polacy, a nie np. Czesi, jesteśmy obarczani największą odpowiedzialnością za zbrodnie wobec Żydów i niewinne ofiary, będące efektem działań największego na świecie ruchu oporu przeciw hitlerowcom. Nieważne, że kolaboracja i transporty dotyczyły całej Europy. Nikt też nie chce słuchać o zrównanej z ziemią stolicy. Zamiast tego mamy dwa zwalczające się stada - czerń i tęczę. Odwieczne pole groteskowej bitwy. Nie-boże igrzysko.

sobota, 1 sierpnia 2020

"Żuławski. Szaman" Anna Szarłat - refleksja.

Szaman nie szatan

Wraz ze śmiercią Żuławskiego polska kultura straciła twórcę wyjątkowego. O takich ludziach pisze się dziś książki - Żuławski, Beksińscy. Takie ploty z magla o twórcach, którzy dla miłych pań pozostaną psycholami. Po ich śmierci tylko to nam pozostanie - ploty, babskie obgadywanie. Tym jest dzisiejsza kultura. Żuławski, Herzog, Tarkowski - twórcy bezkompromisowi, wierzący w swą artystyczną wizję, podporządkowujący sztuce swoje życie. Kocham ich filmy, które nigdy nie były pisane pod dyktando mód i wzorów. Anna Szarłat pisze o Żuławskim dobrze. Sfeminizowana, słaba i rozhisteryzowana kulturka mogłaby od "pani z magla" oczekiwać więcej - seksizmu, przemocy domowej, całego tego dzisiejszego zestawu jęków ku chwale poprawności i akuratności. Z książki wyłania się obraz postaci niejednoznacznej, skomplikowanej mimo całego skupienia na sobie i zalegającej duszę mgły zazdrości w zasadzie o wszystko. Gdyby był dostosowany i dopasowany nigdy nie stworzyłby takich filmów - filmów aktualnych swą metafizyczną prawdą. Anna Szarłat oddaje mu sprawiedliwość - miał najpiękniejsze kobiety, bo właśnie taki był. Okrutny, bezlitosny i jednocześnie pełen miłości i ciepła, a właściwie ognia, który spala na popiół - także najbliższych. Jak wytrzymał? Dzięki sztuce - ona pozostanie. Filmy i książki. Podczas lektury wracałem do tych wielkich dzieł - "Kobieta publiczna", "Na srebrnym globie", "Szamanka". I "Mowa ptaków" - zajechany przez syna scenariusz ojca. Tylko Andrzej Żuławski mógł wypełnić te sceny skrajnymi emocjami i wizją.

wtorek, 28 lipca 2020

Liberte reż. Albert Serra. Seans w opolskim kinie Meduza. Reminiscencja.


Nie chcę się wpuszczać w chore jazdy, ale fakt jest taki, że na Nowe Horyzonty Tournee pojechałem na rowerze do opolskiego kina Meduza. Jeden z nielicznych seansów "Liberte" Alberta Serry w Polsce - pornograficzne slow movie, jakiś filmowy paradoks, który nie powinien w historii sztuki filmowej zaistnieć, ale zaistniał.

Po pierwsze - dlaczego muszę jechać 100 kilometrów na rowerze (w sumie prawie 200 w obie strony), żeby zobaczyć "Liberte"? Tak - w Częstochowie kino artystyczne, kino prowokacyjne istnieje marginalnie. Wszystko tutaj dzieje się w duchu tęczowej poprawności, na zasadzie "tęczę mamy na ustach, a browning w kieszeni", więc w imię tej poprawności wykluczamy ile wlezie. Tak, czuję się wykluczony. Tak, czuję się zmarginalizowany w tym mieście bez serc i bez ducha. Wiem, że lepiej nie będzie. Wystarczy.

Za to cieszę się, że pojechałem do tego kina w Opolu. to był dla mnie autentyczny szok - parter w typowym bloku jako niszowe kino dla kilkunastu osób. Coś pięknego. Kino stworzone przez wielbicieli dla wielbicieli. Kilka zdjęć.
To było takie budujące, że można. Co z tego, że nie w moim mieście?

Na seansie "Liberte" była nas oczywiście trójka znajomych. Może i dobrze w dobie pandemii. Do samego filmu, będącego opisem skatologii i seksualnych wynaturzeń , nie potrafię podejść w sposób entuzjastyczny. Film, który przedstawia "liberte" - jedno z haseł rewolucji francuskiej - pokazuje bardziej piekło niewoli, piekło seksualnego uzależnienia, piekło przymusu ciągłej transgresji niż wolność. Serra zamęcza widza tą nudą uwięzionych aktorów, którzy na przemian  dla siebie stają się obiektami do oglądania i widzami. W gruncie rzeczy "Liberte" to nie artystyczna pornografia w duchu slow movie ale slow movie o naturze pornografii, która staje się okrutną nudą naszych czasów.

Ale chciałem ten film obejrzeć, bo pożądam tego, co wyjątkowe, jednostkowe, autorskie. A każdy film Alberta Serry jest właśnie taki.

poniedziałek, 13 lipca 2020

"Smak pho" reż. Mariko Bobrik - opinia.




Wietnamczyk w Warszawie - bohater filmu "Smak pho" - jest kucharzem w orientalnej restauracji i ojcem samotnie wychowującym 10-letnią Maję. Restauracja, w której serwował swoją specjalność, zupę pho, zmienia swój profil na sushi. Dla bohatera jest to porzucenie zasad, których do tej pory się trzymał, właściwie zdrada wietnamskiej tożsamości. Film pokazuje jak ścierają się świat dziecka, pragnącego zintegrować się z polską rzeczywistością, być taką jak rówieśnicy i ojca, który tęskni za ojczyzną.

Punkt wyjścia jest bardzo ciekawy, gorzej z realizacją. Reżyserka bowiem nie tworzy na ekranie osobistego dramatu dwojga ludzi wobec obcej rzeczywistości, a opowiada ckliwą historię rozpiętą między filmem dla dzieci a dokumentem o życiu dwójki bliskich ludzi. Infantylność wrażenia potęgowała u mnie muzyka jak z programu dla przedszkolaków. Marice Bobrik nie udało się wyjść poza lekcję integracji dla szkoły podstawowej. Szkoda. Szkoda tym bardziej, że ciekawe i klimatyczne zdjęcia, ukazujące Warszawę jak z lat 90-tych, mają swój urok. Dla nich warto.  No i są w tym filmie przebłyski prawdy spod warstwy zwietrzałego lukru - bohaterowie mają w sobie potencjał, by powiedzieć więcej o swoim życiu. Niestety - debiutująca reżyserka nie poradziła sobie w pracy z naturszczykami. Okazało się to zbyt trudne wyzwanie.

sobota, 11 lipca 2020

"Nasz czas" reż. Carlos Raygadas - opinia.

"Nasz czas" - kino jako intymny pamiętnik. Blisko 3 godzinny osobistej wiwisekcji kryzysu rodziny. Na ekranie widzimy Raygadasa i jego bliskich jako ich samych i widzimy jak zacierają się granice między filmową fikcją a rzeczywistością.

Rok temu po seansie na Nowych Horyzontach pisałem tak: "Nasz czas" reż. Carlos Reygadas Osobiste kino Reygadasa to w tym przypadku rodzaj pamiętnika. W filmie główne role zagrały autentyczne postaci - reżyser, jego bliscy i przyjaciele. W przepięknie sfilmowanej scenerii meksykańskiego rancza rozgrywa się dramat rozpadającej rodziny. W przeciwieństwie do "Siedzącego słonia" depresja bohaterów rodzi się w pięknym krajobrazie i dostatnim życiu. Raygadas tworzy, mimo poetyckich ujęć, bardzo realistyczny, w przeciwieństwie do jego wcześniejszych filmów, obraz relacji międzyludzkich. Ważną, w zasadzie symboliczną rolę odgrywa z pasją sfilmowana natura, która staje się jednym z bohaterów dramatu. Bardzo lubię takie osobiste, niezakłamane kino, ale nie zawsze efekt jest tak przejmujący. Przykładem takiej pułapki był przecież film Abla Ferrary "Tommaso", gdzie nie wszystko się udało 8/10

Raygadasowi się udało!

czwartek, 9 lipca 2020

Filmy 2020

26. "25 lat niewinności" reż. Jan Holoubek Obowiązek obowiązkiem i nie jest to kolejna filmowa biografia w stylu "Bogów" - gładka i przewidywalna. To podobało mi się najbardziej, że film o Tomaszu Komendzie jest zrobiony z mozołu każdego z 6540 dni, które jako pedofil-morderca spędził za kratami - czyli w hierarchii więziennej istota równa karaluchowi. Co uwierało? Najbardziej to, że nie pokazano dobrze mechanizmu terroru - dlaczego w śledztwie przyznał się, że był tam, gdzie być nie mógł, bo do zbrodni nie przyznał się nigdy. .Komenda prócz matki i najbliższych nie miał po swojej stronie nikogo. Dopiero po kilkunastu latach znaleźli się ludzie, których po prostu ludźmi warto nazwać. Reszta to my - winni i nieosądzeni, cieszący się życiem, gdy cierpią niewinni - tak, odebrałem ten film jako oskarżenie społeczeństwa.. "25 lat niewinności" łączy dramat sądowy, dramat więzienny, kino obyczajowe i historię kryminalną ale nie jest kinem gatunkowym w ścisłym znaczeniu tego terminu, gdyż w swej wymowie jest moralitetem. Nie na miarę Kieślowskiego czy Zanussiego, ale na miarę naszego współczesnego kina na pewno. Reżyseria Jana Holoubka, doskonałe zdjęcia i bardzo dobra rola mało znanego Piotra Trojana jako Tomasza Komendy czynią ten film wartościowym świadectwem o Polsce po roku 2000.
 
25.  "Najgorsze wiersze świata" reżyseria Gábor Reisz. Kino wegierskie rzadko mnie zawodzi. Tak było i tym razem. Bohater po przejściach powraca do Budapesztu i spotyka swoje wcielenia z dzieciństwa i młodości. Powrót do demoludów i co się z nami stało po upadku komunizmu. I lirycznie, i smutnie, i śmiesznie. Bardzo pozytywnie.
 
 
   24 "Ema" reż. Pablo Larrain Tak niegrzecznego filmu kobiecego nie widziałem nigdy. Dodam, że w wielu momentach historia ta jest poetyckim musicalem w rytmie reggaeton. Na sali OKF trzy osoby - to chyba standard, że jak nie ma ludzi w kinie to film świetny.
 
23 "Jak Bóg szukał Karela" reż. Vit Klusak, Filip Remunda
 
 Czescy ateiści chcą poznać fenomen polskiej religijności. Film porusza wszystkie aspekty tego zjawiska - Licheń, pielgrzymki, Radio Maryja, egzorcyzmy, pedofilia, ale jest tu dużo miejsca dla pozytywnego obrazu naszej duchowości w wymiarze indywidualnym.Ten film nie jest satyrą a autentyczną próbą zrozumienia. Ciekawie było spojrzeć na to, w czym żyjemy, oczami naszych południowych sąsiadów. Tak daleko, tak blisko.
 
22. "Dolina Bogów" reż. Lech Majewski r.2020 5/10
 
 Podobnie jak mój kolega Krzysztof Osica uważam, że dla sceny seksu że skałą warto było obejrzeć ten nie najlepszy i mocno pretensjonalny film Lecha Majewskiego.
 
21. "Żegnaj, mój synu" 2019 8/10 reż.  Xiaoshuai Wang
 
 Samotny, 3-godzinny seans w OKF. Z jednaj strony wdzięczność, że na sali nie było ludożerki, z drugiej muszę się pogodzić, że na kino artystyczne nie ma Częstochowie popytu i takich seansów w przyszłości nie będzie. "Żegnaj, mój synu" to nie jest kino tak magiczne jak na przykład "Jezioro dzikich gęsi", ale te zdjęcia mogę podziwiać w nieskończoność - bo ten film oprócz tego, że jest sagą z okresu chińskiej transformacji, jest przede wszystkim głęboko malarski. Te obrazy niosły film i mnie, jego jedynego widza
 
20. "Babyteeth" 2019 reż. Shannon Murphy 
 
 EnterXX Babyteeth. Jeśli myślicie, że to kolejna wersja filmu "Gwiazd naszych wina", to się zawiedziecie. Ten film balansuje na granicy absurdu, ukazując beznadziejną walkę nastolatki z rakiem. Długo wchodziłem w ten film, ale druga godzina wtłoczyła mi mocną dawkę beznadziei bez morfiny. Jest to też film o pierwszej i ostatniej nastoletniej miłości. Tonę w smutku, ale sobie nie popłakałem. Jego siła  tkwi w prawdzie, w tępym beznadziejnym bólu, którego nic nie uśmierzy.
 
19. "Jezioro dzikich gęsi" 2018  reż. Diao Yinan

Kino chińskie mnie nie zawodzi. Takie filmy jak "Siedzący słoń" HuBo czy oniryczna "Długa podróż dnia ku nocy" to wielkie kino. I "Jezioro dzikich gęsi" też ma swój delikatnie baśniowy klimat mimo brutalności gatunku kina gangsterskiego. To połączenie daje niezapomniany efekt. Potęgują go spore dawki świadomej gry kiczem, a do tego podróże wehikułem czasu do lat 80-tych  oraz mroczne zaułki i korytarze jak z filmów Fritza Langa. Wszystko jest pięknie sfilmowane i z tych kadrów wyłania się obraz współczesnych Chin zawieszonych gdzieś w nieokreślonej przestrzeni i czasie - w oczekiwaniu.


18. "Liberte" 2019 reż. Albert Serra

Do samego filmu, będącego opisem skatologii i seksualnych wynaturzeń , nie potrafię podejść w sposób entuzjastyczny. Film, który przedstawia "liberte" - jedno z haseł rewolucji francuskiej - pokazuje bardziej piekło niewoli, piekło seksualnego uzależnienia, piekło ciągłej transgresji. Serra zamęcza widza tą nudą uwięzionych aktorów, którzy dla siebie stają się obiektami do oglądania i widzami. W gruncie rzeczy "Liberte" to nie artystyczna pornografia w duchu slow movie ale slow movie o naturze pornografii, która staje się okrutną nudą naszych czasów.



 17. "Ojciec" 2019/Bułgaria
reżyseria

Umiera matka i umiera żona. Pozostaje dorosły syn - sierota i jego ojciec - wdowiec. I mnóstwo nierozwiązanych kwestii - win i uczuć. Film dość spokojny i przewidywalny, z nutką melancholijnego humoru. Miałem dużo skojarzeń z "Toni Erdmannem" Maren Ade, ale zarówno na polu groteski ocierającej się o surrealizm jak i w kwestii poczucia humoru "Ojciec" pozostaje daleko z tyłu. Za mroczny urok i specyficzne ciepło 6/10.

16. "Smak pho" reż. Marika Bobrik 3/10
Wietnamczyk w Warszawie - bohater filmu "Smak pho" - jest kucharzem w orientalnej restauracji i ojcem samotnie wychowującym 10-letnią Maję. Restauracja, w której serwował swoją specjalność, zupę pho, zmienia swój profil na sushi. Dla bohatera jest to porzucenie zasad, których do tej pory trzymał, właściwie zdrada wietnamskiej tożsamości. Film pokazuje jak ścierają się świat dziecka, pragnącego zintegrować się z polską rzeczywistością, być taką jak rówieśnicy i ojca, który tęskni za ojczyzną.

Punkt wyjścia jest bardzo ciekawy, gorzej z realizacją. Reżyserka bowiem nie tworzy na ekranie osobistego dramatu dwojga ludzi wobec obcej rzeczywistości, a opowiada ckliwą historię rozpiętą między film dla dzieci i reportaż o życiu dwójki bliskich ludzi. Infantylność wrażenia potęgowała u mnie muzyka jak z programu dla dzieci. Marice Bobrik nie udało się wyjść poza lekcję integracji dla szkoły podstawowej. Szkoda. Szkoda tym bardziej, że ciekawe i klimatyczne zdjęcia, ukazujące Warszawę jak z lat 90-tych, mają swój urok. dla nich warto.  No i są w tym filmie przebłyski prawdy spod warstwy zwietrzałego lukru - bohaterowie mają w sobie potencjał, by powiedzieć więcej o swoim życiu. Niestety - debiutująca reżyserka nie poradziła sobie w pracy z naturszczykami. Okazało się to zbyt trudne wyzwanie.
15. "Zaginiona dziewczyna" reż. Koji Fukada 8/10

Drugi, postpandemiczny pobyt w OKF. Na sali trzy osoby. Intrygujący tytuł, przypominający o koszmarku Davida Finchera z 2014 nie przyciągnął, nie zagrał. A film bardzo dobry. Bałem się, że to będzie hybryda - dziwne, niespełnione kino gatunkowe z pseudopsychologicznym przesłaniem. Nie. Film Fukady, oprócz kiepskiego polskiego tytułu, to japońska wersja najlepszych filmów Hanekego - nie tak ostra i surowa, ale przejmująca i prawdziwa.


Ichiko jest pielęgniarką, opiekującą się starszą, schorowaną kobietą z bogatego domu. Przy okazji pomaga córkom gospodyni domu w lekcjach. Pewnego dnia jedna z nastolatek zostaje porwana. Oskarżony zostaje siostrzeniec Ichiko, a ona sama zostaje wplątana w sprawę, o której nie miała pojęcia.


Historia Ichiko to historia zaszczucia. Fukada doskonale pokazał  proces eliminowania czarnej owcy ze stada, spychania  poza margines bez policji i wyroków sądowych. Film jest sterylny i wyciszony. Japończycy żyją tutaj w zasadach harmonii z otoczeniem. Dominuje nastrój stoickiego spokoju. Z tym samym spokojem, ci sami ludzie potrafią zdobyć się na okrucieństwo bezwzględnego chłodu, który zamraża życie Ichiko - w pewnym momencie życie jej otaczają ściany pokryte lodem. Ludzie ludziom nie dadzą szansy - przestrzega Fukada, oskarżając nasze stadne reguły.


Jeśli "Zaginiona dziewczyna" jest hybrydą to na pewno nie gatunkową, łączącą thriller z dramatem psychologicznym. "Zaginiona dziewczyna" to hybryda zaangażowanej społecznie kultury europejskiej spod znaku wielkich Austriaków - Bernharda i Hanekego i japońskiej tradycji, z jej czystością i spokojem, które tak nas potrafią urzekać, a u Fukady okazują się kolejną wersją więzienia.

14. Biały , biały dzień"  reż.Hlynur Pálmason.

  Ostatni raz w kinie byłem 27.02, cztery miesiące temu. Normalnie na liczniku miałbym około 50 filmów - do tej pory przez dwa pierwsze miesiące 2020 obejrzałem w kinie czternaście filmów. Powróciłem do OKF tydzień po otwarciu, by obejrzeć islandzki, kameralny dramat poświęcony żałobie.
Na sali pięć osób, termometr wykazał 36 stopni. Maseczki, żele, ale jak tu się oprzeć. Ten film inaugurował rok temu festiwal Nowe Horyzonty. Tłumy ludzi przewalające się między piętrami Kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu na przełomie lipca i sierpnia w poszukiwaniu najlepszych wrażeń i unikalnych filmów, których nie sposób obejrzeć w kinie. Dlatego staram się we Wrocławiu odpuszczać filmy, które trafią do dystrybucji. Szukam tam perełek, długich, wielogodzinnych seansów jak "White Noise" albo Lav Diaz.
Każdy seans powinien być magiczny - odkrywać coś jedynego w swoim rodzaju, wyjątkowego. Tyle zrozumiałem przez ten czas.

Indywidualizm twórcy jest tym elementem, który zamienia widowisko w magię.
Taki jest film  Hlynura Pálmasona.
Zatopiony w mlecznej mgle, malarsko sfilmowany "Biały, biały dzień" jest osobistą opowieścią o żałobie i ludzkich relacjach w jej kontekście.
I do takich filmów ograniczę swoje postpandemiczne wizyty w kinie. Resztę można z Netflixa, na 50-calowym telewizorze. Kino powinno być magią i świętem. TV i internet to proza życia.
1. "1914"  reż Sam Mendes
2. "Jojo Rabbit" reż Taika Waititi
3. "Cały ten cukier"
4. "Między morzem a oceanem"
5. "Magiczne noce" reż. Paolo Virzi
6 "Gwiazda Piołun" reż Henryk Kluba
To był pierwszy seans w OKF, była to zarazem premiera ostatniego filmu Henryka Kluby - reżysera pochodzącego z położonej blisko Częstcchowy Przystajni. Scenariusz napisał także związany z Czętochową Władysław Terlecki. Pięknie było powrócić do tego wszystkiego, czym OKF był na początku, a z czego tak niewiele dziś zostało. Film zapomniany, pominięty, film, który nie trafił w swój czas, a przecież dziś wydaje się wyjątkowy i pełen artyzmu na tle bardziej wspólczesnej, rodzimej produkcji. Okazuje się, że mamy u siebie perły arthouse'owego kina. Roman Gutek, byłoby pięknie przypomnieć te zapomniane perełki polskiej kinematografii.
7. "Psy3". W imię zasad. O tych, którzy odchodzą w imię zasad. I o tym, co nie zna zasad. To nie ma także płci. Pasikowski jest tak genialnym reżyserem, że Fabiańskiemu dał rolę jąkały, żeby uwiarygodnić brak dykcji aktora.
8. "La Strada" reż. Frederico Fellini
9. "Serce do walki" reż. Kacper Anuszewski
10. Gwiezdne wojny. Skywalker/ Odrodzenie
11. "Sokół z masłem orzechowym"
12. "Osierocony Brooklyn"
13. "Deerskin"

"Zaginiona dziewczyna" Koji Fukada - opinia.





Drugi, postpandemiczny pobyt w OKF. Na sali trzy osoby. Intrygujący tytuł, przypominający o koszmarku Davida Finchera z 2014 nie przyciągnął, nie zagrał. A film bardzo dobry. Bałem się, że to będzie hybryda - dziwne, niespełnione kino gatunkowe z pseudopsychologicznym przesłaniem. Nie. Film Fukady, oprócz kiepskiego polskiego tytułu, to japońska wersja najlepszych filmów Hanekego - nie tak ostra i surowa, ale przejmująca i prawdziwa.


Ichiko jest pielęgniarką, opiekującą się starszą, schorowaną kobietą z bogatego domu. Przy okazji pomaga córkom gospodyni domu w lekcjach. Pewnego dnia jedna z nastolatek zostaje porwana. Oskarżony zostaje siostrzeniec Ichiko, a ona sama zostaje wplątana w sprawę, o której nie miała pojęcia.


Historia Ichiko to historia zaszczucia. Fukada doskonale pokazał  proces eliminowania czarnej owcy ze stada, spychania  poza margines bez policji i wyroków sądowych. Film jest sterylny i wyciszony. Japończycy żyją tutaj w zasadach harmonii z otoczniem. Dominuje nastrój stoickiego spokoju. Z tym samym spokojem, ci sami ludzie potrafią zdobyć się na okrucieństwo bezwzględnego chłodu, który zamraża życie Ichiko - w pewnym momencie życie jej otaczają ściany pokryte lodem. Ludzie ludziom nie dadzą szansy - przestrzega Fukada, oskarżając nasze stadne reguły.


Jeśli "Zaginiona dziewczyna" jest hybrydą to na pewno nie gatunkową, łączącą thriller z dramatem psychologicznym. "Zaginiona dziewczyna" to hybryda zaangażowanej społecznie kultury europejskiej spod znaku wielkich Austriaków - Bernharda i Hanekego i japońskiej tradycji, z jej czystością i spokojem, które tak nas potrafią urzekać, a u Fukady okazują się kolejną wersją więzienia.

piątek, 3 lipca 2020

"Zdrajca" reż. Marco Bellocchio






Obejrzany na Nowych Horyzontach prawie rok temu   "Zdrajca" z pandemicznym opóźnieniem wkracza do kin. Epicki film mafijny jest inny niż obrazy Scorsese czy Coppoli. Bellocchio, mistrz kina nowofalowego  (wczesny film "Pięści w kieszeni" z 1965 roku) inaczej podchodzi do tematu Cosa Nostry niż amerykańscy reżyserzy. Dla mnie istotniejszym bohaterem niż sympatyczny bandzior, Buscetta, jest sędzia Falcone, który szukał dobra nawet w łotrach, by zwalczyć Ośmiornicę. I to przez pryzmat jego historii oglądałem "Zdrajcę". Bellocchio nie mitologizuje mafii, dlatego ten film może być odtrutką także na polskie kino i ohydy w stylu "Jak zostałem gangsterem". Trzy godziny monumentalnego i ważnego etycznie filmu nie zawiodą na pewno w krainę pretensjonalności i kiczu.
Po seansie rok temu pisałem tak: "  „Zdrajca” reż. Marco Bellocchio Sprawa sędziego Falcone opowiedziana z włoską elegancją, trzyma w napięciu od pierwszego eleganckiego ujęcia do samego końca, a opowiedziana jest z perspektywy Tommaso Buscetty, świadka koronnego, dzięki któremu w latach 80-tych za kraty trafiło kilkuset członków Cosa Nostry - wielu otrzymało wyrok dożywotniego więzienia. Kara śmierci dosięgła sędziego Falcone, choć wiedział na co się naraża, był konsekwentny w walce z mafią i zginął w zamachu wraz z małżonką. Niesamowita postać, heros tamtych czasów. Buscetta zaś dożył na wolności sędziwego wieku i zmarł z przyczyn naturalnych. Jeśli lubicie połączenie kina gangsterskiego z dramatem sądowym, nie zawiedziecie się."

Nie wiem, czy lepszy od "Ojca Chrzestnego" czy "Chłopców z ferajny". Na pewno bardziej sprawiedliwy.

wtorek, 30 czerwca 2020

"Biały, biały dzień" - refleksja około filmowa.

Ostatni raz w kinie byłem 27.02, cztery miesiące temu. Normalnie na liczniku miałbym około 50 filmów - do tej pory przez dwa pierwsze miesiące 2020 obejrzałem w kinie czternaście filmów. Powróciłem do OKF tydzień po otwarciu, by obejrzeć islandzki, kameralny dramat poświęcony żałobie.
Na sali pięć osób, termometr wykazał 36 stopni. Maseczki, żele, ale jak tu się oprzeć. Ten film inaugurował rok temu festiwal Nowe Horyzonty. Tłumy ludzi przewalające się między piętrami Kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu na przełomie lipca i sierpnia w poszukiwaniu najlepszych wrażeń i unikalnych filmów, których nie sposób obejrzeć w kinie. Dlatego staram się we Wrocławiu odpuszczać filmy, które trafią do dystrybucji. Szukam tam perełek, długich, wielogodzinnych seansów jak "White Noise" albo Lav Diaz.
Każdy seans powinien być magiczny - odkrywać coś jedynego w swoim rodzaju, wyjątkowego. Tyle zrozumiałem przez ten czas.
Indywidualizm twórcy jest tym elementem, który zamienia widowisko w magię.

Taki jest film  Hlynura Pálmasona.
Zatopiony w mlecznej mgle, malarsko sfilmowany "Biały, biały dzień" jest osobistą opowieścią o żałobie i ludzkich relacjach w jej kontekście.
I do takich filmów ograniczę swoje postpandemiczne wizyty w kinie. Resztę można z Netflixa, na 50-calowym telewizorze. Kino powinno być magią i świętem. TV i internet to proza życia.

sobota, 6 czerwca 2020

Zenon Sakson "Zaczarowany uber" - nierecenzja

Uber ponad, uber Poland, Mexico uber
Zaczarowana dorożka, zaczarowany dorożkarz, zaczarowany koń K.I.Gałczyński

Przeczytałem książkę „Zaczarowany uber”. Książka to zbiór. Zbiór odlotów. Zbiór jazd. Zbiór odjazd. Zbiór odjazdów. Napisał ją Zenon Sakson.

Kim jest Zenon Sakson? Jedyna pewna rzecz, że nie wiem, kim jest. Wiem, że nic nie wiem o Zenonie Saksonie. Nie wiem nawet, czy naprawdę istnieje. Czy nie jest to kolejny bot stworzony przez przywódcę Ha!artu, Mareckiego i jego lewicująco-lewitującą szajkę? Jak wspomniałem wyżej, nie wiem. Na skrzydełku napisano, że Zenon Sakson urodził się 1951 roku w Warszawie i był represjonowany przez komunę, więc wyemigrował do Meksyku. Te dwa światy przenikają się zgodnie z regułami realizmu magicznego na kartach opowiadań Saksona. Ale nazwisko sugeruje anglosaskie korzenie – czy objawia nam się tutaj podróżnik na miarę sfazowanego przez Kurtza Josepha Conrada? Tajemnica goni tajemnicę, bo nazwisko może przywodzić na myśl saksofon, „Saksofonistę” Wojtka Kowalskiego z Częstochowy i legendę brytyjskiego heavy-metalu, zespół „Sakson”. Zenon to może Laskowik, legendarny kabareciarz z Poznania? Dlaczego Zenon? Może z Elei Zenon, który wedle Wiki „ był uczniem Parmenidesa i należał do szkoły eleatów z Elei. Doskonalił sztukę prowadzenia sporów, którą rozumiał jako wykazywanie na drodze samego zestawiania pojęć prawdy własnej i cudzego fałszu”? Już sam autor nastręcza mi zbyt wiele problemów, by o tej książce pisać, a co dalej?

Dalej jest już tylko gorzej i trudniej. Zapętlenia na linii polsko-meksykańsko-saksońskiej tworzą odnogi i plączą się w gordyjskie węzły psychodelicznego rock'n'rolla w wykonaniu „Tito & Tarantulla”. Nie mam zamiaru tego porządkować, ponieważ nie chcę od razu zwariować. Powiem tak, tak mówią ludzie prozaiczni i przyziemni, a tego mi właśnie potrzeba w tym momencie pisania o uberowych jazdach Zenona Skasona, więc powiem tak: hipstertwo miesza się tutaj z dresiarstwem, klerykalizm i dewocja z wyziewami piekielnych otchłani, postkomunistyczny inżynier Karolak z „Cannibal Holocaust” i canabis, miasteczko Macondo z „Milczeniem bar(m)anów” (ewentualnie braminów). Jest to „Narcos” i podróż na San Escobar, polską republikę ubera, w stylu „Easy Rider”. Wszystko nie wiadomo po co. Z dylematu „śmiać się czy płakać” wybieram bramkę numer jeden, chociaż wiem, że za nią znajduje się Zonk.

Zenonie Saksonie, nawet nie pytam, co brałeś, bo psychodelicznym okiem pana Kleksa wpuszczonym w zakrętas twego hipokampa widać, że wszystko na raz. Poza tym nawet nie wiem, czy istniejesz, więc pozostaje mi wiara i ta książeczka. Wszyscy dziś i tak płacą kartą. Miłej lektury.

piątek, 5 czerwca 2020

Shoah reż. Claude Lanzman. Refleksja.

SHOAH reż. Claude Lanzman
Od 1986 roku, co kilka lat wracam do niego. Przypominam sobie.
Ten dokument o Holokauście trwa ponad 9 godzin i powstawał wiele lat – wiele lat podróży, poszukiwania świadków, poszukiwania prawdy – głównie w Polsce.
Ten film to jedna wielka konfrontacja, konfrontacja prawd. Wypowiadają się ofiary. Wypowiadają się oprawcy, wypowiadają się świadkowie. Wszystko po to, by zobaczyć prawdę.
Czy się udało?
To bardzo bolesny film dla Polaków. Bolesny, ale przez to tak ważny. Stworzyliśmy sobie mity o Polsce sielskiej i anielskiej i bohaterskiej, złotopszczołej Polsce kołodziejów. Ten dokument pokazuje jak odległe jest to wyobrażenie od mitu – mit nie jest prawdą.
Trzy małpki – nie widzę zła, nie słyszę zła, nie mówię zła.
Wtedy ocaleję.
Ludzie ocaleli. Przyszli na puste miejsca, zajęli puste domy i mieszkania. Cieszą się, że widzą Szymona Srebrnika, który jako chłopaczek śpiewał piosenkę zakuty w kajdany i ocalał. Ale czy chcą, żeby powrócił? Ta jego samotność w tłumie pod kościołem. Jakby nic się nie zmieniło. Przecież nikt nie zrozumiał tego, co się stało. Ofiary pozostały ze swą samotnością.
Dla świadków liczy się tu i teraz.
Kto jest winny?
To jest dobre w tym dokumencie, to jest w tym dokumrencie najlepsze, że unika łatwych diagnoz i odpowiedzi. Tak łatwo dać ponieść się fali emocji.
Widzę tych winnych – głód, bieda, ciemnota, zazdrość. Zło zawsze ma swoje źródło w pojęciach. Nie umiem być sędzią tych ludzi. Spotykałem tych, którzy tylko mówią. Wiedzą co by zrobili, jak się zachowali, jak ratowaliby dzieci z komór gazowych. Tego wtedy nie było. Było milczenie. Jedyny gest miłosierdzia, to gest podrzynania gardła. Za chwilę, gdy wjadą na teren Treblinki, nie będzie już na to szans. Nikt nie wierzył w to , co się działo, nawet ofiary. Nawet ten gest kolejarza był fikcją.
Nie potrafię być sędzią tych ludzi i uważam, że Lanzman też nim nie jest. Nie jest nim Henryk Grynberg w filmie Łozińskiego.
I pod koniec pojawia się postać Jana Karskiego. 'To nie był świat”. Widział tylko getto. Przychodził tu z innego wymiaru, przychodził w wymiar czegoś innego, czegoś , co można porównać do piekła. Piekło na Ziemi. Tego nie da się pojąć. Karski też tego nie pojmuje. To nie jest bohaterski opis Edelmana czy Moczarskiego. I to jest najbliższe prawdy. To jest obok nas. To jest utajona potencja. Że żyjemy obok piekła i nie jesteśmy tego w stanie unieść, nie jesteśmy w stanie tego zobaczyć. Zobaczyć prawdy.
To był ten sukces zła. Stworzyć fikcję. Stworzyć prawdę, która tę fikcję przerosła.
Tak łatwo mówić. Ale wszystko pozostanie fikcją także w tych słowach.
Dlatego jest tak ważne, żeby ten film zobaczyć.
Nie dla prawdy. Dla tej przerażającej fikcji, która przerosła rzeczywistość. Żeby zobaczyć, co kryje się za kurtyną antysemityzmu, wrogości, zawiści, zazdrości. Żeby zobaczyć to w sobie.
I nie pouczać. Tandetna dydaktyka na nic się tutaj zda. 
Shoah to część tej ziemi. Mojej ziemi. Ziemi, którą kocham. Koniec.

piątek, 15 maja 2020

Krótko o "Grze" Rubena Ostlunda


Gra w grę 


Dawno nie wstrząsnął mną żaden film tak jak „Gra” Rubena Ostlunda z 2011 roku, obejrzany dzięki Arte. Znany już bardzo dobrze z „Turysty” i „The Square” Ostlund w filmie tym jest bezkompromisowy i niepoprawny w nadzwyczajny jak na skandynawskie warunki sposób. Nawiązuje przy tym do najlepszych i najmroczniejszych filmów Hanekego.

Zaczynamy w galerii handlowej, gdzie mali chłopcy zostają posądzeni o kradzież telefonu przez starszych, ciemnoskórych chłopaków, którzy prezentują się jak młodociany gang emigrantów.Emigranci terroryzują chłopców z dobrych rodzin. Poddają ich opresji i kolejnym próbom psychicznej przemocy, unikając konsekwentnie przemocy fizycznej. To właśnie jest tytułowa „gra”, balansowanie na krawędzi przemocy psychicznej i fizycznej – chodzi o to, by nie przekroczyć tej cienkiej granicy i przy tym zadać jak najwięcej bólu i upokorzenia. Równolegle do podróży chłopców przez Goeteborg, Ostlund pokazuje absurdalną sytuację z pociągu, gdzie w przejściu ktoś postawił kołyskę – dramat chłopców i dramat obsługi pociągu zostają zrównane. System precyzyjnych norm tak samo traktuje terror jak złamanie dokładnych procedur w pociągu, tylko że chłopcy są gnębieni przez swoich nieletnich prześladowców, a obsługa pociągu przez kołyskę, która nikomu nie zagraża. To zrównanie dwóch bezradności pokazuje absurd systemu. Chłopcy są dręczeni w biały dzień w miejscach publicznych. Obrona ich przez pasażerów jest pozorna – nikt nie ma odwagi, by przeciwstawić się przemocy, także z tego powodu, by nie zostać oskarżonym o nietolerancję. Widz także jest w matni, spodziewając się najgorszego – Ostlund umiejętnie wprowadza nas w klimat horroru, a raczej horrorowej groteski, dotkliwej tym bardziej, że dotyczy dzieci.

Ostlund pokazuje w swoim filmie jak bardzo niebezpieczny stał się ten świat, gdzie precyzyjne normy nie radzą sobie z tym, co przychodzi doń z zupełnie innej rzeczywistości, ze świata notorycznej walki o dominację. Nie jest to film łamiący tabu w temacie emigrantów. Pokazuje natomiast jak świat Zachodu brnie w ślepy zaułek kłamstwa – kłamstwa o świecie sprawiedliwości, równości i bezpieczeństwie oraz naszej bezradności.

piątek, 1 maja 2020

O filmach Jana Nemca - "Diamenty nocy" "O uroczystościach i gościach"


Mroczny urok myśliwych - parabole filmowe Jana Nemca.

Widziałem tylko dwa filmy tego reżysera, jednego z czołowych przedstawicieli czechosłowackiej Nowej Fali, oba powstały w przeddzień Praskiej Wiosny. „Diamenty nocy” 1964 i „O uroczystościach i gościach” 1966, bo o nich mowa to filmowe parabole, które dziś zaczynają nabierać znów uniwersalnych sensów. Nie będę wnikał tu w strukturę filmową, ani opowiadał o twórcach i aktorach. Skoncentruję się na sensach – po pierwsze by nie przynudzać i być zwięzłym, po drugie by zachęcić do odkrycia na nowo tych obrazów, gdyż ich alegoryczna wymowa jest uniwersalna, ale także uderzyła mnie aktualność obu filmów.

„Diamenty nocy” to nietypowy obraz wojenny. Dwóch chłopców ucieka z transportu do obozu zagłady. Obraz jest pełen symboliki i oniryzmu – nie chodzi o sam klimat wojny i osaczenia. Nemec koncentruje się na samotności uciekinierów we wrogiej przestrzeni. Właściwie mało jest tutaj historycznych odniesień, które wskazywałyby konkretną sytuację historyczną. Reżyser wprowadza nas w sytuację egzystencjalną – samotność, strach, głód, elementy czysto zwierzęcego instynktu są przełamywane przez surrealistyczne wizje, retrospekcje i marzenia, które kontrastują swym ludzkim wymiarem z sytuacją zaszczucia. W pewnym momencie przywołany zostaje motyw polowania. Miejscowi ludzie uczestniczą równolegle w nagonce, kórej obiektem są chłopcy. Pogoń kończy scena biesiady, która tradycyjnie wieńczy polowania. Chłopcy, w zasadzie dzieci stają się myśliwskim trofeum, natomiast myśliwi stają się drapieżnikami fetującymi swój łup. Element animalny bierze górę nad ludzkim – radość ze schwytania bezbronnych i uczta są tryumfem odczłowieczenia, braku współczucia czy choćby rysy litości.

Czy można sobie wyobrazić bardziej niepokojącą wizję? W dwa lata póżniejszym filmie „O uroczystościach i gościach” ton kafkowskiwego horroru wybrzmiewa jeszcze bardziej. Niby sielankowa sytuacja – rozbawiona grupa udaje się na łono natury, po drodze odbywa się piknik i kąpiel w strumieniu. W pewnym momencie pojawiają się tajemniczy przewodnicy, którzy zmuszają grupę kobiet i mężczyzn do dziwnych zabaw, które mi przypominały eksperymenty Zimbardo z więźniami i strażnikami. Grupa ta nieco kojarzyła mi się ze świtą Wolanda z „Mistrza i Małgorzaty”. Ta drama ma u Nemca iście diabelski wymiar i symbolizuje ubezwłasnowolnienie podróżnych. Od tej pory są zdani na łaskę swych gospodarzy. Wszyscy docierają w końcu na polanę, gdzie ma dojść do uczty wydanej przez ważną osobistość – jej ważność podkreślona jest białym garniturem, podczas gdy reszta gości jest ubrana w ciemne kolory. Wszyscy ucztują i są zadowoleni, ale sielanka jest pozorna. Gospodarz co chwila ma wątpliwości, wydaje się drobiazgowy – wszyscy muszą się tutaj dobrze bawić. Nie ma zgody na niezadowolenie. Jedna osoba się wyłamuje i opuszcza spotkanie. Rozpoczyna się polowanie. Korowód pijanych myśliwych rusza w pościg.

Polowanie i uczta – te dwa elementy łączą „Diamenty nocy” i „O uroczystościach i gościach”. Oba filmy balansują na krawędzi surrealizmu i groteski. To jest cecha dość charakterystyczna dla czechosłowackiej Nowej Fali – pozorny realizm sytuacji, który niepostrzeżenie wkracza w klimat kafkowskiego horroru. Ludzie ukazani przez tego twórcę z egzystencji wchodzą w instynkt i dostajemy już tylko dwa instynkty – łowcy i ofiary. Ta paraboliczna wymowa owych „nieludzkich” polowań staje się zobrazowaniem „nieludzkiego” systemu, w którym funkcjonujemy. I ta paraboliczna wymowa o zniewoleniu i polowaniu, o ścigających człowieka psach i myśliwych ma dla mnie uniwersalną wymowę. To dzieje się tu i teraz. Nie tylko w przededniu Praskiej Wiosny.

piątek, 24 kwietnia 2020

Derek i After life. Ricky Gervaise - refleksja

Derek i After life

Znajomi, których interesuje trochę moje zdanie nt. filmów, wiedzą, że seriale to nie do końca moja bajka. Regularnie sprawdzam rzeczy, które robią zamieszanie – na ogół się rozczarowuję. Wyjątkiem jest dla mnie nurt „comedy noir” - użyłem tego zwrotu na swój użytek, dla określenia tego, co łączy śmiech i powagę, a przede wszystkim jest doprawione nutą czarnego humoru. Tak było w przypadku „Breaking bad”, wcześniej „Twin Peaks” i długo, długo nic. Nie brały mnie „House of Cards” czy inne hity, gdzie także sporą garść czarnego humoru można było znaleźć. Nawet taki „Shameless” mnie trochę znudził. Ale polubiłem z dużym poślizgiem amerykańskie „Biuro”, polubiłem i to bardzo. Niby megaśmieśzne a jednak serio i jeszcze ten typ, którego gra Steven Carell- niby beznadziejny ale da się lubić. Nie wiedziałem, że pierwowzór dla amerykańskiego Biura stanowił serial z 2001, dzięki któremu zaistniał angielski komik, Ricky Gervais.
Przypadkowo ostatnio natknąłem się na oryginalną opinię na temat serialu Gervaisa z 2012 „Derek” i wsiąknąłem w ten sitcom/niesitcom. Formuła niemal identyczna jak w „Biurze” , czyli jest to trochę mockument, tyle że w „Biurze” było to życie zawodowe pracowników korporacji a w „Dereku” jest to Dom Pomocy Społecznej, mówiąc po naszemu. Podobną formułę wykorzystał film”Co robimy w ukryciu”, gdzie grupa filmowców śledzi życie wampirów – wszyscy znajomi kinofile wiedzą jak lubię ten film. W ogóle formuła mockumentu mnie bierze na całego od czasu filmu „Człowiek pogryzł psa” z genialnym Benoitem Poelvoorde w roli seryjnego mordercy, który odgrywa genialny filmowy monodram przed zszokowanymi filmowcami, rejestrującymi jego życie zawodowe.

„Derek” to autorski projekt Gervaisa. Omijałem jego twórczość szerokim łukiem, znając długie metraże tego twórcy – jego „Było sobie kłamstwo”, „Ghost town” czy ostatnio „Specjalni korespondenci” nie poruszyły mnie wcale. Z „Derekiem” było inaczej. Z jednej strony miejsce – Dom Spokojnej Starości, z drugiej postać głównego bohatera – upośledzonego Dereka, granego z niesamowitym wczuciem przez samego Gervaisa, z trzeciej silna postać kobieca – grana przez Kerri Goldiman kierowniczka tego pensjonatu, stojącego na skraju bankructwa, z czwartej całe panoptikum postaci drugo i trzecioplanowych – staruszków i odszczepieńców na czele z oblesnym Kevem. Hannah jest niesamowita bo jest to antykobieta sukcesu, poświecająca się dla innych bezgranicznie, jakby autor wlał w nią empatii za całą ludzkość, a jej sukces jest antysukcesem, mierząc dzisiejszą miarą – walka o podopiecznych, kontakt ze śmiercią i jej zrozumienie, nieciekawa sceneria i praca bez efektów materialnych po 16 godzin na dobę. Derek z kolei to ukazanie dobra w człowieku, który przez swój defekt jest na marginesie społeczeństwa. Komizm tej postaci wynika z poruszającej szczerości i akceptacji świata takiego jakim jest, znajdowanie dobra tam, gdzie tak trudno je zobaczyć – u kresu życia i wybaczania zła. „Derek” balansuje na skrajnościach emocjonalnych – odrażający poprzez postać wyrzutka i seksualnego neurotyka Keva, ponury nastrój i nawet zapach starości tego miejsca a z drugiej wypełniony oddaniem, bezinteresownością i miłością. W moim przekonaniu nikt tak nie opowiedział o Domu Spokojnej Starości czy o starości w ogóle.

After life mnie tak nie rozłożył emocjonalnie, choć też jeździ po skrajnościach, poruszając temat przedwczesnej śmierci, depresji i samobójstwa. Do tego alkoholizm, narkotyki i wulgaryzmy. Tony, dziennikarz małomiasteczkowego pisemka, przeżywa śmierć swojej żony i nie może wyjść na prostą w swoim życiu „after life” - przypominał mi mocno o świrze Koterskiego. Spotykamy znów tych samych aktorów i to było dla mnie bardzo miłe, bo jakoś potraktowałem ten film jako kontynuację „Dereka”. Fakt, że cykl sześciu odcinków jest bardzo nierówny, ale dla tej atmosfery rozpiętej na skrajnościach wiele mogę wybaczyć.

Dziś premiera drugiego sezonu „After life”. Znów będę się cieszyć i smucić.

środa, 22 kwietnia 2020

Recenzja książki "Polska przydrożna" Piotra Mareckiego wyd. Czarne


Ostatni taki trip

Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba, podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów Nieba! Tęskno mi, Panie! C.K. Norwid

Już nigdy nie będzie takiego lata M. Świetlicki

Przy drodze stała, podwózki nie chciała Bracia Figo Fagot

To są dwie książki. Pierwsza, „Polska przydrożna”, to ta wydana przez Czarne i spisana przez Mareckiego historia wieczoru kawalerskiego, który trwał dwa tygodnie upalnego i ostatniego takiego lata 2019 roku. Był apetyt: Przy drodze stała, podwózki nie chciała, jagód nie miała i grzybów nie miała, jak śpiewa wokalista popularnego wśród młodzieży przydrożnej zespołu Bracia Figo Fagot. Ostatni taki rajd przed wyrokiem urzędnika Stanu Cywilnego. Dlaczego tą pierwszą książką się rozczarowałem, powiem za chwilę.

Druga książka to ta wirtualna, która powstawała i powstaje cały czas na facebooku i instagramie i która ma wielu autorów, książka składająca się z komentarzy. Znając upodobanie wydawnictwa Ha!art i Piotra Mareckiego do literackich eksperymentów, jakim było choćby przetłumaczenie przez translator Google „Króla Ubu” Alfreda Jarry'ego, nie zdziwiłbym się, gdyby takie „komentarze do Polski przydrożnej” ukazały się drukiem. I ta druga książka spełniła moje oczekiwania poprzez swą niejednorodność, kontrast odbiorów i humor - często niezamierzony i nieświadomy, pisany z górnych rejestrów tak zwanych istotnych wartości.

Ale wróćmy do tej pierwszej książki, do papierowej „Polski przydrożnej”. Zapowiadał się reportażowo-poetycki erotyczny hardkor – coś w stylu „White Noise”, coś w stylu takich poetycko-filmowych reportaży Antoine'a dAgaty, penetrującego w przenośni i dosłownie burdele w najróżniejszych zakątkach świata. I to było dla mnie spore rozczarowanie, ponieważ książka jest zupełnie o czymś innym, a jedyną sceną erotyczną jest jak Marecki kąpie się nago w jeziorze – polski artystowski standard. Oczekujesz tabunów gotowych na wszystko Pań, a dostajesz gołego chłopa. Taki to miał być ten trip? Jak żyć? Dokąd zmierzasz, Polsko? I takie tam standardowe jęki rozpaczy wyrywały się z mej udręczonej duszy, gdyż ten tajemniczy świat dalej pozostanie „światem nieprzedstawionym”.

A „Polska przydrożna” to taka jazda po zapomnianych zakątkach, bocznych drogach i miejscach, które znaliśmy wcześniej z filmu „Arizona” Ewy Borzęckiej czy znanego dokumentu „Czekając na sobotę” - postpegerowska sceneria i zapomniane miejsca oraz ludzie. Do opisu tej podróży, która trwała prawie 5000 kilometrów, autor dodał własne zdjęcia, które stanowią ekwiwalent opisu krajobrazu, gdzie świat zatrzymał się na pograniczu komuny i kapitalizmu.

To są miejsca, z których się ucieka albo w których cały czas na coś się czeka. Te miejsca to setki dziwnych nazw miejscowości, o których mało kto słyszał, to tysiące starych szyldów, zapadających się lub remontowanych na okrągło budynków, gdzie życie walczy ze śmiercią – nic tutaj nie jest na stałe a perspektywa przyszłości wydaje się niewyraźna. Spotykani przez Mareckiego ludzie też tkwią w jakimś oczekiwaniu – tak, przekleństwo „Wesela” cały czas pozostaje u nas aktualne. Dla ludzi tych jeden świat przeminął, ale ten nowy jeszcze nie nadszedł albo, co gorsze, jest nie do przyjęcia.

Nie było dla mnie w „Polsce przydrożnej” szyderstwa. Dostrzegłem raczej swoistą nostalgię i niepewność. Niedawno spotkałem w takim miejscu rolnika, który modlił się o deszcz jak szaman, gdy dookoła nuworysze budują dacze i cieszą się słońcem. Przeszkadzała tym nowym i załapanym na nowoczesność sterta gnoju za stylizowanym na ludowo płotem. Ci nowi piszą pozwy, ściągają policję, gdyż ich Sobota ważniejsza, ich letniska nikt nie ma prawa zakłócić, ich relaksu nie może zabrać żadna epidemiologiczna mucha, kogut piejący o piątej rano, ani traktor ruszający w pole o świcie. Tutaj dostrzegam ów elment wspólny między tym starym i minionym a tym „mareckim” „less waste” światem bez plastikowych kubków. To przecież rolnik polski, mimo tych wszystkich przemian i kolektywizacji, nie mógł zdzierżyć marnotrastwa, to dla niego chleb był i pozostał świętością - „kruszyną chleba podniesioną z ziemi przez uszanowanie dla darów Nieba”. Mam wrażenie, że Marecki właśnie tego w „Polsce przydrożnej” szukał. Szukał i nie znalazł. W tym kontekście „Polska przydrożna” to pytanie o szansę na zmianę, jednak pozostaje ono zawieszone w próżni.

A co pozytywnego w tej książce? Jest to przecież dla nas propozycja bardzo aktualna w dobie pandemii – podróże bliskie lecz fascynujące mimo braku atrakcji wymyślonych dla zabicia czasu kanikuły przewalających się tłumów turystów. Wejście w pobliski krajobraz dla refleksji i kontemplacji tego, czego nie dostrzegamy w codziennym, zwykłym doświadczeniu życia. Gdy nie będzie nam tak prosto nawiedzać egzotyczne krainy i zamknięte plaże w Egipcie w promo „last minute”, pozostanie zawsze kamping nad pobliskim jeziorem i podróż bardziej do wewnątrz niż lans fotami na insta z eksluzywnych kurortów all inclusive. Dobrze to, czy źle? Ja to po prostu lubię i uważam taką turystykę za najlepszy pomysł. Szykuję swój rower na taki road trip bez celu i gps. Już nigdy nie będzie takiego lata. Ale będą inne, może lepsze.