Kobiety, wódka, śpiew. Właśnie w tej kolejności. Nie: wino, kobiety, śpiew. Chociaż łacińskie powiedzenie Alea, vina, Venus, per quae sum factus egenus (kości, wino, kobiety uczyniły mnie nędzarzem)
też by tutaj pasowało. Są rzeczy, bez których żyć nie umiemy, chociaż
nas niszczą. Granica jest cienka. Nie wiemy, kiedy ją przekraczamy,
wpadając w macki niewoli. Niewoli, która kończy się śmiercią. Kto
zrozumie kaskadera? Kaskadera piosenki.
Książka „Polizany przez Boga” to rozmowa, którą przeprowadzili Arkadiusz Bartosik i Łukasz Klinke z Markiem Dyjakiem. Marek Dyjak jest piosenkarzem, pieśniarzem, balladzistą – nie tak prosto zdefiniować rodzaj twórczości wokalnej, którą wykonuje, jednak są to utwory z kręgu szeroko rozumianej piosenki autorskiej. Charakteryzują się one niskim, chrapliwym głosem, który zdradza, że bohater tego wywiadu-rzeki wiele przeżył i przepił. I właśnie o tym jest ta książka. O życiu człowieka „na krawędzi szkła”, jak śpiewa w jednej ze swoich piosenek-pieśni-ballad (niepotrzebne skreślić).
A przeżył sporo. Taka bardzo romantyczna kariera, życie chłopaka ze Świdnika, hydraulika po zawodówce, który zostaje artystą. Jest nieprzygotowany, by radzić sobie ze światem, więc traktuje rzeczywistość, jakby nie było jutra, chce przygód, jest wagabundą, podróżuje w różne miejsca Polski, nie mając swej przystani. Podróżuje, a raczej płynie strumieniami, rzekami, jeziorami, morzami, oceanami alkoholu. Aż do zatracenia. By zawisnąć na wcześniej przygotowanej pętli. Tak robi większość alkoholików, którzy nie zdążyli się wcześniej zapić. Większość z nich ma gdzieś schowany sznur na sam koniec. Marka Dyjaka uchroniła kobieta-anioł. Został przez nią obdarowany drugim życiem. Od siedmiu lat jest trzeźwy. Wiele miejsca poświęca swej matce. I ojcu, który był, a jakby go w ogóle nie było. I jest jeszcze córka. To dla niej jest ta książka.
Dyjak w trakcie rozmowy kończy, zanim zacznie. Przerywa wywiad znienacka. Kołyszą nim różne emocje, jakby był bezbronny wobec swoich traum i nastrojów. Przy tym wszystkim niczego nie ukrywa. Ta szczerość bywa przerażająca dla czytelnika – że można tak pozostawić siebie bezbronnym, wystawić na pokaz swą intymność nieraz graniczącą z fizjologicznymi detalami alkoholizmu. „Polizany przez Boga” jest rodzajem spowiedzi artysty, który dopuszcza swoich fanów do konfesjonału, by mogli usłyszeć, skąd przychodzi jego twórczość – z wódczanych deliriów, z oddziałów psychiatrycznych, niezliczonych odwyków w zakładach porozrzucanych po całej Polsce.
Ale na pewno nie o profilaktykę tutaj chodzi. Zresztą o klubach AA Dyjak wypowiada się z dużym dystansem. Nie neguje tego, co przeżył. Wie, że demon alkoholizmu czai się także w pięknych chwilach, nie tylko w smrodzie życia. „Polizany przez Boga” znaczy obdarowany talentem. Darem, który nagle może stać się przekleństwem. I nikt nie wie, kiedy przekracza się niewidoczną granicę, za którą spłaca się już tylko podpisany własną alkoholową krwią cyrograf. To jedna z tych historii, które tworzą grubą księgę kaskaderów sztuki. O tyle oryginalna, że kończy się happy endem. O tyle oryginalna, że nie jest to głos z zaświatów, ale jest to zmęczony, chropowaty głos żywego człowieka.
Książka „Polizany przez Boga” to rozmowa, którą przeprowadzili Arkadiusz Bartosik i Łukasz Klinke z Markiem Dyjakiem. Marek Dyjak jest piosenkarzem, pieśniarzem, balladzistą – nie tak prosto zdefiniować rodzaj twórczości wokalnej, którą wykonuje, jednak są to utwory z kręgu szeroko rozumianej piosenki autorskiej. Charakteryzują się one niskim, chrapliwym głosem, który zdradza, że bohater tego wywiadu-rzeki wiele przeżył i przepił. I właśnie o tym jest ta książka. O życiu człowieka „na krawędzi szkła”, jak śpiewa w jednej ze swoich piosenek-pieśni-ballad (niepotrzebne skreślić).
A przeżył sporo. Taka bardzo romantyczna kariera, życie chłopaka ze Świdnika, hydraulika po zawodówce, który zostaje artystą. Jest nieprzygotowany, by radzić sobie ze światem, więc traktuje rzeczywistość, jakby nie było jutra, chce przygód, jest wagabundą, podróżuje w różne miejsca Polski, nie mając swej przystani. Podróżuje, a raczej płynie strumieniami, rzekami, jeziorami, morzami, oceanami alkoholu. Aż do zatracenia. By zawisnąć na wcześniej przygotowanej pętli. Tak robi większość alkoholików, którzy nie zdążyli się wcześniej zapić. Większość z nich ma gdzieś schowany sznur na sam koniec. Marka Dyjaka uchroniła kobieta-anioł. Został przez nią obdarowany drugim życiem. Od siedmiu lat jest trzeźwy. Wiele miejsca poświęca swej matce. I ojcu, który był, a jakby go w ogóle nie było. I jest jeszcze córka. To dla niej jest ta książka.
Dyjak w trakcie rozmowy kończy, zanim zacznie. Przerywa wywiad znienacka. Kołyszą nim różne emocje, jakby był bezbronny wobec swoich traum i nastrojów. Przy tym wszystkim niczego nie ukrywa. Ta szczerość bywa przerażająca dla czytelnika – że można tak pozostawić siebie bezbronnym, wystawić na pokaz swą intymność nieraz graniczącą z fizjologicznymi detalami alkoholizmu. „Polizany przez Boga” jest rodzajem spowiedzi artysty, który dopuszcza swoich fanów do konfesjonału, by mogli usłyszeć, skąd przychodzi jego twórczość – z wódczanych deliriów, z oddziałów psychiatrycznych, niezliczonych odwyków w zakładach porozrzucanych po całej Polsce.
Ale na pewno nie o profilaktykę tutaj chodzi. Zresztą o klubach AA Dyjak wypowiada się z dużym dystansem. Nie neguje tego, co przeżył. Wie, że demon alkoholizmu czai się także w pięknych chwilach, nie tylko w smrodzie życia. „Polizany przez Boga” znaczy obdarowany talentem. Darem, który nagle może stać się przekleństwem. I nikt nie wie, kiedy przekracza się niewidoczną granicę, za którą spłaca się już tylko podpisany własną alkoholową krwią cyrograf. To jedna z tych historii, które tworzą grubą księgę kaskaderów sztuki. O tyle oryginalna, że kończy się happy endem. O tyle oryginalna, że nie jest to głos z zaświatów, ale jest to zmęczony, chropowaty głos żywego człowieka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz