Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 21 lutego 2015

Recenzja książki "Polizany przez Boga" - wyd. Agora

Kaskader piosenki

Kobiety, wódka, śpiew. Właśnie w tej kolejności. Nie: wino, kobiety, śpiew. Chociaż łacińskie powiedzenie Alea, vina, Venus, per quae sum factus egenus (kości, wino, kobiety uczyniły mnie nędzarzem) też by tutaj pasowało. Są rzeczy, bez których żyć nie umiemy, chociaż nas niszczą. Granica jest cienka. Nie wiemy, kiedy ją przekraczamy, wpadając w macki niewoli. Niewoli, która kończy się śmiercią. Kto zrozumie kaskadera? Kaskadera piosenki.

Książka „Polizany przez Boga” to rozmowa, którą przeprowadzili Arkadiusz Bartosik i Łukasz Klinke z Markiem Dyjakiem. Marek Dyjak jest piosenkarzem, pieśniarzem, balladzistą – nie tak prosto zdefiniować rodzaj twórczości wokalnej, którą wykonuje, jednak są to utwory z kręgu szeroko rozumianej piosenki autorskiej. Charakteryzują się one niskim, chrapliwym głosem, który zdradza, że bohater tego wywiadu-rzeki wiele przeżył i przepił. I właśnie o tym jest ta książka. O życiu człowieka „na krawędzi szkła”, jak śpiewa w jednej ze swoich piosenek-pieśni-ballad (niepotrzebne skreślić).

A przeżył sporo. Taka bardzo romantyczna kariera, życie chłopaka ze Świdnika, hydraulika po zawodówce, który zostaje artystą. Jest nieprzygotowany, by radzić sobie ze światem, więc traktuje rzeczywistość, jakby nie było jutra, chce przygód, jest wagabundą, podróżuje w różne miejsca Polski, nie mając swej przystani. Podróżuje, a raczej płynie strumieniami, rzekami, jeziorami, morzami, oceanami alkoholu. Aż do zatracenia. By zawisnąć na wcześniej przygotowanej pętli. Tak robi większość alkoholików, którzy nie zdążyli się wcześniej zapić. Większość z nich ma gdzieś schowany sznur na sam koniec. Marka Dyjaka uchroniła kobieta-anioł. Został przez nią obdarowany drugim życiem. Od siedmiu lat jest trzeźwy. Wiele miejsca poświęca swej matce. I ojcu, który był, a jakby go w ogóle nie było. I jest jeszcze córka. To dla niej jest ta książka.

Dyjak w trakcie rozmowy kończy, zanim zacznie. Przerywa wywiad znienacka. Kołyszą nim różne emocje, jakby był bezbronny wobec swoich traum i nastrojów. Przy tym wszystkim niczego nie ukrywa. Ta szczerość bywa przerażająca dla czytelnika – że można tak pozostawić siebie bezbronnym, wystawić na pokaz swą intymność nieraz graniczącą z fizjologicznymi detalami alkoholizmu. „Polizany przez Boga” jest rodzajem spowiedzi artysty, który dopuszcza swoich fanów do konfesjonału, by mogli usłyszeć, skąd przychodzi jego twórczość – z wódczanych deliriów, z oddziałów psychiatrycznych, niezliczonych odwyków w zakładach porozrzucanych po całej Polsce.
 
Ale na pewno nie o profilaktykę tutaj chodzi. Zresztą o klubach AA Dyjak wypowiada się z dużym dystansem. Nie neguje tego, co przeżył. Wie, że demon alkoholizmu czai się także w pięknych chwilach, nie tylko w smrodzie życia. „Polizany przez Boga” znaczy obdarowany talentem. Darem, który nagle może stać się przekleństwem. I nikt nie wie, kiedy przekracza się niewidoczną granicę, za którą spłaca się już tylko podpisany własną alkoholową krwią cyrograf. To jedna z tych historii, które tworzą grubą księgę kaskaderów sztuki. O tyle oryginalna, że kończy się happy endem. O tyle oryginalna, że nie jest to głos z zaświatów, ale jest to zmęczony, chropowaty głos żywego człowieka.

piątek, 6 lutego 2015

Relacja z koncertu Dr Misio , Gomunice 31.01.2015

Nie za stary, by tańczyć pogo pogo pogo



31 stycznia. Mały klub klub w Gomunicach za Radomskiem. W „Bogarcie” ciasno, że do baru ciężko się przecisnąć. Myślałem, że koncert będzie na dużej sali, ale podobno sam Arek zażyczył sobie, żebyśmy cisnęli się w tych sardynkowych realiach. Co chwilę ktoś przechodzi i wylewa mi piwo, które z niemałym trudem udało mi się kupić. Na małą scenę wychodzi Jakubik z kolegami. Zaczyna się koncert. Jacyś napaleńcy zaczynają kompulsywnie podskakiwać. Trzeba na chwilę się wycofać , by wykończyć browca. A potem pogo.
                                                zdj. Krzysztof Pawelec

„Pogo” to tytuł nowej płyty Dr. Misio. Słysząc, że zespół na koncercie promuje nowy materiał, byłem trochę rozczarowany. Lubiłem płytę „Młodzi” i chciałem Arka w podkoszulku i wyciągniętych gaciach – od kiedy ujrzałem to wcielenie estradowe już inaczej do snu się nie noszę. Muszę powiedzieć jedno – materiał z „Pogo” jest rewelacyjny. To prawdziwy mrok, mrok naszych czasów, mrok wojny. Już na „Młodych” wesoło nie było, choć tytuł prowokował, to była to płyta dla starych, dla tych co umęczeni już życiem zaprzeczają prostym faktom, twierdząc, że są młodzi.
                                                  zdjęcie Krzysztof Pawelec

Nie przystaję do tych plastikowych radości, ale chcę się pooszukiwać, że jest wesoło, choć pani na Ś. zaczyna mi kiwać paluszkiem zza rogu najbliższej ulicy. Dziewczyny wychodzą za mąż, faceci zostają ojcami lepszymi lub gorszymi. Oszukują się iluzją zakupów, nowych fur, komór, że wszystko ok, mimo wszystko normalnie sobie idzie. Podtatusiały, otyły rokendrolowiec jednak stoi z boku. Wygląda jak Mister Hui, jest stary i głupi. Jest prawie alkoholikiem. Od czasu do czasu uderza w pogo. Tak jak trzydzieści lat temu. Jest młody przez tę krótką chwilę. O tym była płyta „Młodzi”. „Pogo” jest jeszcze bardziej mroczna. Wiele utworów ma wymowę pacyfistyczną, ukazuje obłęd wojny - „Pedagogika” , „Parada nieżywych”. Pojawia się temat polskiej historii w wydaniu ala Misio - „jesteśmy tymi, co wynoszą gówna z własnego domu”. Jest też o tym, że nigdy nie będziemy „Metro”, nigdy nie będziemy gender. Że wolimy już smród „polskiego gówna” od gówna plastikowego. I na koniec „Pogo”, że nie jesteśmy za starzy, by tanczyć pogo, pogo, pogo.
                                                 zdjęcie Krzysztof Pawelec

Nie zastanawiam się, czy projekty podstarzałych rokendrolowców są na czasie, wystarczająco aktualne, muzycznie oryginalne, ciekawe i w ogóle. Może dla kogoś nie. Dla mnie są autentyczne. Większość tych tekstów odbieram osobiście, czuję, że są o mnie. Utyłem, walę głową w mur. Jak inni uśmiechają się do mnie, to wiem, że dlatego, że „wyglądam niedobrze, jak stary, gruby...”. Te teksty są autentyczne jak Krzysztof Varga, spuchnięty rokendrolowiec-pisarz, autor wielu tekstów DR. Misia, który jak przyjechał na „Czytaj!” do Częstochowy to wypadł z Polskiego Busa i potem był już tylko coraz bardziej pijany, ale się trzymał. Na koniec i tak zatańczymy pogo.

Arek Jakubik jest super frontmanem. Rzucał się w wir publiki, która przy „Paradzie” nosiła go na rękach jak nieboszczyka. Gra tę swoją rolę rokendrolowca wiarygodnie, oblewając ludzi piwem, choć już nie wygląda jak „MisterHui”, bo schudł do filmu „Wołyń” Smarzowskiego. Odstawia na scenie to swoje męskie granie. Irytowało mnie delikatnie, że chce trochę na siłę sterować publiką, która i tak była na maksa podjarana i pod koniec koncertu stu chłopa topless ruszyło w pogo. Niesamowity wieczór w gomunickim „Bogarcie” na długo zostanie w mojej pamięci. Będę wtedy cofał się w czasie, nie będę wtedy za stary na pogo, pogo, pogo.
                                                  zdjęcie Krzysztof Pawelec
                                         
Życzyłbym sobie takich koncertów jak w „Bogarcie” w miateczku Gomunice w rodzimej Czestochowie. Nic z tego. Tu nie ma nawet porządnego klubu dla podstarzałych rokendrolowców. Jest za to plastik. Dużo plastiku.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Recenzja książki Wojciecha Manna "Fotografomania" - wyd. "Znak"

oficjalna recenzja serwisu LC

Kocham Pana, Panie Wojtku!

Piątek, godzina 6.00, budzi mnie alarm z komórki, takie monotonne ding-dong. Do pracy mam trochę później, ale za chwilę w Trójce zabrzmi utwór Dracula zespołu Hotblood, a to znak, że poranną audycję poprowadzi Wojciech Mann. Nie mogę tego przegapić. To lepsze niż poranna kawa. I w rezultacie cieszę się, że do 9.00 mogę pozostać w pościeli i słuchać radia.

Moja miłość sięga dzieciństwa. Bo to Trójka od najmłodszych lat, ale także telewizyjne programy takie jak, pamiętany jak przez mgłę, „Kanał”, gdzie obok Wojciecha Manna pojawiał się szanowny Pan Yapa alias Pan Jajco (chyba w tym programie był jednak Pan Jajco, dla znajomych Pan Jajeczko – nie pamiętam dokładnie, nawet wujcio Google mi tutaj wiele nie pomógł). Pamiętam, że bardzo czekałem na ten program, a było ich malutko. Potem był program muzyczny Non Stop Kolor i to w nim, jeśli mnie nie zawodzi pamięć, pan Wojciech spalił książkę niejakiego Andrzeja Rodana, co spowodowało, że podkradłem ojcu to pornograficzne dziełko. Był też głos z programu „5-10-15”. Polszczyzny uczyłem się z programu „Mądrej głowie...”, a później były jeszcze „Za chwilę dalszy ciąg programu” i „MdM”, prowadzony z Krzysztofem Materną, gdzie swój kącik miał młodziutki Wojciechem Cejrowski. I niezapomniany program radiowy z moich licealnych czasów „Nie tylko dla orłów”, czyli rodzimy Monty Python, gdy nie bardzo wiedziałem, co to oznacza.

I tak zleciało te kilkadziesiąt lat, a osoba Pana Wojciecha stale jest obecna w moim życiu. Z przyjemnością zatem sięgnąłem po „Fotografomannię”, najnowszą książkę autorstwa Wojciecha Manna. W ciągu ostatnich lat pojawiło się kilka wspomnieniowych książek tego autora, a ta jest o tyle szczególna, że jest zbiorem prywatnych zdjęć autora z różnych okresów swojego życia. Tym samym Wojciech Mann wprowadza czytelników w dość intymną sytuację. Poznajemy bohatera i autora w jednym w momentach życia, które nie są fanom Pana Wojciecha znane i sięgają bardzo daleko w przeszłość. Pierwsza z nich pochodzi z przełomu lat 40. i 50. i przedstawia dwulatka siedzącego okrakiem na pniu ściętego drzewa. Tak – to Wojciech Mann we własnej osobie.

Książka, której podtytuł brzmi „Obrazki autobiograficzne” została podzielona na pięć rozdziałów: „Pojazdy” - tutaj mowa jest o niezwykłych zgoła fascynacjach bohatera wszelkiego rodzaju możliwościami przemieszczania się takimi jak na przykład słoń czy wielbłąd, ale także zabytkowymi modelami samochodów z lat 50. . Drugi rozdział to „Stylizacje” i pokazuje Wojciecha Manna jako człowieka pozostającego zawsze w zgodzie z najnowszymi trendami mody, choć w przeszłości, o zgrozo, nie było trendsetterów, blogów modowych ani Joanny Krupy i programu „Top Model”. Wojciech Mann był zawsze na czasie, zawsze był „top”. W części „Zajęcia obowiązkowe” zobaczymy autora przy pracy. Wielość zadań, których podejmował się w życiu Wojciech Mann jest godna człowieka renesansu. W rozdziale „Odległe zakątki” ujrzymy fascynację egzotycznymi krainami i uświadomimy sobie, że Pan Wojciech potrafi odnaleźć się w każdej kulturze i w każdej sytuacji. Ostatni rozdział, „A mogło być tak”, to historia alternatywna, która uświadamia czytelnikowi jak niewiele dzieli każdego z nas od zupełnie innej, ciekawszej strony życia, jeśli ubarwić je fikcją, czyli rzecz o marzeniach.

Niektóre zdjęcia w tym albumie-biografii są autorstwa Wojciecha Manna i pokazują one dobitnie, że czego by się Pan Mann nie tknął, to od razu jest przeniknięte piętnem geniuszu. Ale cóż – trzeba było wybrać i na całe szczęście bohater „Fotografomannii” nie został światowej sławy fotografem ale dziennikarzem muzycznym.

Cała książka jest fotograficzną podróżą po życiu Wojciecha Manna, ale jest to podróż autoironiczna i z dystansem do samego siebie, pełna humoru i ciepła jest doskonałą rozrywką dla wszystkich, którzy cenią postać bohatera „Fotografomannii”. Kończę pisać. Dochodzi szósta, jest piątek. Za chwilę w Trójce „Dracula”.