Dom (zly)

Dom (zly)

środa, 5 maja 2021

"Pocztówki ze starego świata". Refleksja o filmie "Róg Brzeskiej i Capri.


 

 O filmie przypomniał mi na insta mój przyjaciel (pewnie zdziwi się, że tak o nim mówię, ale uważam go za swojego przyjaciela choćby za to, co proponuje w wydawnictwie Ha!art) Piotr Marecki. Przypomniał mi mianowicie poprzez zdjęcie z reżyserem filmu - Krzysztofem Wojciechowskim. Dziś ten twórca ma 82 i z tego, co widzę na Filmwebie, skoncentrował się na dokumentach historycznych. To spotkanie zapowiada pewnie powrót Mara do tematyki filmowej - pamiętam i cenię wywiad -rzekę z zesłanym do pustelni Szulkinem, książkę o ekranizacjach prozy outsidera Czycza.

Jednak film "Na rogu Brzeskiej i Capri" pochodzi z 1979 roku, czyli sprzed ponad 40-stu lat. Maro znów odkopuje jakiś zapomniany temat, znów staje się archeologiem zanim zamilkną świadkowie starego świata - tak było w przypadku Czycza, Pankowskiego, Natalii Rolleczek, która przeżywszy 102 lata odeszła w 2018 roku, czy Szulkina. Wymienieni autorzy nie są przypadkowi, są to małe, ale bardzo istotne punkty na kulturalnej mapie Polski. Utrwalenie ich postaci pokazuje naszą kulturę z zupełnie innej strony - nie ze strony kultury mainstreamu ale z peryferii.

Przypomniałem sobie dziś film "Na rogu Brzeskiej i Capri" Krzysztofa Wojciechowskiego - film na pograniczu fabuły i reportażu opowiada o tym jak wraz z socjalistycznymi osiedlami ("Na rogu Brzeskiej i Capri" powstał u szczytu władzy I sekretarza, Edwarda Gierka) ginie stary, warszawski krajobraz wraz z jego mieszkańcami. Wojciechowski utrwalił te wyjątkowe postaci i dlatego wykopalisko Piotra jest niezwykle cenne.

A sam film jest o umieraniu. Zaczyna go zresztą scena pogrzebu, gdzie ostatnią mowę wygłasza Zbigniew Bartosiewicz (to chyba Wojciechowski podsunął postać "wesołego Romka" Barei - to właśnie on), który jak okazuje się później jest bezdomnym, snującym się białą zimą po Warszawie w poszukiwaniu miejsca na nocleg. W filmie dominują postaci ludzi starych i szarych, ale reżyser odkrywa dla nas ich ciekawe, magiczne wręcz oblicze - prawdziwy hrabia, tworząca wyjątkowej urody laleczki wiekowa pani, Edek, nielegalnie handlujący mieszkaniami, prlowski gangsta, Fikoł ze swą podstarzałą damą w scenach miłosnych i oczywiście poszukujący noclegu Zbyszek, wyrywający się ku wolności z okowów mieszkania, łóżka, pracy.

Szarość tego świata jest potęgowana słabej jakości taśmą, która wzmaga sepiowe piękno tego filmu. Przebitki na nowe osiedla i gierkowskie wieżowce są kontrastem dla odchodzącego świata - ciasnota, ciepło ludzkich relacji są skontrastowane z chłodem nowego świata.  W niektórych momentach film staje się bardzo ostrą krytyką socjalizmu epoki późnego Gierka, gdzie oszukani przez system młodzi ludzie bez mieszkań są doprowadzani do ostateczności. 

Film, bardzo smutny w swojej wymowie, proponuje nam ten specyficzny rodzaj piękna, który znamy z obrazów Dudy-Gracza czy książek Hrabala. Cieszę się, że dzięki mojemu przyjacielowi Piotrowi, mogłem go po latach odświeżyć w zupełnie innych kontekstach swojego życia

wtorek, 4 maja 2021

40 lat "Misia"

 


Filmy Barei przed „Misiem” były radosne i pozbawione zła. „Miś' był potworem z dziecięcego koszmaru. Ta potworna kukła wyobrażała wszystkie kłamstwa i traumy PRL-u. To od „Misia” zaczął się rozpad komuny, nie od Solidarności. Nie od papieża. Nie dało się żyć z „misiem”, w „misiu”.


„Miś” to kukła. Coś jak chochoł z „Wesela”. Z tym, że Chochoł jest widmem tragicznym, dramatycznym – naszym horrorem narodowym. „Chocholi taniec” to taniec zombiaków polskiego patriotyzmu, romantycznych mitów i marzeń. „Miś” to karykatura „chochoła”. Monstrualna kukła latająca nad miastem straszy i przypomina o dramacie niemożności wyrwania się z martwego świata. Tu nic nie może się wydarzyć naprawdę. Ten świat jest zapełniony kukłami, które snuja się w kolejkach, barach czy melinach. Rozmowy ludzi są sztuczne, przesiąknięte oficjalnym językiem propagandy. Nikt w ten świat nie wierzy, ale wszyscy w nim żyją. No i on. Ryszard Ochódzki – władca marionetek, człowiek którego nie obchodzi nic oprócz własnego dobrostanu, który symbolizuje whisky i kiełbasa podwawelska. Rysiek jest dla mnie wizerunkiem neoliberała w „PRLowskim matriksie”. Jemu nie trzeba wiedzy, studiów, fakultetów. Od tego ma ludzi jak tłumacz angielskiego, którego może zbudzić bezpardonowo w środku nocy – pięknie sportretowana rola inteligencji w procesie przemian. Rysiek ma swój zmysł, dzięki któremu kształtuje rzeczywistość według własnych zasad – zasad, których nie ma. To on za dziesięć lat stworzy nowy „misiowy” system, oparty na cwaniactwie i wyzysku. To jest kolejna pułapka „Misia”. To jest kamień spod jasnej Góry, po którym wiadomo, kto stąpał. W „misiu” nie można wierzyć w dobro ani w moralność. Wierzy się w dobrostan. W „strefę komfortu”, która jest jedynym obiektem troski. „Miś” jest o fikcji, na którą nie mamy wpływu. „Miś” jest o egoizmie, który jest jedyną odpowiedzią na tę fikcję. Skoro wszystko, "suma sumarum”, okazuje się fikcją, „domem z papieru” – praca, kościół, relacje międzyludzkie – to pozostaje tylko „ja”. Mój dom, mój samochód, moje wakacje i podróże. Nadbudowane ideologiczne frazesy są scenografiami dla absurdalnej tragifarsy naszego życia.


„Miś” się rozpada, ale na jego szczątkach wyrastają kolejne klony w różnych swych odmianach. Miś liberalny, miś katolicki, miś lewicowy mieszkają dziś między nami, rozrastając się w klany, wbijające nam do głowy jak powinniśmy żyć i w co wierzyć. „Misiowi” heroldzi trąbią na forach społecznościowych swoje wyroki, kto jest debilem a kto prorokiem o numerze 44, który przyjedzie na białym koniu, by stać się zbawcą narodu. Wszyscy oni tworzą narodowe kukły, już nie chochoły tylko „misie” właśnie, w które nikt nie wierzy, ale każdy gra Rysia, bo „bardzo cię polubiłem, wszystkie Ryśki to porządne chłopy”.

Jakże naiwne z perspektywy „misia” są romantyczne mrzonki czy wiara w pracę dla drugiego człowieka, dla dobra społeczeństwa. Z perspektywy „misia” ważne jest tylko JA.