Dom (zly)

Dom (zly)

czwartek, 25 sierpnia 2016

Recenzja książki "Żydzi" Piotra Zychowicza - wyd. Rebis

                                                   zdjęcie okładki i recenzja lubimyczytac.pl

Na stos

Autor recenzji: lapsus
Autor książki: Piotr Zychowicz
 
Widmo krąży nad Polską. Widmo antysemityzmu. Właściwie Polska antysemicka jest faktem – potwierdzają to liczne teksty i opracowania. Filmy takie jak „Ida” czy „Pokłosie” zbierają liczne nagrody i chwalone są za to, że nazywają rzeczy po imieniu, czyli pokazują Polaków jako morderców Żydów. Tak samo mamy w literaturze, gdzie Jan Tomasz Gross otworzył nam oczy na zbrodnicze oblicze Polaków. Takich książek i filmów jest więcej, a wszystkie czynią wiele szumu. Ja ostatnio przeczytałem książkę Mikołaja Grynberga „Oskarżam Auschwitz” , ale książka ta nie była oskarżeniem Auschwitz, ale oskarżeniem Polaków, którzy są odpowiedzialni za zagładę Żydów podczas II wojny światowej, a w stan oskarżenia stawiały polskie społeczeństwo dzieci ocalałych z Shoah, za którymi Mikołaj Grynberg podróżował po całym świecie. Jeśli uważasz inaczej, wiedz, że jesteś antysemitą i czas zmienić pochlebną opinię na własny temat – taki przekaz płynie dziś z każdego medium, które hołduje zasadom tolerancji, otwartości, równości. Bowiem to polski antysemityzm stoi u źródeł całej polskiej nietolerancji i całego polskiego faszyzmu. Bo Polska jest najgorszym faszystowskim bagnem, a katolicki fundamentalizm jest gorszy od islamskiego. No może jeszcze Węgry nam dorównują.

W tym kontekście książka „Żydzi. Opowieści niepoprawne politycznie” Piotra Zychowicza jest paszkwilem na polskość. Zychowicz ma zaledwie 36 lat i kilka opasłych tomów historycznych na swoim koncie, z których najbardziej znaną jest poświęcona powstaniu warszawskiemu książka „Obłęd 44”, w której ten bezczelny żółtodziób śmiał podważyć sensowność powstańczego heroizmu i wskazać bezsensowność przelanej w nierównej walce przez Polaków krwi. „Żydzi” jest jednak zupełnie inną książką niż parahistoryczne popisy pana Zychowicza, gdyż składa się z wywiadów i to wywiadów, które autor zamieszczał w prawicowych brukowcach, takich jak „Uważam Rze”, „Rzeczpospolita”, czy „Historia Do Rzeczy”. Na domiar złego rozmówcami pana Zychowicza byli w dużej części żydowscy historycy i intelektualiści, którzy, pewnie zmanipulowani przez przebiegłego polaczka, ośmielili się wyjść poza schemat antypolskiej perspektywy. Po prostu zgroza, faszyzm, goebels.

„Żydzi” składają się z pięciu części - „Rozmowy z Żydami”, „Rozmowy o Żydach”, „Komuniści, syjoniści, kolaboranci”, „Izrael kontra PRL” i najbardziej kontrowersyjna „Żydzi a 17 września”, o tym jak ludność żydowska radośnie witała na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej drugiego okupanta. Z rozmów tych wyłania się skomplikowany i wcale niejednoznaczny obraz stosunków polsko-żydowskich, co więcej, Zychowicz nie waha się przedstawiać różnych punktów widzenia, a więc także tych, które są bardzo krytyczne względem Polaków. Ale to wszystko jest i tak mydlenie oczu, zresztą słowo „mydło” nabiera w kontekście tych artykułów szczególnego znaczenia, bo właśnie w ten sposób określali izraelscy Żydzi ocalałych z Zagłady zaraz po wojnie, a sytuacja w ocenie tych postaw uległa zmianie dopiero w latach 60.

I Zychowicz czepia się tej historycznej względności, pokazuje w tych rozmowach jak temat Holocaustu zmieniał się przez pół wieku od zakończenia wojny. Wskazuje jak doszło do powstania „przedsiębiorstwa Holocaust”, które generowało zyski oraz dogmaty na temat Zagłady. Do tego wskazuje na różne źródła, nie tylko te, które są uprawnione do tworzenia oficjalnej wersji historii i to jest największa hańba tej książki, że opiera się na heretykach i że nie traktuje historii jak religii. Za to wszystko Zychowicz winien spłonąć na stosie. Przypominam, że słowo Holocaust oznacza ofiarne całopalenie.

Zychowicz manipuluje faktami. Twierdzi, że spośród Polaków właśnie najwięcej ma tytuł „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”, że w Polsce za ukrywanie Żydów groziła kara śmierci i zabijane były za to całe polskie rodziny. Odważa się także przypominać, że to nie Polacy stworzyli obozy koncentracyjne na terenie Polski, tylko okupujący ją Niemcy. Bezczelność sięga w tych momentach zenitu. Nie wolno tak mówić, nie wolno tak pisać. Widmo krąży i nie wolno, go przywoływać pod żadnym pretekstem. Historia ma uczyć takiej wersji zdarzeń, która jest potrzebna, by widmo nas nie dopadło.

Zychowicz, „prawicowy” podkreślę publicysta i historyk, jest autorem innej karkołomnej tezy, że Polacy w czasach II wojny światowej winni, jak większość narodów europejskich, sprzymierzyć się z hitlerowcami i dbać o swój interes, a nie przelewać krew w podziemiu i masowych egzekucjach. Cóż – nie zgadzałem się z tak postawioną tezą, ale dziś, kiedy widzę, jak robi się z mojego narodu najgorszy sort antysemityzmu, że powszechnie głosi się, że to Polacy a nie hitlerowcy są odpowiedzialni za Holocaust, , to zaczynam rozumieć, że z makiawelicznym kłamstwem historii nie można dyskutować, tylko trzeba walczyć z nią jej własnymi metodami. Inaczej nawet ofiary mogą stać się oprawcami. Ale ja jednak będę dalej dumny z faktu, że Polacy nigdy nie podpisali cyrografu faszystowskiemu diabłu. Ale z tym stosem dla Zychowicza to jednak trochę przesadziłem.

niedziela, 21 sierpnia 2016

Recenzja książki Charlesa Bukowskiego "Zapiski starego świntucha" - wyd. Noir sur Blanc

Miasto otwarte

recenzja i zdjęcie okładki lubimyczytac.pl
           
                                 

 

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Zapiski starego świntucha
Autor książki: Charles Bukowski

Pod koniec lat 60. John Brayn zaczął wydawać w Los Angeles alternatywną gazetę Open City. Do współpracy zaprosił Charlesa Bukowskiego, który miał już pod 50 lat, był już dosyć znany, ale jego najlepsze dzieła nie ujrzały jeszcze światła dziennego. Jak na pogrobowca bitników przystało Hank nie opływał wtedy w dostatki, a stała rubryka do popularnego wówczas czasopisma także nie była żyłą złota. Pamiętajmy jednak, że, jak mówi stare, polskie przysłowie - „za pieniądze ksiądz się modli”, a wydane w 1969 roku „Zapiski starego świntucha” są dobrym wyborem tekstów Bukowskiego z Open City. Dobrym, bo Hank był wtedy w dobrej formie i dobrym, bo tego wyboru dokonał sam Hank.

Kim jest świntuch? Stary świntuch? Ma pod pięćdziesiątkę, nie wychyla za kołnierz, marzy o nieletnich dziewczynkach i zamęcza porządnych ludzi swoimi zepsutymi wywodami. Stary świntuch nie przepada za pracą, nie ma też uregulowanego trybu życia, liczy się dla niego tylko spełnianie najbardziej syfiastych przyjemności tego świata. Większość ludzi omija „starego świntucha” z daleka, a nawet chciałaby go widzieć odizolowanego za kratkami, by nie mógł zbliżać się do „przyzwoitych” ludzi i nieletnich dziewczynek oraz nie sączył swego świńskiego jadu do uszu porządnych obywateli. Jeśli mimo to macie ochotę, by ktoś was wnerwiał i deprawował na przestrzeni blisko 250 strom tekstu, to „Zapiski...” są na tę okazję najlepszą okazją.

Wyobraźmy sobie rok sześćdziesiąty któryś i te teksty. Minęło prawie 40 lat, a pewnie, gdyby dziś się ukazały to zrobiłyby niemało zamieszania obyczajowego. Bukowski nie znał granic tak zwanej „moralności” i nigdy nimi się nie przejmował, a jeśli ktoś uznał jego pisanie za obrazoburcze, to zapewne nie mógł powiedzieć autorowi „Na południe od Nigdzie” lepszego komplementu. Trochę prowokator, taki który idzie na strzała i cieszy się, gdy znajdzie się ktoś, pragnący mu obić gębę. Ten typ tak ma i lepiej nie spotkać go na swojej drodze. Lubił się bić. Na słowa i na pięści. Miał też dar do przyjmowania ciosów, jak w „FightClubie”. No i nigdy nie płakał.

Te teksty nie mają tytułów. I są takie trochę od sasa do lasa. Szczerze mówiąc, brakuje tu chyba tylko przepisów kulinarnych albo na ulubiony drink Bukowskiego. W Polsce taką literaturę można określić jako „sylwy”, czyli takie gawędy szlacheckie o życiu i nie tylko, a w zasadzie to o wszystkim. Ale pamiętajmy, że w wypadku tej książki Bukowskiego mamy do czynienia z połączeniem literatury z publicystyką i że tutaj nie obowiązują żadne podziały krytyczno-literackie. Po prostu jest to cotygodniowa porcja tekstu, pisana dla mamony i w zależności od nastroju. Większość to opowiadania, do których przyzwyczaił nas Hank, że z brudnego życia i zasyfiałej rzeczywistości. Jednym słowem „Zapiski starego świntucha” to literacka wolność, gdzie Bukowskiego nie obowiązywały żadne sztuczne ramy, czyli to w czym autor „Z szynką raz!” czuł się najlepiej.

A na zachętę jeden z najlepszych cytatów z Hanka, który znajdziecie w tej książce : „upadłem na ulicę pełną szczurów, zużytych prezerwatyw, podartych gazet, uszczelek, gwoździ, spalonych zapałek, pudełek po zapałkach, zaschniętych dżdżownic; na bruk lepki od obciągania fiutów, mokry od sadystycznych cieni, zagłodzonych kotów, podpasek, petów. I wtedy do mnie dotarło, że przecież i tak mam szczęście, bo to "pokorni odziedziczą ziemię" . Niesmacznej lektury, stare świntuchy!

środa, 17 sierpnia 2016

Recenzja książki Kariny Bonowicz "I tu jest bies pogrzebany" - wyd. Czwarta strona

Literacki kogel-magiel

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: I tu jest bies pogrzebany
Autor książki: Karina Bonowicz
                                                zdjęcie okładki i recenzja lubimyczytac.pl
                                                                                

tu jest pies pogrzebany tututu Miron Bialoszewski

Nie pies tylko bies. Taka książeczka „I tu jest bies pogrzebany” Kariny Bonowicz. A ten wiersz Białoszewskiego jest bardzo smutny, bo jest o śmierci. Książka Kariny Bonowicz też jest o śmierci. Tak jak wiersz Białoszewskiego. Ale powieść Bonowicz nie jest wcale smutna. Wiersz Białoszewskiego też chyba nie.

najpierw na pół go było śniegu
jak sie patrzyło z werand sanatorium
i to był pies jak się patrzy Miron Białoszewski

Piątka bohaterów, których życie kręci się wokół zakładu pogrzebowego. Brzmi dobrze. Ale czy to romans, czy kryminał, czy horror, a może scenka rodzajowa na część surrealizmu, komedia omyłek w stylu dell'arte? Wszystko tu jest, bo „I tu jest bies pogrzebany” to prawdziwa sztuka remiksu – jak napisałem w tytule literacki kogel-mogel. A magiel? Bo to jednak babska książka, ale w pozytywnym sensie, bo jeszcze takiej babskiej książki nie czytałem. Znaczy to ni mniej ni więcej, że Karina Bonowicz poprzez zabawę konwencjami umiejętnie przełamuje schematy kobiecej literatury popularnej.

a potem tyle go było
co zeszłorocznego śniegu
jak się jechało tam gdzie nie trzeba
ale to był inny pies
co z jednej strony zdechł
a z drugiej mnie trącał
pogrzebany
(pożegnalny pożegnany) Miron Białoszewski

Podobnie, jak u Białoszewskiego, mamy tutaj ciężki, smutny temat, przełamany dystansem i humorem. Bo najważniejsze się nie bać. Czwórka bohaterów: Edward – pisarz-nieudacznik, Nina – siostra-hipochondryczka, ale zakochana w pewnym lekarzu. Maria – siostra, żona Edwarda, pracownica zakładu pogrzebowego, Jakub – lekarz, wstydliwy wobec kobiet, ale zakochany w Ninie. A nad wszystkim czuwa Eugeniusz – ojciec i właściciel zakładu pogrzebowego, który konkuruje o zwłoki z Tłustym Albertem. I sporo, sporo tych zwłok. Tylko biesa tu nie ma, ani piesa, bo pogrzebany. Każdy z nich nosi w głowie swój świat i widzimy te perspektywy jak na dłoni, bo każdy z bohaterów to osobna narracja, a narracje te przenikają się, tworząc zaskakujący splot zdarzeń nad niepogrzebanymi póki co zwłokami.

No właśnie – nie bać się! Tutaj jest najważniejszy humor, nie horror! Ta książka oddala złe myśli, rozwiewa smutki, przegania depresję. „I tu jest bies pogrzebany” to literacki kogel-magiel, który jest odpowiedzią na mrok, dopadający nas czasami w bezsensownym, codziennym pędzie. C'est la vie, więc proszę o uśmiech!

piątek, 5 sierpnia 2016

Recenzja książki Boualema Sansala "2084. Koniec świata" - wyd. Sonia Draga

03-08-2016

Islamska postapokalipsa 

recenzja i zdjęcie okładki www.lubimyczytac.pl

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: 2084. Koniec świata
Autor książki: Boualem Sansal

Urodzony w 1949 roku Boualem Sansal jest Algierczykiem i zdecydował się pozostać w Afryce Północnej, mimo że jego twórczość wzbudza tam duże kontrowersje. Powodem jest ateistyczny światopogląd Sansala, któremu autor daje wyraz także w swojej powieści „2084. Koniec świata” wydanej przez wyd. Sonia Draga, a przetłumaczonej przez Lillę Teodorowską.

Abistan to imperium, gdzie wszystko determinuje religia. Nazwa tego kraju, który powstał po wielkim kataklizmie, pochodzi od proroka Abiego, wysłannika na ziemię boga - Yolaha. Świat Abistanu to głód, choroby, bezsensownie przelewana krew i publiczne egzekucje. Każdy osobisty pogląd jest niszczony w zarodku, a byle podejrzenie może skończyć się śmiercią w męczarniach. System inwigilacji został doprowadzony do perfekcji, ludzie żyją bez dostępu do mediów i oświaty, które mogłyby zmienić ich percepcję, natomiast władza dysponuje najlepszymi środkami i technikami, dzięki którym można prześwietlić nawet ludzkie myśli. W wersji kapłanów, którzy sprawują pieczę nad ludem Yolaha, naród żyje w poczuciu szczęścia, które płynie z wiary.
Ati – główny bohater „2084” - zaczyna wątpić w narzucane mu z góry prawdy i próbuje zweryfikować dogmaty teokratycznego świata.

Aluzje do „Roku 1984” George'a Orwella są tutaj nadto czytelne, ale jest to zupełnie inna książka. Dzieło Orwella wynikało z oświeceniowej tradycji utopii, natomiast konwencja jaką przyjął Sansal to powieść drogi. Na ten sposób narracji został narzucony jeszcze jeden, dużo ważniejszy elementy – oto mamy świat, który przypominał mi rzeczywistość średniowiecznych eposów. Są tutaj zatem przygody, które przeżywają bohaterowie w swojej drodze oraz okrucieństwo i frenezję średniowiecza , a nad tym wszystkim czai się zgroza narzuconego systemu wartości, dla którego nie liczy się ludzkie życie, a wojna jest stanem permanentnym.

Myślałem w kontekście „2084” jeszcze o pustynnej postapokalipsie, postapokalipsie rodem z państwa Daesh, bowiem narracja, która została zaproponowana przez autora jest zupełnie inna od tej, do której przywykliśmy. Dlatego jest to powieść trudna w odbiorze. Trzeba przemóc swoje czytelnicze przyzwyczajenia i wrócić tysiąc lat wcześniej, do czasów gdy na średniowiecznych placach publicznie palono i torturowano więźniów ku uciesze gawiedzi. To celowy zabieg Sansala – by opowiedzieć o przyszłości powracamy do początków nowożytnej cywilizacji, a czasy tolerancji i rozkwitu są tutaj jak prehistoria.

Tyle napisano o „końcu kultury” czy „końcu cywilizacji”, ale Boualem Sansal stworzył książkę o „końcu świata”, o końcu wartości, gdzie miłość, przyjaźń, zwykła ludzka przyzwoitość nie mają żadnego znaczenia. Wszystko tutaj jest narzucone przez system religijny, który, jak pisze Sansal, jest pozbawiony wiary, gdyż wiara implikuje wątpliwość, wiara nigdy nie jest wiedzą, wiara to chwile bardzo osobiste i wewnętrzne, gdzie przez moment odczuwamy przekraczanie granic naszego ciała i zmysłów. Religia u Sansala to bezlitosny system, który pozbawia człowieka osobistej perspektywy i godności. „2084” to powieść o religii boga bez miłości, każącego swym wyznawcom pozostawać na kolanach i w niewoli.

Nie jest to łatwa lektura i pewnie jeden raz to za mało, by ją dobrze zrozumieć. Ale trud tej lektury, która jest zaprzeczeniem narracji przez nas rozpoznanych, będzie wynagrodzony, jeśli uda nam się wejść w hermetyczny świat islamskiej postapokalipsy. Jest w tej książce także oprócz smutku iskierka nadziei, że nawet w takim świecie jak Abistan w człowieku nie zginie gen wolności.

środa, 3 sierpnia 2016

taki miałem plan nowohoryzontowy

Przepis na festiwal Nowe Horyzonty

Nowy horyzont jest odległy i oddala się, gdy zmierzamy w jego kierunku. Mój przepis na festiwal Nowe Horyzonty to podróż daleka i długa, ale nie tak ekstremalna, żeby trwała w nieskończoność. Moja kuchnia festiwalowa to „slow food” - dania, których konsumpcja trwa długo i ma ona znamiona obrzędu.

Zacznę od kuchni filipińskiej i jej mistrza Lava Diaza. Jego danie - „Kołysanka do bolesnej tajemnicy” to ośmioipółgodzinna uczta, której smak będę czuł i wspominał do następnego festiwalu. Kolejne danie to 12 godzinna podróż Urlike Ottinger przez Alaskę, Aleuty, Czukotkę i Kamczatkę – zimna egzotyka po filipińskiej gorączce powinna przynieść chłodne, długie fale ukojenia. „No Home Movie”, ostatnie danie nieżyjącej mistrzyni slow food Chantal Ackerman, trwa tylko 118 minut – dwie godziny kulinarnej medytacji. „Baba Vanga” - polski slow food z kuchni węgierskiego mistrza Beli Tarra – sam Tarr już nie gotuje, ale postępują za nim adepci jego szkoły, jest wśród nich Aleksandra Niemczyk. Z kuchni azjatyckiej wybieram „Popołudnie” tajwańskiego kucharza Tsaia oraz „Cmentarz wspaniałości”, tajlandzkiego MasterChefa Apichatponga Weerasethakulaego – liczę, że będzie smakować tak jak brzmi jego nazwisko. A na deser czterogodzinna filmowa opera Mathew Barneya - „River of Foundament”,czyli fusion, gdzie jak mówi opis tego muzyczno-filmowego widowiska smakujemy efekt „brikolażowej strategii łączenia enigmatycznych i pozornie niemożliwych do pogodzenia elementów” - opis NH.


Slow movie są jak Slow food. To nie konsumpcja to celebracja – długie seanse, długie sceny i ujęcia. A ja życzę sobie dłuuuuuugiego smacznego.