Dom (zly)

Dom (zly)

poniedziałek, 28 grudnia 2020

Recenzja powieści "Projekt" Anny Sudoł

 

Śmierć epoki projektów.


„Projekt” słowo nadużywane, eksploatowane i wymiętolone przez sztukę, biznes, edukację. Dziś prawie nikt nie chce używać tego terminu, wzdraga się przed nim jak przed czymś niemodnym, nieautentycznym. W powieści Anny Sudoł tytułowe słowo „Projekt” powtórzone jest setki razy. Podczas lektury książki młodej autorki (r.1990, wizualnie 2000), czytelnik może dostać czkawki z tego nadmiaru, dlatego warto mieć przy sobie szklankę wody, miętuski i cały asortyment tradycjnych środków antyczkawkowych.

Środowisko, Instytucja – hermetyczny krąg dla wtajemniczonych, którzy, jeśli nie wykorzystają stanu łaski, nie załapią się na ten jeden krótki moment, gdy czyjeś wielkie oko dostrzegło błysk potencjału, to mogą na zawsze wypaść z obiegu. Nikt o nich nie wspomni, już nigdy. Zostaną sami ze swoimi marzeniami o byciu w tym świecie, gdzie „everybody wins” i „sky is the limit”. Jednak z „Projektu” Anny Sudoł dowiemy się także, że limit istnieje i że piekło to inni.

Gry, rozgrywki, konszachty i intrygi. Właściwie „Projekt” to współczesna wersja „Niebezpiecznych związków”. Powiem tylko, że te gry są w każdej dziedzinie, tyle że stawka może wynosić trzy koła po nieprzespanych nocach, opłaconych pogardą do samego siebie. Tu przynajmniej stawka jest wysoka, a koszty takie same. Co wybierasz?

„Projekt” to językowy wulkan, to słowa, które stwarzają ludzi i są ponad nimi jako kod wtajemniczonych. Świat sztuki współczesnej jest światem konstrukcji językowych, które niosą bohaterów. Annie Sudoł udało się ukazać determinizm językowy, któremu poddani są bohaterowie tej książki. Wejść w obszar hermetycznego kodu i być zrozumiałym, co więcej, stworzyć wciągającą fabułę na przestrzeni ponad trzystu stron, stron, które demaskują nasze podporządkowanie językowym strukturom.

„Projekt” Anny Sudoł jest powieścią, podobnie jak inne książki Ha!artu, aktualną i odważną, powieścią napisaną młodzieńczą energią, o świecie, który jest obok nas, o tu i o teraz. Wielkie bestsellery pokazują nam jakieś historyczne fantasmagorie, jakby w świecie dookoła nas nie było nic ciekawego. Ha!art w wydanych w 2020 roku utworach prozą pokazuje cały zestaw współczesnych lęków, gdzie autorzy próbują się z tymi fobiami mierzyć. Taką literaturę trzeba dziś docenić, bo jest to podejście unikatowe i odważne.

niedziela, 20 grudnia 2020

"Grzech' Andrieja Konczałowskiego Rosja/Włochy 2019 Sputnik nad Polską

Człowiek nie z marmuru


Zmierzyć się z biografią Michała Anioła to trudne wyzwanie. Z jednej strony widzów przyciąga legendarny twórca, którego rzeźby i freski miliony turystów podziwiają co roku we Włoszech. Z drugiej rodzi się pytanie, jak nie ulec pokusie szkolnej laurki. Myślę, że Konczałowski wybrał ryzykowną drogę – jego bohater, Michał Anioł w dojrzałym wieku, jest postacią antypatyczną. Możemy tutaj jednak mówić o dekonstrukcji mitu a nie o polowaniu na sensację w stylu tabloidów.

Największym problemem była dla mnie przy oglądaniu warstwa biograficzna. Warto zapoznać się z tymi wszystkimi intrygami Medyceuszy, historią samego Michelangelo, ale i bez tego film zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Konczałowski zawdzięcza to uniwersalnemu potraktowaniu tematu biografii uważanego przez wielu za największego artystę w dziejach sztuki. Warto wspomnieć, że swoje „opus magnum”, a za taki film uważam „Grzech”, Konczałowski stworzył po osiemdziesiątce. Jeśli zauważymy, że rok późniejsi „Drodzy towarzysze” zbierają świetne recenzje, to aktywność i jakość reżyserska rosyjskiego twórcy może zdumiewać.

Buonarotti w tym filmie to nie „udręka i ekstaza”, to raczej sama udręka, obsesje, wręcz schizofreniczna podejrzliwość renesansowego artysty. Kreacja Alberto Testonego jest kompulsywna i przez to pełna chorobliwej energii. Bohater jest uwikłany w sieć intryg i sam próbuje tkać swoje sieci – w rezultacie zraża do siebie wszystkich. Często myli rzeczywistość z surrealną wizją i sceny te mają w filmie wyjątkowe, neurasteniczne piękno.Geniusz renesansowej sztuki jest także bezkompromisowy w dążeniu do swojego celu. Transport marmurowego bloku, z którego miała powstać „Pieta”, trwał dziewięć miesięcy i nie obyło się bez ofiar.

Właśnie marmur z okolic Florencji jest drugim bohaterem tego filmu. Sceny jego „ręcznego” wydobywania robią wielkie wrażenie. Pokazują geniusz ludzkiej pracy, która potrafi wydrzeć naturze jej naturalne skarby, by przekształcić je w dzieło. „Grzech” to jeden z najpiękniejszych wizualnie filmów, jakie widziałem. Marmurowe skały, lśniące w słońcu, to tło i kontrast dla brudnych, potarganych mrówek, uwijających się przy ich wydobyciu.

Ludzie, władza, polityka, sam Michelangelo są w filmie Konczałowskiego tylko mrówkami, prymitywnymi stworzeniami, rojącymi swe wielkie idee. Ale właśnie dzięki temu przekroczeniu mogło powstać coś, co przerosło piękno marmurowych skał – mogła powstać „Pieta”. Konczałowski w swoim filmie nie pozostawia nam złudzeń co do natury człowieka, co do jego egoizmu i pychy. Ale pokazuje też płomień geniuszu, boską iskrę, przekraczającą mierność i marność naszej egzystencji. „Grzech” w tym kontekście to film o wielkim pragnieniu piękna.





piątek, 18 grudnia 2020

"Kalashnikov" Rosja 2020

Socrealizm Level Hard


Kałasznikow to broń niezniszczalna, prosta i poręczna. Nie taka była pepeszka - przekonujemy się o tym już w pierwszych scenach filmu poświęconego genialnemu konstruktorowi i wynalazcy. Naboje pepeszki zamarzły w okrągłym magazynku i gitlerowcy bez mała nie ubili sowietskiego sołdata! Wiejski wynalazca, Kałasznikow, widząc rannego kompana słyszy zapewne coś, co słyszał pomysłowy Dobromir – jak ping-pongowa piłeczka uderza mu o prostą, chłopską czaszkę. „Muszę skonstruować najlepszy karabin pod słońcem” – pomyślał. Pomyślał i zrobił. Tak zaczyna się film o wynalazcy dumy radzieckiej armii – popularnego „kałacha”.

Pamiętam z liceum, gdzie wredna uczitelnica kazała nam czytać historię o podróży dwóch wybitnych muzyków pociągiem. Podróżowali incognito i udawali zwykłych ludzi. Jeden z nich był wybitnym tenorem. Zaczął śpiewać przypadkiem ludową piosenkę, wprawiając w zdumienie podróżujących. Morał był prosty – wybitny śpiewak nawet przez prostych pasażerów był doceniony i skazany na sukces. To było jak wyrok, choćby nie chciał, musiał zostać międzynarodową gwiazdą opery. Na tym polegał socrealizm – zdanie jednostki się nie liczyło. Ważne było, żeby każdy stał się gwiazdą na sowieckim firnamencie. Taki los czekał również Kałsznikowa – syna kułaka z kazachskiej wisi.

Sowiecki Dobromir nie miał wyjścia – od pierwszej sceny nie pragnie niczego innego jak skonstruować najlepszy w mirie пулемет. Skazany na sukces Misza Kałasznikow pnie się po stopniach kariery, pokonując swoich najlepszych konkurentów z wielkim Digitariewem na czele. Wiemy od początku, że mu się uda, ponieważ nosi w sobie to coś, ten dar sowieckiego narodu! I choć doceniony będzie dopiero po zakończeniu wojny, to przyczyni się do kolejnych zwycięstw radzieckiej armii, a później matuszki Rosji

Miłość. Żeby nie ten błysk geniuszu, krasawica-inżynierka, co w paluszku miała rysunek techniczny i pomogła domorosłemu konstruktorowi w tworzeniu projektu, pewnie nie zwróciłaby na Miszę uwagi. Dalej było z górki i za rodinu. Wszystko tu jest na swoim miejscu i ku chwalebnemu celowi.

Film Buslova ogląda się tak lekko, że nasze produkcyjniaki o Zenku czy legionach mogą się schować. A przecież mamy takie piękne, wspólne socrealistyczne tradycje! Nasuwa się pytanie – czy nie jest to sabotaż lewackich środowisk artystowskich? Towarzysze-artyści – postawiliście profesjonalizm i zysk nad miłością ojczyzny. Waszym patriotycznym produkcjom brak ducha, brak prawdy! Musicie dostrzec szlachetne wzorce sztuki masowej i w nie uwierzyć. One są na wyciągnięcie ręki – na Wschód!


wtorek, 15 grudnia 2020

"Wyspa i inni ludzie" Maciej Piotr Prus, wyd. Ha!art

Tajemnica wyspy

Maciej Piotr Prus napisał książkę o wyspie. Jest to pierwsza książka Macieja Piotra Prusa, którą przeczytałem, ale nie jest to pierwsza książka Ha!artu, którą przeczytałem. I stąd jestem rozerwany tą przedziwną niespójnością między precyzją i warsztatem prozatorskim Macieja Piotra Prusa a charakterem tego „nieuczesanego/nieokrzesanego” (niepotrzebne wy...rzucić do śmieci) wydawnictwa. Książka nosi tytuł „Wyspa i inni ludzie”.

Jest wyspa i są jej mieszkańcy. Wyspa jest częścią Chorwacji, ale niewiele sobie, prawdę mówiąc, z tego robi. Bo wyspa, od tego momentu będę nazywał ją Wyspą, to twór organiczny, żywy, a ludzie są niczym jego tkanki– każdy inny, każdy ma swoje zadanie, każdy przeznaczony do innych celów, ale wszyscy podlegają zamysłowi Wyspy. Na Wyspie dzieje się coś dziwnego – zostaje zniszczone poletko kukurydzy. Niby drobna anomalia, ale jej irracjonalność, brak możliwości wyjaśnienia szkody i motywu sprawiają, że w mieszkańcach-organach rodzi się niepokój. Zadają sobie pytanie – jakież monstrum nawiedziło Wyspę i chce zaatakować jej ciało? Yeti to , a może jedynie chupacabra? Zaczyna się polowanie, a właściwie śledztwo, a właściwie diagnoza, dotycząca obcego bakcyla w ustroju Wyspy.

Opowieść o Wyspie to proza gatunkowa najlepszej próby – powieść łącząca elementy kryminału i horroru, gdyż wszystko ociera się tutaj o niesamowitość. Ale jest to także opowieść o ludziach, ich wzajemnych interakcjach, a sytuacja leniwej egzystencji wzmaga to metafizyczne napięcie między bohaterami.

To udało się autorowi nadzwyczaj dobrze – sportretować ludzi niby zwykłych a szalonych, niby racjonalnych, a wyrastających z gleby grozy i zabobonu. Tak psychodelicznego kryminału, wkraczającego w mrok horroru, nie czytałem. Nie chcę wkraczać tutaj w krainę porównań, choć przejrzystość prozy Prusa aż prowokuje, by szukać inspiracji i kontekstów. To nie o to chodzi, że autor kogoś naśladuje, ale, że będąc blisko stylu zero, potrafi stworzyć kafkowski klimat.

Osobiście cenię Korporację Ha!art za surowiznę, za dionizyjskość, młodość i energię. Cenię w książkach wydawanych przez „korpo” element bezkompromisowego szaleństwa. I na tym tle proza Macieja Piotra Prusa wydaje się tak domkniętą, w języku piłkarskim powiedzieć można „kompletną”, że może to wywoływać wrażenie niedopasowania – że miejsce Prusa jest wśród hiciorów Szczepana Twardocha, Katarzyny Bondy czy Stefana Dardy. Tyle tylko, że „Wyspa i inni ludzie” jest o Niebo lepsza.

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Recenzja filmu "Konferencja" reż.Ivan Tvardovskiy 2020 "Sputnik nad Polską"

 

Rekonstrukcja


W październiku 2002 doszło do zamachu w moskiewskim teatrze na Dubrowce. Podczas akcji antyterrorystycznej zginęło 130-stu zakładników. Temat mógłby przyciągnąć do kin widzów głodnych krwi i akcji. Nic takiego nie ma jednak tutaj miejsca. „”Konferencja” to kino minimalistyczne, przez które brniemy z mozołem, by zrozumieć, co oznacza dziś słowo „ocalony”.


Zakonnica Natalia przyjeżdża do Moskwy, by powrócić do wydarzeń sprzed siedemnastu lat. Od początku napotyka na trudności ze zorganizowaniem wydarzenia w miejscu, gdzie wszystko się rozegrało. Jednak, mimo słabego zainteresowania, udaje się jej dopiąć swego – kilkunastu „ocalonych” zasiada na widowni teatru i wspominają przebieg dramatycznych zdarzeń.


Ludzie nie chcą pamiętać. Chcą żyć dalej. Pracownicy teatru traktują przybyłych jak intruzów, którzy budzą wspomnienia, będące czarną kartą w historii. Nawet przybyli na spotkanie zaczynają się wyłamywać, gdy tytułowa „konferencja' wydłuża się poza ustalone ramy. Zakonnica jest zdeterminowana – chce przez wszystko przejść po raz kolejny. Sama nie wie, czy to ma sens i tego sensu próbuje się dowiedzieć. Powoli, bardzo powoli odkrywamy jej tajemnicę.


„Konferencja” Ivana Tvardovkiego jest filmem z tych „ciężkich”. Jest filmem z tych, że "chce się wyjść z kina" i trzeba przejść trudną drogę, by poczuć ciężar traumy, z którym zmaga się główna bohaterka – kobieta pozostająca w więzieniu swojej pamięci.


„Ocaleni” próbują żyć dalej, „ocaleni” próbują zapomnieć, bo trzeba zapomnieć, jeśli chce się żyć dalej. Cały paradoks polega na tym, że zapomnieć się nie da. Wydarzenia z 2002 roku pozostaną w pamięci. Rekonstrukcja, ukazana w filmie, nie jest terapią, bo nie może być terapią próba zrozumienia absurdu.

niedziela, 13 grudnia 2020

"Malowany ptak" reż. Vaclav Marhoul 2019 - recenzja

 

Wojny w mojej głowie


„Nas nauczono – nie ma litości” K.K.Baczyński „Pokolenie”


Dla mnie „Malowany ptak” to legenda. Byłem w trzeciej klasie liceum i nie znałem takich książek. Stałem długo w długiej kolejce, by nabyć egzemplarz książki Kosińskiego, której fragmenty słyszałem wcześniej w radiu w wykonaniu Jerzego Radziwiłowicza. Musiałem iść do domu, zanim w radiowej Dwójce zacznie się kolejny odcinek. Nie wiedziałem, że można pisać tak przerażająco i bez nadziei na dobro. Zanurzyłem się w tym okrucieństwie, w tej surrealistycznej wizji, ukazanej oczyma żydowskiego dziecka, które nie ma prawa do życia. Zanurzyłem się po to, by poznać jak wygląda piekło. O tym była dla mnie ta książka – o piekle.


I teraz słyszę, że czeska adaptacja prozy Kosińskiego jest epatowaniem okrucieństwem. A czym ma być? Czytelnicy od początku odbierali ją zbyt dosłownie, że Kosiński obraził swych wybawicieli, że sportretował ich jak tępą, brutalną, zarośniętą chołotę. A to surrealistyczny, wręcz poetycki antymoralitet utopiony w śmierci i krwi.


Tej poetyki piekielnej w filmie nie udało się oddać. Ale zarzucać mu, że to bezsensowna przemoc? A jaka ma być? Czym była cała wojna z jej ludobójstwem i holocaustem? Jednym bezsensownym, piekielnym aktem przemocy, która i tak jest tutaj przyciszona przez czarno-białe, wystylizowane zdjęcia, przywołujące estetykę kina powojennego.



Czekałem na ten film bardzo długo. Czeski rezyser nie wystraszył się kontekstu narodowego i zamiast Polaków mamy Czechów, mamy Ukraińców. Znów ktoś za nas musi nosić te ciężkie bagaże, bo tacyśmy wspaniali, dobrzy, szlachetni. Owszem, widać to na co dzień.


A wśód gwiazd: Stelan Skarsgard, Harvey Keitel, Julian Sands i Aleksei Kravchenko -aktor w dzieciństwie zagrał główną role w filmie „Idź i patrz” - czytelny pomost między oboma filmami. A między tymi gwiazdami swój doskonały epizod ma Lech Dyblik, aktor odkryty dla polskiego kina przez Wojciecha Smarzowskiego.


Nie powiem, że jestem jednoznacznie na tak, że udało się dojść tam, gdzie doszedł Klimov w swoim apokaliptycznym „Idź i patrz”. Ale nie można odebrać „Malowanemu ptakowi” uniwersalnego wymiaru przypowieści, przypowieści o końcu świata.


środa, 2 grudnia 2020

Recenzja książki "Seks w wielkim lesie" Łukasza Łuczaja Ha!art

 

 


 

Leksykon leśnego Erosa

Upojna lektura. Czytanie "Seksu w wielkim lesie" wyzwala nas z okowów "seksu w wielkim mieście" i wielkiej mody ku naturalnej nagości. Przenieśmy się na łono natury z naszymi naturalnymi popędami, zachęca nas Łukasz Łuczaj - profesor biologii, znawca kobiecego i leśnego runa przyzywa nas do powrotu na łono...natury

Piękna i bezpruderyjna jest to książeczka. Myślałem, że żyjemy w czasach seksualnego tabu, że feminizm wyznaczył terytoria, gdzie dominuje zły dotyk i strach przed pożądaniem, które zostało zarezerwowane tylko dla miłości homoseksualnej, gdyż ona nie zagraża stosunkom na linii kobieta-ofiara kontra mężczyzna-seksista\oprawca. Książka Łuczaja też tak jest trochę postrzegana - czytałem te opinie przerażonych  jej naturalizmem i nazewnictwem sufrażystek.

Ale to może dlatego, że Łukasz Łuczaj wędruje po świecie i lasach miast dusić się w pruderyjnej Polsce, gdzie ludziom z lewa i z prawa odbiera się naturalną radość egzystencji, wikłając nas w polityczne mordobicie. W "wielkim lesie", nie żadnej seksistowskiej dżungli, odnajdujemy tę pierwotną, naturalną radość seksu.

Na pytanie jak żyć po #metoo, gdy seks musi odbywać się bezdotykowo i najlepiej niewerbalnie, gdy seks jest zarezerwowany dla gejowskich klubów w Brukseli a i tam nie można czuć się bezpiecznie, Łukasz Łuczaj radzi - ucieknijmy na łono natury i odnajdźmy tam siebie.

"Seks w wielkim lesie" jest na swój naturalny sposób zbereźny, lekki i zabawny. Świńskie anegdoty, które przytacza autor, wspominając np. o nawilżaniu śluzem z maślaków lub dziesiątkach kleszczy na swoim napletku, w naturalnej scenerii wyglądają niewinnie i rajsko.


Od dzieciństwa ciągnęło mnie na łąki i do lasu. Nigdy mi to nie minęło. Po lekturze "Seksu w wielkim lesie" zrozumiałem dlaczego. Jest to kolejna lektura z ha!artowskiej półki, która rozbroiła mnie lekkością, humorem i bezpretensjonalnością. Nie ukrywam, że był to skuteczny okład na pandemiczne odleżyny.