Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 24 stycznia 2021

Refleksja "Anatomia melancholii" Ha!art


 


Raport o stanie ludzkości


„Anatomia melancholii” Roberta Burtona powstała w 1621 i dopiero dziś polski polski czytelnik ma szansę poznać kształt tego dzieła. Wydawnictwo Ha!art od wielu lat odkrywa przed nami rzeczy wyjątkowe i unikalne. Tak było z „Finneganów Trenem” Joyce'a, odczytanym na nowo przez Krzysztofa Bartnickiego, tak było z całym nurtem liberatury i wyjątkowymi znaleziskami prozy światowej i rodzimej – każda książka prezentowana przez krakowskie wydawnictwo ma swój indywidualny rys, żadna nie jest pisana według mód czy przepisów, każda z tych książek idzie, nie tyle pod prąd, co w poprzek rynku księgarskiego. Z tego wszystkiego wynika prosta zależność – książki Ha!artu to wyjątkowe okazy sztuki piśmienniczej, których nie znajdziemy tam, gdzie pisze się na zamówienie, gdzie należy dostosować swój produkt do wymogów rynku i statystycznego konsumenta słowa pisanego.

„Anatomia melancholii” powstała na początku XVII-ego wieku. Dlaczego dziś, po 500 latach, uświadamiamy sobie jej istnienie? Pytanie to jest kluczowe. Oto nadszedł czas, by przekonać się, że cywilizacja zmienia szybko swe oblicze, ale natura ludzka nie ewoluuje nic a nic. Mentalnie ludzkość stoi cały czas w miejscu, co najwyżej drepce w kółko, próbując zakładać nowocześniejsze maski, ale w sensie istotnym nie zmienia się wcale. Oto dojrzeliśmy, by rozpoznać sens myśli Koheleta – tworzymy, produkujemy, zdobywamy, żyjemy dłużej, dostatniej, zdrowiej, ale w istocie swej, w jądrze swej natury nie zmieniamy się o milimetr.

Michał Tabaczyński, tłumacz „Anatomii melancholii”, zabiera nas w podróż donikąd. Tematem ma być oczywiście depresja, poczucie przytłaczającego bólu świata, który nie pozwala żyć, ale dzieło nie wychodzi poza diagnozy i świadomość błądzenia, dróg wyjścia próżno tutaj szukać, a jeśli wyzierają jakieś tropy, to autor sam je zaciera. Z książką tą jako przewodnikiem nie dotrzemy nigdzie. Możemy jednak dzięki niej pojąć melancholijny charakter natury ludzkiej.

Robert Burton tworzy swe dzieło z cytatów i erudycji. Jego proza znajduje wyraz w długich rozwiniętych nieraz zapętlonych zdaniach. Ta plątanina to labirynt. Forma literacka odzwierciedla meandry poszukiwania w ludzkiej duszy. Autor co raz znajduje i gubi swe odpowiedzi, podpiera się argumentami, które pękają i bohater tej podróży znów leży na bruku, wyjąc do księżyca. „Anatomia melancholii” jest powstawaniem z kolan, by za chwilę upaść. Zaczynamy jedynie widzieć istotę i sens tych potłuczeń – melancholia oswojona, pojęta, opisana nie przywiedzie nas do szaleństwa. Nie wykonamy kolejnego kroku ku destrukcji siebie i świata.

Nie będę rozpisywał się o strukturze dzieła – doskonale robi to sam tłumacz, stawiając się w roli Wergilego w podróży po piekle ludzkiego ducha. Pragnę zwrócić tylko uwagę na aktualność dzieła w dzisiejszym świecie, który cały czas nie zostaje rozpoznany. Czyni to nas bezradnymi, zdanymi na łaskę każdego kolejnego dnia w nadziei na uśpienie bólu, ale w tej wspólnocie goryczy winniśmy odnaleźć blask empatii i drogę poza ego, drogę która zwróci nas ku człowiekowi, stworzeniu i światu. Gdy tyle uczono nas o egoizmie, chciwości i hipokryzji, gdy to, co niszczy, nazywano dobrem w imię dostatku, władzy, postępu, czytając „Anatomię melancholii” dostrzegamy, że to wszystko nie istnieje. Istnieje tylko płomień, którym możemy oświetlić korytarze zimnego labiryntu i ogrzać dłonie.

niedziela, 17 stycznia 2021

Frustracja po "Chamie z kulą w głowie" Ziemowita Szczerka wyd. Znak

 Pokój z kulą w głowie - przebój był zespołu Proletaryat.

Przebrnąłem, a nawet przeleciałem tę 500-stronicową cegłę, która niczego mi nie wniosła do niczego. Biegłem, bo nie chciałem tracić czasu, ale miałem poczucie obowiązku ze względu na autora, Ziemowita Szczerka - jednego z najważniejszych twórców drugiej dekady XXI-go wieku. Jego "Siódemka", polska powieść polskiej drogi rozwaliła mi system anarchią, podobnie jak niezwykły "Mordor", jego kłótnia z reportażami rodem z Czarnego.

Co mamy w "Chamie z kulą w głowie"? Kryminał noir podany w sosie  alternatywnej wizji historii? Nie lubię takich dań. Nie polubiłem Franciszka Karego, który jest z jakiegoś tandetnego komiksu, nie z Chandlera. Trup ściele się gęsto, są demony polskie z demonami voodoo. Ta polska alternatywa, że nie było II wojny okazuje się jakaś staroświecka, niby rozwinięta technologicznie, ale w dekoracjach z Dwudziestolecia. I najgorzej - miało być śmiesznie, a nie było. To pędzenie z impetem od początku jest rozwlekłe i rozcieńczone. Szczerek był mistrzem kondensacji i ekspresji, w "Chamie..." składa swoje klocki z mozołem, który nie jest jego domeną, jakby wciąż ściągał z Twardocha czy alternatywnych wizji Marcina Wolskiego.

Ziemowit Szczerek przechodzi do mainstreamu. Mam nadzieję, że mu się to opłaciło, że chociaż jemu jest z tym dobrze, bo przecież mnie wcale nie musi. Będę jednak tęsknił za dzikością "Mordoru" czy anarchią "Siódemki". "Cham z kulą w głowie" próbuje się przypodobać masowemu konsumentowi popkultury i tego schlebiania, podlizywania gatunkowego darować nie umiem. Zamiast buntu wobec popkulturowej pulpy mamy pulpę mdłą, rozcieńczoną.

Wyjście z Ha!artu nie było łatwe. W Ha!arcie było wolno, była wolność, ale gdy chce się pisarzem być docenionym, to wolność staje się przekleństwem. Myślę też o "wyjściu" Piotra Mareckiego do mainstreamowego Czarnego - jego "Polska przydrożna" rozsierdziła masowych konsumentów swoją anarchią. W tym wypadku był to akt demaskatorski wobec nudy i standardu polskiego reportażu. U Szczerka są jedynie umizgi do "Śniadania mistrzów" w TVN.   

czwartek, 14 stycznia 2021

"Dodatkowa dusza" Wioletty Grzegorzewskiej - Wydawnictwo Literackie. Recenzja.

Historia bez duszy


 Historia opisana w "Dodatkowej duszy" wydarzyła się naprawdę, to historia dwóch Żydów, ojca i syna - Juliana i Marcina Brzezińskich, którzy ukrywali się w okupowanej Warszawie w czasie wojny. O losach tych autorka dowiedziała się od urodzonej po wojnie córki Juliana. Miało być przejmująco, pewnie rozliczeniowo wobec procederu szmalcownictwa na polskiej ziemi w czasie okupacji, miało być prawdziwie.

"Dodatkową duszę" czytałem jak opowieść o wojnie, pasującą do szkolnego podręcznika. Autorka potraktowała czytelników jak niesforne stadko nieświadomych niczego uczniaków, którym trzeba wyjaśnić prosto jak było. Nie chcę już się czepiać tej "mody", która każe niektórym pisarzom deklarować się po stronie "prawych i sprawiedliwych" przeciw "winnym", bo winni zawsze są ONI, a my musimy pokazać, że nasze rączki lśnią od czystości. "Dodatkowa dusza" właśnie dlatego, że jest "wypracowaniem" na zadany temat jest powieścią bez duszy i bez prawdy.

Tym właśnie ostatnia książka różni się od poprzednich książek Wioletty Grzegorzewskiej - "Guguły" i "Stancje" wypływały z własnych przeżyć, Grzegorzewska potrafiła oprzeć się pokusie bycia poprawną i pozostawała autentyczną. W zestawieniu z poetyckim talentem pisarki otrzymaliśmy pełną wyobraźni o bogatym wnętrzu dziewczynki w "Gugułach" i młodej kobiety w "Stancjach".   

Może "Dodatkowa dusza" jest próbą oderwania się od autobiograficznego charakteru poprzednich książek Grzegorzewskiej, ale nadal pozostaje to proza biograficzna, tyle że pisana pod dyktando. A są w książce fragmenty, pokazujące, że talentu się nie traci, że miga on niczym diament w momentach, gdy autorka opisuje dawny świat żydowskiej społeczności. Te retrospekcje emanują w "Dodatkowej duszy" tym, co w poetyckiej prozie Grzegorzewskiej najlepsze.

wtorek, 12 stycznia 2021

Ksiązki 2021. Moje opinie.

47. Jaroslav Haszek "Szczęśliwe gniazdko i inne humoreski" 31.01

Rok 2021 kończę humoreskami Haszka. Z tym wydaniem jakoś mi nie po drodze było. Za dużo tekstów a za mało pracy translatorskiej i redakcyjnej nad nimi. Ale Haszek to Haszek.  

46. "Imitacja życia" Soren Gauger Ha!art 26.12 



 Policja myśli


Soren Gauger to kanadyjski pisarz i tłumacz, mieszkający w Polsce. Jego powieść, zatytułowana „Imitacja życia”, mimo że dzieje się w arabskim luksusowym hotelu a bohaterami są „prawdziwi” Europejczycy, Martin i Gunther, stara się przywołać groteskową atmosferę, panującą w ostatnich latach w Polsce – atmosferę uwięzienia i niemożności. Ale żeby tę polską psychozę opisać, Gauger sięga po tradycję pisarską Europy Środkowej – przede wszystkim po Kafkę, ale znać tutaj także Witkacego i Gombrowicza, Musila i Brocha.

Martin i Gunther zostają skazani na siebie w labiryncie luksusowego hotelu w bliżej nieokreślonym kraju arabskim, gdyż spóźnili się na lot do Europy. Z każdą chwilą atmosfera się zagęszcza a możliwość ucieczki staje się coraz mniej realna. Krąg przeczuć i fatalnych intuicji zaciska się coraz bardziej. Katastrofa wisi w powietrzu.

Atmosfera „Imitacji życia” to klimat nadciągającej burzy, przed którą nie ma gdzie się schronić. Bohaterowie, zdani na łaskę i niełaskę miejscowych, próbują panować nad emocjami i zachować dystans, jednak czytelnik obserwuje iluzoryczność ich starań. Najbardziej poruszającym elementem tej powieści jest nieuchronność tego, co musi się wydarzyć.

W tym groteskowym, zamkniętym świecie bohaterowie próbują rozliczyć swoje życie, to wszystko, co łączy ich z oddalającą się coraz bardziej bezpieczną przystanią domu rodzinnego. Jednak z perspektywy zagrożenia dobrze widać wszystkie pęknięcia i niedoróbki cywilizowanego świata. Wszak Martin i Gunther uciekali przed tytułową „imitacją życia” w iluzję egzotyki i luksusu.

Jakoś nie widzę u Gaugera czytelnych polskich konotacji, pomimo że autor sam o tym wspomina na skrzydełku okładki. Dla mnie „Imitacja życia” jest o wiele bardziej uniwersalna. To powieść-labirynt o schyłku kultury Zachodu i o obawach współczesnego Europejczyka przed tym, co nadchodzi. A że ta nowa rzeczywistość nadchodzi jest rzeczą pewną. Owa dekadencja dzieje się w głowach bohaterów, którzy uświadamiają sobie jak bardzo są bezbronni wobec dylematów, z którymi muszą się zmierzyć.


45. "To nie jest Polska" Ha!art 22.12

Ten zapis Polski ostatniej dekady metodą audiodeskrypcji to raport z opętanego miasta. Klipy ze Smoleńska, manifestacji - narodowych i tęczowych, skoków narciarskich opisane w ten sposób zrównują strony polskiego szaleństwa ostatnich dziesięciu lat. 10 gwiazdek za opis dziesięciu lat i pytanie, co dalej.


44. „Słabnące światło sierpniowego słońca” Aleksander Wierny 6/10 21.12


                                                         zdjęcie okładki www.fundacjadf.pl



Już nigdy nie będzie takiego lata


„Już nigdy nie będzie takiego lata, takiej coca coli, nigdy papieros nie będzie tak pyszny, a wódka taka zimna i pożywna” – śpiewał w swoim wielkim przeboju Marcin Świetlicki. Słowa tej poezji pobrzmiewały mi przy lekturze „Słabnącego światła sierpniowego słońca” – ostatniej książki prozatorskiej Aleksandra Wiernego.

Aleksander Wierny to pisarz związany z częstochowskim środowiskiem literackim, wśród jego utworów mamy poezję i książki prozatorskie. Poezja to u Wiernego wymiar prywatny, liryka bardzo osobista i wyciszona. Z prozą jest inaczej – to w głównej mierze pisanie gatunkowe w oparciu o znane schematy pop-kultury. W dorobku pisarza znajdziemy kryminały, horror, a „Słabnące światło sierpniowego słońca” jest prozą drogi – celowo nie piszę, że ostatnia książka Wiernego jest powieścią, bo wszystko, co tutaj gatunkowe jest nacechowane poetycko.

Trójka bohaterów wyrusza w podróż donikąd. Ma to być ich ostatni zryw wolności i realizacja marzeń o świecie, gdzie nie ma jutra. Motywy przytoczone w książce znane są wielbicielom amerykańskiego kina i literatury, a że tych jest najwięcej, wydawać by się mogło, że nie ma to jak polski „road trip” i „będzie Pan zadowolony”.

Myślę, że większość miłośników literatury popularnej może mieć z tą książką problem. Przeniknięta jest ona poetyckim obrazowaniem, powracającymi refrenami a nawet paralelizmem składniowym, co odciąga czytelnika od samej akcji w stronę meliczności i rytmu. Co więcej, proza ta ma charakter dialogowy – momentami miałem wrażenie, że czytam listę dialogową scenariusza filmowego. Mimo że autor stara się za wszelką cenę trzymać konwencji powieści drogi, to formalnie odebrałem ją jako poetycki scenariusz ewentualnie jako poemat o filmach drogi.

„Słabnące światło sierpniowego słońca” jest pisane prozą poetycką i filmową zarazem. Dla mnie kluczem do tej nietypowej książki był „trip” – poddanie się dekadenckiemu nastrojowi, obrazom i kolorom, rytmowi i muzyce, którymi emanuje to pisanie. I gdy odpuściłem, wtedy poczułem, że to jest dobre, że zabieram się w tę podróż. Tak miałem JA, lapsus, recenzent trzeciej kategorii.

A oprócz „I love supreme” w głowie pobrzmiewały mi tekst, że:

Nad horyzontem błyska się i słychać szczęk żelaza”.


43. "Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny" Janosch 16.12 7/10

To nie jest powieść lekka i przyjemna jak bery i bojki Doroty Simonides. To powieść wywiedziona ze śląskiej gwary, ze smrodu zabrzańskich familoków, z krwi i brudu. I z faszyzmu, który pukał do tych biednych chat z obietnicą "nowego ładu" opartego na pożydowskim mieniu. Janosch nie oszczędza czytelnika, który niepewnie uśmiecha się, by uswiadomić sobie jak w tym brutalnym świecie ludzkie życie jest niewiele warte, właściwie zbędne. Jak daleko tym opowieściom do dobrodusznego Hrabala z opowieści o "Miasteczku, w którym zatrzymał się czas".


42. "Konsekwencje" Nina Weijers 4.12 8/10


Sztuka szuka życia


Pytania o granice sztuki, o jej przenikanie z rzeczywistością, nie są niczym nowym. Dyskusje na temat sztuki konceptualnej i performatywnej toczą się przynajmniej od drugiej połowy XX-go wieku, więc samo zjawisko wydaje się z perspektywy czasu niemal klasyczne. Czy nie jest jednak tak, że w sensie szerokim w recepcji sztuki zatrzymaliśmy się w wieku XIX? Impresjonizm, van Gogh, ekspresjoniści, może faktycznie Picasso i Dali z całym bagażem dyskursu z poprzednikami mogą tu stanowić punkt odniesienia. Ale nie Warhol, nie Pollock, nie Baquiat, nie Francis Bacon – artyści wszak już przebrzmiali. A może Jeff Koontz, Joseph Beuys, Katarzyna Kozyra, Zbigniew Libera? Nie, naprawdę, tak daleko nasze pojmowanie sztuki nie sięga!

Fototapeta z Klimtem. Słoneczniki namalowane własnoręcznie wyglądają lepiej niż oryginał. Matejko wyhaftowany w wolnych chwilach pod seanse „Na dobre i na złe”.

Nina Wejiers jest Holenderką, Nina Weijers urodziła się w 1987 roku, czyli ma 24 lata, Nina Weijers jest literacką debiutantką. Debiutancka powieść Niny Weijers nosi tytuł „Konsekwencje”. Debiutancka powieść Niny Weijers „Konsekwencje” jest poświęcona sztuce współczesnej. Na pewno?

Nauczyciel z dobrego liceum w Częstochowie, z którym rozmawiam, opowiada mi o tej szmirze, malarstwie Pollocka. Pollock zabił się w 56. 67 lat temu już go nie było! W jakiej świadomościowej czarnej dziurze jesteśmy i kogo to obchodzi? Banieczki żyją z grantów i nie bardzo ich to interesuje. Ludzie mają swoje problemy. I makaty z papieżem.

Nina Weijers, 24-letnia debiutantka, pisze brawurowo, pisze ze świadomością konstrukcji, pisze, że nie sposób się oderwać od jej książki. Książka Niny Weijers jest o sztuce? Sztuka konceptualna, której twórczynią jest główna bohaterka „Konsekwencji”, Minnie Panis, jest pretekstem. Sztuka współczesna w powieści Niny Weijers zderza się z życiem, staje się zwierciadłem, w którym mamy się odbić; sztuka Minnie Panis staje się tym, czym winna być każda sztuka – syntezą tego, co nosimy w sobie, naszych tajemnic, strachów, traum. To niebywałe, wręcz magiczne jak życio-sztuka Minnie Panis uwodzi czytelnika i wiedzie przez swój labirynt.

Nina Weijers mówi o sztuce, która jest pretekstem. To jest sztuka, która jest potrzebna by zrozumieć. W swej istocie powieść „Konsekwencje” Niny Weijers, 24-letniej holenderskiej debiutantki, jest o losie, jest o empirycznej próbie zrozumienia losu poprzez sztukę, gdy zacierają się granice twórczości i rzeczywistości. Ta sztuka wyzwala i zaprasza do wyzwolenia. Od strachu, od bólu, od uwikłania. Do wyzwolenia zaprasza też pisarstwo 24-letniej holenderskiej debiutantki, Niny Weijers.

Nie wiem na ile to możliwe. Coraz częściej czuję, jakbym był częścią jakiegoś RPGa.

Oczywiście debiutancka powieść 24-letniej holenderskiej autorki Niny Weijers ma swoje wady. W tej powieści nie ma niczego o lgbt, niczego o Strajku Kobiet, niczego o aborcji, niczego o patriarchacie, niczego o aborcji, niczego, co wypełnia polskie muzea sztuki współczesnej, tak że strasznie ciężko zaprząc ją w kierat politycznego sporu we współczesnej Polsce. Właściwie może zostać tutaj uznana za niepotrzebną.

Zawiedzionych zapraszam na Netflixa, a po raz kolejny dziękuję wydawnictwu Ha!art za literackie odkrycie tego roku i tłumaczce, Jadwidze Jędras, za to że nie mogłem się od tych „Konsekwencji” oderwać.




41. "Prześpij się z tym..." Bolesław Chromry 29.11 9/10


BLURB
To nie będzie recenzja, to będzie blurb. Blurb o książce obrazkowej, ale poetyckiej zarazem. Bo teksty-opisy Bolesława Chromrego to poezja. Krótkie zdania w roli sentencji opisują współczesny, polski weltschmerz. Niby śmieszne, wesołkowate, jednak po chwili odkrywa się czarna dziura, w której mieszka autor.


40. "Piąty Beatles" Mariusz Czubaj 28.11 6/10

"Piąty Beatles" nie rozczrował mnie i nie oszołomił. Z całym szcunkiem i sympatią dla autora, nie potrafię skoncentrować się na śledzeniu wątku kryminalnego. Wszystko mi się w tej powieści podobało, co nie było kryminałem. Mariusz Czubaj twierdzi, że kryminał jest jedynym spadkobiercą powieści realistycznej - może tak, ale tej prozie do Dostojewskiego daleko.


39. "Taśmy rodzinne" Maciej Marcisz 18.11 7/10 

                                                  okładka Wydawnictwo W.A.B.

Jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza, książka na temat transformacji ustrojowej i jej owocach we współczesnej Polsce. Proza Marcisza jest sterylna, pozbawiona ciężaru stylistycznych ornamentów, co czyni ją lekką i w sumie przyjemną w lekturze, ale paradoksalnie wcale nie jest o przyjemnych rzeczach. Sklasyfikowałbym ją jako współczesną sagę, jednak autor wychodzi poza  konwencję i stawia na zmieniającą się na naszych oczach rzeczywistość, co więcej -  ani przez moment nie brzmi fałszywie. Uwierzyłem w ten świat, chociaż dobrze go znałem.


38. Autobiografia w sensie ścisłym, a nawet umownym" Jerzy Pilch 9.11  6/10

Żywotopisanie Pilcha pozwala jego wielbicielom po raz kolejny zanurzyć się w bogate frazy jego pisarstwa. Ten "schyłkowy" Pilch, przeniesiony z łamów Tygodnika Powszechnego z lat 2013-2015, nie jest spójną narracją o dzieciństwie w Wiśle i to uważam za największą wadę "Autobiografii..." - autobiografii fragmentarycznej i niedokonczonej ale literacko urzekającej i pięknej.


37. „Jazda na szkle po oszczanym zboczu”  Miloš Doležal 2.11.2021 8/10

                                                 zdjęcie KIT Stowarzyszenie Żywych Poetów


Polska to wieczny ból dupy.

„Jazda na szkle po oszczanym zboczu” to zbiór miniatur autorstwa mało znanego w Polsce pisarza czeskiego -  Miloša Doležala. Obrazki te pochodzą z komunistycznego dzieciństwa i są opisem trudnego dojrzewania w świecie propagandy i manipulacji. 

Jako że jestem tylko rok młodszy od bohatera tych krótkich form wspomnieniowych, mogłem porównać swój prlowski bagaż z rozliczeniem prezentowanym przez czeskiego pisarza. I nie znalazłem tutaj romantycznego patosu, nie znalazłem rozdrapywania ran i niewyrównanych rachunków. 

Znalazłem za to dużo ciepła, humoru i mityczną postać Sama Arbelajdy, który swoim easternowym stylem rozjaśnia najwieksze mroki tego krótkiego dzieła. 

Miloš Doležal idzie pod prąd współczesnym trendom w sensie agresywnego mierzenia się z traumami dzieciństwa. Nawiązuje tym samym do haszkowsko-hrabalowskiego nurtu w literaturze. "Jazda po szkle po oszczanym zboczu" jest trudna w sensie egzystancjalnym, w wymiarze pojedynczego życia, ale nie jest to życie zmarnowane, nie jest to życie powleczone patosem weterana.  Doležal radzi sobie z tymi mrokami po czesku, czyli potrafi je obśmiać.

A co ciekawe "Jazda po szkle po oszczanym zboczu" jest książką antykomunistyczną w swojej wymowie. Dlatego wolę "jeżdzić na szkle po oszczanym zboczu" zamiast w koturnach dymać na akademiach ku czci i patrzeć w natchnione oblicza pozerów, mających gotowe "gęby" na każdą okazję.

A Polska martyrologia jawi się jako nieprzemijający ból dupy z czeskiego punktu widzenia.

36. "Transmigracje Thimoty'ego Archera" Philip K. Dick 29.10 8/10

Koniec trylogii Valisa. To jest ten rozjazd między logiką, między potęgą umysłu a wiarą, który z jednej strony łączy naukę i religię a z drugiej jest nie do pogodzenia. Bardzo smutna książka.

35. "Dzikie mieso" Marian Pilot 15.10 10/10



 Muzyka z języka


Gdy Marian Pilot otrzymał nagrodę Nike za swój „Pióropusz” pisałem tak: Nie możemy podejść do tej książki jak do klasycznej narracji, bo ominie nas to najważniejsze. Spróbujmy potraktować „Pióropusz” jak poemat prozą, wsłuchajmy się w dźwięki, w szum potocznej mowy, dajmy uwieść się melodii i odkrywajmy ojczyznę zaklętą w języku – dopiero z tej tkaniny, na którą spojrzymy z dystansu, zaczną wylegać magiczne obrazy utkane z przędzy słowa. Dla mnie uhonorowanie „Pióropusza” nagrodą „Nike” jest wielką radością, bo to nie tylko docenienie książki, ale także wybór określonego sposobu myślenia o literaturze – rozumienie literatury jako pamięci języka”.


Dzikie mieso” – ostatnia, wydana przez Ha!art, książka tego autora idzie w stronę języka jeszcze mocniej i bezwzględniej. Bo czy można tu mówić o narracji albo o prozie, gdy zdania przypominają wersy? Czy teksty te krótkie teksty to opowiadania czy wiersze? Odbieram tę książkę jako stojącą na przecięciu rodzajów i gatunków literackich – „Dzikie mieso” jest rozpostarte na stykach liryki, epiki i dramatu, by wyjść poza gatunkową rutynę i zadać odbiorcy pytanie. Co było pierwsze – język czy literatura?


Wiele razy dawałem tu wyraz swego uwielbienia dla krakowskiego wydawnictwa jako tego, które wymogom ekonomicznym i standardom narzuconym się nie kłania. Mimo że „Dzikie mieso” zaliczone jest do serii prozatorskiej, to zarazem forma prozatorska jest tutaj rozwalona od środka przez samego autora. Poszczególne teksty, te quazi opowiadania, to pogrupowane w tematy fragmenty żywych wypowiedzi. „Dzikie mieso” to żywa mowa potoczna, żywy ludowy język w jego przeróżnych odmianach. „Dzikie mieso” to dzikie mięso, które narasta na gładkiej skórze mowy, tworząc wulgarne wybrzuszenie – język, który ukazuje swą tkankę, ścięgna i włókna rozmaitych rodzajów polskiej mowy; „dzikie mieso”, które na okładce urasta w dziką „wieżę Babel”, która swym powrotem do rudymentów mowy polskiej próbuje zrozumieć boskie Logos.


W pierwszym odruchu pomyślałem, że to szkoda, że nie ma tu dzieła w dziele, że tekstowi Pilota nie towarzyszy rozprawa językoznawcza, która przybliżyłaby czytelnikowi rodzaje gwar i języków, całe bogactwo tej „prozy” a raczej poezji z prozy wydobytej. To byłoby jednak rozproszenie, które swymi odesłaniami do przypisu i tekstem pobocznym zburzyłaby meliczny charakter tego utworu. Poetyckość „Dzikiego miesa” wyrasta z muzyczności języka, z tych pierwocin kultury ludowej, która stwarzała pierwsze klechdy, baśnie i eposy ludzkości.


W moim głębokim przekonaniu „Dzikie mieso” to partytura, domagająca się wyrazu dźwiękowego. Na tym fortepianie wszyscy grać potrafimy, bo lepiej czy gorzej znamy mowę ojczystą, więc czytajmy tę „prozę”, bądź tę poezję z prozy wywiedzioną, na głos – stwórzmy własnego „audiobooka”. Niechaj te słowa wybrzmią, niech wzburzą spokojną przestrzeń powietrza falami mowy ludowej, abyśmy mogli usłyszeć jak brzmi ta ludowa muzyka z języka.

34. "Kochanek" Marguerite Duras 11.10

Tak esencjonalna powieść o miłości jak może być tylko w powieści autorki, która nie operuje prozą kobiecą, "romansowo-harlekinową". Surowo i minimalistycznie a zarazem zmysłowo i głęboko. I egzotycznie. Z czymś takim spotkałem się u Ferrante, może bez tej egzotyki, ale w książkach spoza  cyklu "Genialna przyjaciółka" np. w "Córce". Proza Duras jest jednak znacznie wcześniejsza.


33. "Kaputt" Cruzio Malaparte 4.10 



Bizarna epoka  "Kaputt".

Długo trwała ta podróż i była męcząca. Najbardziej męczy poetyckie piękno tej księgi. Przepych na gruzach cywilizacji. Szaleństwo zdeprawowanych. To jak turpistyczny "Lampart" Visconttiego - wspaniałe stroje, wspaniałe mundury, wspaniałe dania i napitki w obliczu rozkładającego się świata, w obliczu ludobójstwa, mordów i trupów. To nie jest książka rozliczeniowa - ona dzieje się na żywo, między 1941 a 1943 rokiem. Dzieje się bez dystansu. Malaparte czerpie dziwną, bizarną fascynację z obcowania z okrucieństwem wojny.  "Kaputt" to surrealistyczny horror, który wydarzył się naprawdę.

32. "Zapiski z nocnych dyżurów" Jacek Baczak 10.09

 Tak mocne, że mocniej nie można. Tak czułe, że czulej  nie sposób. Tak blisko śmierci, że bliżej się nie da. Zapiski z domu umierających.

 31. "Praski elementarz" Aleksander Kaczorowski 7.09


Cudowna książka. Wyznania czechofila. Z miłosci do czeskiej literatury, z miłości do Pragi. Ale także poczatki, zapowiedzi późniejszych książek Kaczorowskiego - o Hrabalu, o Havlu, o Pavlu. Praskie eseje przynoszą jednak dużo więcej kontekstów i fascynacji - Kafka, Haszek, Skvorecky i duch Europy Środkowej, unoszący się nad tymi tekstami. Na razie tylko tyle.

30. Lyonel Trouillot "Niedziela, 4 stycznia" 30.08

Historia pewnej masakry. Haiti. Jeden dzień z życia dwóch braci, który zdecyduje o wszystkim. To krótkie arcydzieło prozy pewnie większość z nas pominie i to byłaby wielka szkoda, więc nie pomińmy tej ważnej książki, pochodzącej z nietypowego dla nas kręgu kulturowego. Tam dziś dzieją się najważniejsze rzeczy dla literatury. 


29. David Sedaris "Calypsso" 11.08 6/10

Autobiograficznie standupowa proza Sedarisa jest przyjemna. Jest tak przyjemna, że jak pisarz opisuje tragizm egzystencji, przemijanie, starość, uzależnienie, śmierć i samobójstwo członków swej rodziny, to i tak jest to przyjemne.

28. "Romantika" Piotr Marecki 4.07 9/10

Eko-kleszcze


Miłość to literacka tradycja uniwersalna. Romantyzm to bardzo polska tradycja literacka – Mickiewicz urodził się na Litwie ale pisał po polsku „Litwo, ojczyzno moja”. Kochał Litwę jako Polskę. Ciągnie tam twórców. Tam to znaczy na Wschód, który niegdyś był Polską. Stasiuk, Szczerek, Marecki to tylko nieliczni, którzy, nie mogąc znaleźć swojej Polski w Polsce, szukają jej gdzieś na Ukrainie, Huculszczyźnie czy dalej jeszcze na Wschód jak u Stasiuka – szukają Polski, którą utraciliśmy wraz z transformacją. Szukają oni Polski w letargu, Polski transowej, Polski w wydaniu slow z jej wschodnim, brutalnym, naturalnym anturażu.


Mareckiego literacka podróż poślubna nazywa się „Romantika” i jest romantyczna w szerokim sensie - w sensie literackiej podróży na Wschód, w sensie fascynacji naturą i ludowością, w sensie miłosnym w końcu. Mareckiego fascynuje strata. Jako naukowiec, profesor UJ, zajmuje się starymi komputerami – Atari, ZX Spectrum, Commodore są dla niego jak poezja w przeciwieństwie do powszechnej technologii informacyjnej XXI wieku. Kiedy widzę na Instagramie jak odwiedza twórców ludowych, którzy tapetują wnętrze znaczkami pocztowymi albo budują miniatury piramid, to zawsze jest w tym chęć, by uratować coś przed stratą.


W swojej poprzedniej książce, „Polska przydrożna”, swoistym literackim wieczorze kawalerskim, Marecki poszukiwał swojej Polski w Polsce B. Podróżował po bezdrożach nieatrakcyjnych turystycznie, gdzie życie zatrzymało się w latach 90-tych i gdzie cały czas trwa walka nowego ze starym. Marecki, oprócz pytania o stan tych miejsc, zadaje pytanie o to, co straciliśmy wraz z wejściem do Unii Europejskiej, wraz z całą tą nowoczesnością, która chce nadejść ale skutecznie się przed nią bronimy. Ten obraz, z jednej strony smutny ale z drugiej pocieszny, spolaryzował odbiorców, którzy nie wiedzieli, czy autor wyśmiewa czy gloryfikuje polską przestrzeń straty i pogubienia.


W „Romantice” mamy weselne przygotowania, eko-wesele i panoptikum krakowskiego, czy szerzej, lewicującego środowiska literackiego. Obok Mareckiego, narratora, centralne miejsce zajmuje jego żona, Aleksandra Małecka – Marecki-Małecka, przecież to jest to samo nazwisko, wystarczy lekka wada wymowy, niczego tutaj nie trzeba zmieniać. W tej pierwszej części na czoło wysuwa się postać Konrada Góry, poety, który oddał swoją twórczość i siebie naturze i lasowi. To on tworzy dla Pary Młodej destylaty, od których opisu konsumpcji wszystko cierpnie i cierpi. Marecki jest delikatny – pisze, że Góra się nie myje ale nie pisze, że śmierdzi. Tak samo nie śmierdzą destylaty, np. „bananowica” z nadpsutych bananów - tego musimy się domyśleć. W ogóle zapachów tutaj nie ma, bo przecież na tradycyjnej wsi obora nie śmierdzi.


Na tle Konrada Góry reszta gości weselnych nie prezentuje się tak imponująco. Dla całej reszty styl zero-waste i powrót do naturalnego sposobu życia wydaje się jedynie modą, która panuje aktualnie w środowisku. Ten fikcyjny wymiar środowiska znajduje swoje miejsce w drugiej części, która jest nawiązaniem do „Wesela” Wyspiańskiego. Marecki przed umieszczeniem dialogów ze swojego wesela wysłał do autoryzacji fragmenty, które miały znależć się w książce. Niestety, większość tekstu została wykropkowana, gdyż odmówiono zgody na publikację. Znów wracamy do pojęcia straty- być może straciliśmy współczesne „Wesele” i nie będzie plotki o eko-weselu Mareckiego i Małeckiej, bo zabiła je autoryzacja i RODO.


I następuje ta mroczna i gęsta podróż do Szepit, na Huculszczyznę. Podróż drogami, które są gorsze niż polskie. Tutaj rej wodzi Jurij, ukraiński literat i wydawca, który towarzyszy Młodej Parze i ofiarowuje im gościnę w swoim gospodarstwie. Jurij bardzo przeklina, mieszając ukraiński i polski, do tego te jego seksistowskie uwagi doprowadzają do tego, że w książce pada jak „młot na czarownice” nazwisko Mai Staśko.

Do polskiego kanonu literackiego przejdą na pewno sceny sikania do wiadra przez Pannę Młodą i wyciągania kleszcza z tyłka Pana Młodego przy pomocy noża i spirytusu. Świat ukraińskiej prowincji jest tu ukazany w sposób brutalny i czuły jednocześnie – ludzie są szczerzy i otwarci, pomagają sobie i oczekują pomocy, bo nie daliby rady sami w tym wiecznie niedokończonym świecie, który staje się i stać się nie może. Zero-waste nie jest tutaj modą ale radzeniem sobie w krainie niedoboru.


W „Romantice” wracamy wraz z bohaterami na romantyczny Wschód, by zaczerpnąć ze źródła romantycznej miłości i zażyć romantycznej ludowości i romantycznej natury. Wracamy także do korzeni polskiej literatury, bo spotkamy tu i Wyspiańskiego i Mickiewicza z ich marzeniami o tym, co jako naród utraciliśmy. Ja odnalazłem tutaj środkowoeuropejskiego Hrabala z jego poczuciem straty i wiecznego stawania się. To dostrzegłem u Mareckego - ten dysonans, ten fałsz, który nie brzmi zgodnie z wizją równego, sprawiedliwego eko-świata, że natura ludzka idzie w poprzek idei i że punkt wyjścia staje się końcem drogi.



 

27. "Cukier w normie" Sławomir Shuty 31.01 7/10

 

Koszmaru naszego powszedniego


Jest taka scena w „Dniu świra” Marka Koterskiego - „Modlitwa Polaka”. Opowiadania z tomu „Cukier w normie” są takie jakby rozpisać poszczególne wersy tego tekstu na pojedyncze historie. Co ciekawe oba te teksty kultury są z 2002 roku. Ta koincydencja świadczy jak mocno mieliśmy dość tego wszystkiego, co działo się na początku XXI wieku. Koszmar świra z blokowiska u Koterskiego jest jednym z koszmarów z nowohuckiego blokowiska Shutego.


„Gdy wieczorne zgasną zorze,

Zanim głowę do snu złożę,

Modlitwę moją zanoszę

Bogu Ojcu i Synowi:

"Dopie...lcie sąsiadowi!

Dla siebie o nic nie wnoszę,

Tylko mu dosrajcie proszę."


To kolejna książka Shutego wznowiona przez Ha!art. Znów wracamy na przełom wieków, by przyjrzeć się sami sobie. I nie wiadomo – śmiejemy się, czy płaczemy? Ale jedno i drugie robimy ze strachu. Te opowiadania to horror show dnia powszedniego. A opowiadania te pochodzą z Polski – krainy, gdzie człowiek człowiekowi nie wilkiem a pozpolitą hieną. Czasem hieną cmentarną nawet. W opowiadaniach tych Shuty próbuje odpowiedzieć na pytanie bardzo proste – dlaczego się tak nienawidzimy?


Kto ja jestem? Polak mały

Mały, zawistny i podły.

Jaki znak mój? Krwawe gały.

Oto wznoszę swoje modły

Do Boga, Marii i Syna:

"Zniszczcie tego skur...syna

Mego brata, sąsiada,

Tego wroga, tego gada."


Opowiadania z tomu „Cukier w normie” to metafizyka beznadziei. Pamiętacie wiersz Bursy „Modlitwa dziękczynna z wymówką”? - kończy się on pytaniem „Ale dlaczego uczyniłeś mnie Polakiem?”. Czyli to nie nowe ujęcie tematu patriotyzmu, bo patriotyzm to kwestia u Shutego pierwszoplanowa – jak mam kochać to, czego nienawidzę? Jak mam kochać siebie, skoro siebie do szpiku kości i bezkompromisowo nienawidzę. I tu pada zawoalowana fabułą odpowiedź w formie egzystencjalnego oksymoronu = kochaj z nienawiści! I to jest szczere tu i teraz, w tych znakach naszych polskich, polskich blokowiskach, polskich świętach, rodzinach i tradycjach, o których SS pisze w tekstach z tomu „cukier w normie”. Znienawidź swoją nienawiść – minus i minus daje plus. Miłość zwycięży dzieki nienawiści tak mówi Pismo.


"Żeby mu okradli garaż,

Żeby go zdradzała stara,

Żeby mu spalili sklep,

Żeby dostał cegłą w łeb,

Żeby mu się córka z czarnym

I w ogóle żeby miał marnie,

Żeby miał AIDS-a i raka.

Oto modlitwa Polaka.


Zarówno Koterski w „Dniu świra” jak i Shuty w swych wczesnych opowiadaniach modlą się z nienawiści. Modlą się o zwykłego człowieka w świecie nieustannej walki na progu XXI wieku. Dlatego w swojej recenzji chciałem połączyć te dwa teksty i na koniec zadać pytanie – czy wykorzystaliśmy ich wiedzę, ich mądrość? Czy przepracowaliśmy naszą polską, codzienną nienawiść? Czy też wciąż śnimy na jawie nasz powszedni koszmar?



 

26. WG. SEBALD "Pierścienie Saturna" 27.07 10/10


 


Podróż, która jest labiryntem. Podróż po życiu, podróż poza śmierć. By ją opisać.

 

 25. Sławomir Shuty "Nowy wspaniały smak" 20.07 9/10

 


 


Wizje XXI wieku


„Nowy wspaniały smak” Sławomira Shutego to powrót do końcówki lat dziewięćdziesiątych. Dzięki upodobaniu wydawnictwa Ha!art do prozy krakowskiego autora powracamy dziś do książkowego debiutu tego pisarza. Shuty „Nowy wspaniały smak” wydał, jak sam pisze, własnym sumptem i dla kolegów. Czy warto było odświeżać po ćwierć wieku jego literackie juwenilia?


Dopiero dziś te prototypy internetowych past mogą zabrzmieć czysto i mocno, utwory te bowiem wyprzedzały swój czas. U progu XXI wieku, przed epoką internetu, teksty te mogły być odbierane jako studencka ściema, pisana na pograniczu upojnej nocy i kaca. Krytycy czy literaturoznawcy są leniwi - tkwiąc w wypracowanych przez siebie narzędziach krytyczno-badawczych, nie potrafią dostrzec, że coś się w ich rozumieniu literatury nie mieści. Wtedy nie rozumiano jeszcze, że fiszki zostaną zastąpione bazami danych, że e-booki zastąpią papierowe książki, że gry komputerowe staną się tekstami kultury a liternet będzie powoli wypierał klasyczną recepcję literatury.


W swoich opowiadaniach – króciutkich tekstach, których jest ponad pięćdziesiąt – Shuty tworzy panoptikum dziwactw. Schodzi pod powierzchnię zwykłej codzienności, zanurza się w meandry snów i marzeń ale także lęków. Wszystko to, ale przede wszystkim lęki, mają charakter dekadencki, dlatego oskarżano tę prozę o szaleństwo, nie widząc w tym pisarstwie znamion proroctwa. Tymczasem rzeczywistość wirtualna dała możliwość nadania wyrazu temu nieokiełznanemu bałaganowi, gdzie smutek i przerażenie mieszają się z dionizyjską euforią i brakiem granic.


Po lekturze mam w głowie galimatias – w zasadzie powinno się te teksty czytać po jednym dziennie i o każdym można by napisać osobną recenzję, bo czytelnik znajdzie tu wszystkie smaki i pokusy nadchodzącej ery. Taką lekturę mogę zaproponować, by nie odlecieć za bardzo w tumult wrażeń i nie zbyć dzieła malkontenckim przekonaniem o ulotności tej formy. W istocie swej opowiadania Shutego, gdy pozbawić je warstwy ironii i humoru, są tekstami o alienacji jednostki w wyspecjalizowanym coraz bardziej społeczeństwie świata maszyn. Autor stawia odwieczne pytanie – kim bądź czym staniemy się wkrótce dla drugiego człowieka? Odpowiedzią na nie jest strach przed wizją dehumanizacji relacji międzyludzkich. Bohaterowie tekstów Shutego snują się po świecie zamknięci w indywidualnych bańkach, które powodują, że odbijają się od rzeczywistości miast ją tworzyć i wracają w przestrzeń własnej jaźni, swoich wyobrażeń, uprzedzeń a przede wszystkim lęku i bólu.


Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że „Nowy wspaniały smak” jest książką wizjonerską i dopiero dziś możemy docenić w pełni jej apokaliptyczny charakter. Na dowód przytoczę tylko jeden cytat z opowiadania „Jakie są ramy wdzięczności”: "Dyskusja na temat, do jakiego stopnia można ograniczać i gwałcić prawa jednostki, aby ta się nie sprzeciwiała, rozgorzała na nowo ze zdwojona siłą. W efekcie postanowiono przeprowadzić obowiązkowe szczepienia środkiem uszlachetniającym E221 oraz zaaplikować wszystkim opornym i całej biernej reszcie spulchniacz”.


Gdy umieściłem zdjęcie z tym cytatem na insta pod spodem pojawił się, nie wiadomo skąd, dopisek:’ „Aby uzyskać informację na temat szczepień, odwiedź stronę who.int”.

 22-24.

 

 
 
24.  Tytus, Romek i A'Tomek jako warszawscy powstańcy 1944
 
Te nowe, historyczne Tytusy to jednak nie to. 
 

21. Jakub Żulczyk "Informacja zwrotna" 9.07 6/10 

Jakub Żulczyk w "Informacji zwrotnej" konwencji sensacyjnej upycha powieść społeczną. Głównie podejmuje temat alkoholizmu w rodzinie i przeplata ten motyw kryminalną intrygą na temat "łowców kamienic" z czasów prezydentury HGW. Niby wszystko jest spójne i na miejscu, niby wyświechtany motyw choroby alkoholowej pokazany jest inaczej niż zazawyczaj, niby aktualna narracja na ważne kwestie. Ale. To bardzo sprawna powieść pod względem narracyjnym i proporcje wszelakie są właściwie dobrane, tyle że jest tego natłok - z jednej refleksji na temat picia przechodziłem w drugą na temat reprywatyzacji, by jeszcze śledzić kryminalny wątek. Efekt dla mnie był taki, że każdy z tych elementów osłabiał inne - nie przejąłem się dość mocno "odromantycznieniem" choroby alkoholowej, nie zgniotła mnie niesprawiedliwość tej naszej popisowskiej Polski, nie wciągnęła mnie intryga kryminalna - nie potrafię dać "informacji zwrotnej", bo nie wiem, o czym jest ta książka. Kawał ciężkiej, dobrej literackiej roboty, który pozostawił mnie z wrażeniem zbędnego balastu.

 

20. 

Wiesław Weiss "Tomek Beksiński. Portret prawdziwy". 28.06. 8/10

 672 strony. Długo trwała ta książkowa podróż, bo zacząłem ją gdzieś w marcu i tak do końca czerwca z dłuższymi przerwami to trwało. I lekko nie było.

Rzeczywiście - Wiesław Weiss wykonał tytaniczną pracę, by przybliżyć nam postać Beksa. Same przypisy zajmują 25 strony. Podziw mieszał się u mnie ze znużeniem. wypowiedzi znajomych Tomka, z których w większości składa się ta książka ciągnęły się niemiłosiernie, czasami kilka stron. O ileż lżejsza, przyjemniejsza w lekturze była książka Magdaleny Grzebałkowskiej, którą "połknąłem" w kilka wieczorów?

  Trzeba przyznać, że bez książki Grzebałkowskiej a także filmu "Ostatnia rodzina" nie byłoby tej "hossy" na Beksińskich i pewnie nie powstałaby książka Wiesława Weissa, książka, która odkłamuje postać Tomasza Beksińskiego, sportretowanego u Grzebałkowskiej a szczególnie w filmie Muszyńskiego w sposób karykaturalny. 

Tomek w wykonaniu Dawida Ogrodnika to po prostu osoba upośledzona, u Grzebałkowskiej, pamiętajmy, że "Portret podwójny" jest reportażem, to fikcyjny bohater o ciemnym odcieniu, bez którego nie może obejść się atrakcyjna powieść. W obu przypadkach zabiegi te przyniosły spodziewany efekt - książka i film wzbudziły wielkie emocje, co zaowocowało sukcesem komercyjnym.

Jest to o tyle irytujące, że Tomasz Beksiński nie chciał, by o nim pamiętano po śmierci, nie chciał pogrzebu, nie chciał nawet grobu. Z moralnego punktu widzenia cały szum wokół tej postaci to żerowanie cmentarnych hien, okradanie zwłok z ich intymności. Dotyczy to przecież także mnie jako czytelnika i widza. Przedsiębiorstwo Beksińscy, wbrew woli samych bohaterów, rozhulało się na dobre - dzięki materiałom video i audio, gromadzonym przez Zdzisława Beksińskiego, możemy beztrosko przyglądać się życiu tej rodziny. Oni do powiedzenia zbyt wiele nie mają. Nekro Big Brother trwa w najlepsze a zarabiają marszandzi i galerie.

Wiesław Weiss broni Tomka przed hienami. Pokazuje jego pasje i kim był w oczach kolegów i przyjaciół. Nie jest to tak atrakcyjne jak komercyjne wizje, o których wspomniałem, ale jest prawdziwe. Tomasz Beksiński w "Portrecie prawdziwym" to postać niejednoznaczna, naznaczona mrokiem ale także wybitna i pełna pasji - o tym ani Grzebałkowska ani Muszyński zdają się nie pamiętać. 

Ale ja pamiętam - odsłuchuję podcasty tych starych audycji i przypominam, co czułem, gdy nagrywałem te płyty na swoim Grundigu a później, gdy Tomek wokół swoich ulubionych utworów tworzył autentyczny, pełen klimatu "teatr wyobraźni". Za swoją wrażliwość płacił straszną cenę i dziś nie widzę nikogo, kto zdolny byłby dzielić się takimi silnymi emocjami z odbiorcami. Brakuje mi tego ale dzisiejsze czasy są czasami Grzebałkowskich, Muszyńskich, czasami medialnej pornografii i Big Brothera. 

 

 19. Richard Lourie "Autobiografia Stalina" 4.06 7/10

Richard Lourie wchodzi narracyjnie w skórę potwora i wprowadza nas w świat intryg, rewolucyjnej rywalizacji o władzę, w świat bezlitosnej walki psychopatów, dla których liczy się tylko polityka, a wszystko poza tym jest jedynie środkiem do celu. Jest to w istocie opowieść o samotności zbrodniarzy i ich ambicji. Oni nie chcieli zbawiać świata, oni pragnęli ten świat podporządkować swoim ambicjom - ta prawda emanuje z każdej strony powieści, która jest krwawa, przesycona zbrodnią. Momentami robi się sensacyjnie, takie sensacje XX-go wieku się robią i to odrobinę psuje silną wymowę "Autobiografii Stalina".

 

 

18. "Bezrożec" Petr Stancik 24.05 7/10


Bardzo przyjemna i przezabawna lektura w czeskim klimacie , ale za wynalazek gloglobusa to Stančikovi Nobel się należy. Czym jest ten wiekopomny wynalazek, nie wspomnę, musicie przeczytać książkę. Dodam tylko, że gloglobus wynosi „Bezrożca” na pijacko-literacki Parnas. Jeśli jesteście miłośnikami i znawcami Pragi, spodoba się wam jeszcze bardziej, ale i bez tej wiedzy czytelnik ma wielką radochę z obcowania z wybuchową mieszaniną kryminalnej intrygi, absurdalnego humoru i erotyki.

 

17. "Lecę ku gwiazdom" Stefan Połtorzycki 6.05 5/10

 Spotkałem człowieka, przeczytałem książkę. Losy pilota z PRLu. Jest to lekkie i przyjemne i ciekawy powrót do innych czasów.

 

16. Jaga Sławińska "Czarnolas" 25.04 6/10



Arcydzieło zrobione na odpiernicz


Jaga Słowińska przywołuje w tytule swej książki Czarnolas – miejsce zarezerwowane w literaturze polskiej dla poezji wsi, który to nurt zainicjował na naszym gruncie Jan Kochanowski swoim poetyckim umiłowaniem natury i sielskim nastrojem wyrażonym w swych wielu utworach. Autorka nawiązuje do renesansowych wzorców także poprzez podział książki na pory roku – kolejne rozdziały to Lato, Jesień, Zima i Wiosna. To właśnie rytm przyrody, rytm pracy na roli przyciąga pisarkę swym naturalizmem i magią jednocześnie. Przypatrzmy się jak dziełko Jagi Słowińskiej, mini-powieść „Czarnolas” wydana przez Ha!art, prezentuje się na tle tego, co określamy nurtem wiejskim w literaturze polskiej?

Książę, „tak nazywali tego, który miał się narodzić”, doświadcza kolejnych śmierci – ojca Mikołaja, matki Zojki, ukochanego psa Gustawa, w końcu wuja Józefa. Książę postanawia wyruszyć w podróż w zaświaty i kładzie się do trumny, w której leży ciało Józefa. Wraz nimi wyrusza w tę podróż zwierzęcy towarzysz – wymyślony przez chłopca pies Fago. W trójkę wyruszają w podróż do Czarnolasu, magicznego lasu po „złote runo nicości” ich ostatnią nagrodę.

Rej, Kochanowski, Mickiewicz, Reymont, Kasprowicz, Prus, Orzeszkowa, Wyspiański, Leśmian, Haupt, Nowak, Kawalec, Redliński, Pióro,Myśliwski, Stasiuk, Tokarczuk. To tylko nieliczni z całej plejady twórców polskich, podejmujących temat wiejski. Można rzec krótko – najwyższe literackie loty. Ale ostatnio o wsi polskiej w książkach jakby mniej. Czy znaczy to, że temat można uznać za wyczerpany? Jaga Słowińska postanowiła zmierzyć się z tym tematem i jest to wyjątkowa próba wśród autorów najmłodszego pokolenia, a zarazem duże wyzwanie.

Pozostaje pytanie, czy udało się nawiązać młodej autorce do tych wybitnych autorów? I tak, i nie. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że Jaga Słowińska czerpie z tych tradycji, prowadzi z tymi dziełami literacką grę, tworząc książkę baśniową i magiczną. Poetyckie obrazowanie prowadzi nas w bezczas, w uniwersalną krainę archetypów – wiejska rzeczywistość staje się pretekstem dla ukazania metafizycznego obrazu świata. Takie neoromantyczne ujęcie tematu jest bliskie żyjącym pisarzom jak Stasiuk, Tokarczuk czy przede wszystkim ostatnie dzieła Myśliwskiego. Jednak Jaga Sławińska stawia bardziej na baśniowość, na magię i znajduje własny sposób na tworzenie przestrzeni dla takiego nastroju.

Czytanie „Czarnolasu” daje dużo czytelniczej przyjemności. Tyle tylko, że poprzestaje na wielkiej obietnicy. Moje wrażenie po przeczytaniu tej książeczki jest odczuciem niespełnienia. Rozumiem, że ta fragmentaryczna opowieść jest pewnym pomysłem literackim, że puste miejsca są celowymi lukami dla wyobraźni czytelnika. Mamy tu jednak do czynienia z dużym potencjałem językowym, rodzącym apetyt, który nie zostaje zaspokojony i trzeba zadowolić się tą propozycją arcydzieła. Mogę zrozumieć, że autorce się spieszyło, jednak pozostaje żal, że nie dała sobie, swojej wyobraźni i swoim bohaterom czasu. Dlatego dostajemy arcydzieło zrobione na odpiernicz, mówią językiem młodzieżowym aczkolwiek delikatnym.

Na koniec jeszcze jedna uwaga, która rodzi u mnie wrażenie niespełnienia po lekturze „Czarnolasu”. Postrzegam dziś przestrzeń wsi jako obszar gentryfikacji. To, co stanowiło o wyjątkowości polskiej wsi, to ta „małorolność”, to te niewielkie gospodarstwa z jednym chlewikiem i jedną oborą. Taka wieś znika na naszych oczach. Tereny wiejskie są zaludniane przez nuworyszy, którzy posiadłościami o ludowym charakterze ze sztuczną strzechą na dachu chcą potwierdzić swój nowy status społeczny i oczywiście odpocząć. Odpocząć kosztem prawdziwego życia, które jest z polskiej wsi rugowane. Zamiast tworzyć kolejne baśniowe opowieści warto było opowiedzieć o tym, czym jest strata, w sposób bardziej aktualny.


 

 15. Guy Bennett "Wiersze zrozumiałe same przez się" 19.04 10/10


O wierszach „Zrozumiałych samych przez się” Guya Bennetta przez binokle Szymborskiej


Niektórzy lubią poezję


Niektórzy -
czyli nie wszyscy.
Nawet nie większość wszyst­kich ale mniejszość.
Nie li­cząc szkół, gdzie się musi,
i sa­mych po­etów,
bę­dzie tych osób chy­ba dwie na ty­siąc.


Czytam „Wiersze zrozumiałe same przez się” Guya Bennetta, bo jestem niektórym. Ty ją też czytaj, bo to poezja zrozumiała sama przez się - „Będzie z nas para i to się rozniesie zaraz”. Niektórzy lubią taką poezję, bo jest „Prosta jak podanie ręki”. Nie tak prosta jak poezja Szymborskiej, gdzie jest taka kawa na ławę, że bardziej się już nie da. Ale zawsze to dość zrozumiałe, gdyż zrozumiałe same przez się, chociaż daje do myślenia. Więc czytam. Czytam i rozumiem. I jestem zadowolony, że zrozumiałem i że poeta nie ma mnie za kretyna i nie tłumaczy mi świata tak łopatologicznie jak Szymborska i że mogę się tego świata domyśleć. Jestem niektórym czyli nie wszystkim. Tak.

Lu­bią -
ale lubi się tak­że ro­sół z ma­ka­ro­nem,
lubi się kom­ple­men­ty i ko­lor nie­bie­ski,
lubi się sta­ry sza­lik,
lubi się sta­wiać na swo­im,
lubi się gła­skać psa.


Lubią też wódeczkę, seksik po obiadku dla spalenia kalorii, papieroski jak Szymborska, a niektórzy ziółkiem sobie parzą usta. Moja żona lubi ciepło, ja wolę chłód. Grzeje mnie coś od środka od zawsze. Muszę się notorycznie schładzać. Więc czytam „Wiersze zrozumiałe same przez się”, bo są jak kostki lodu na mój rozpalony mózg. Czytam „Wiersze zrozumiałe same przez się”, bo nie są męczące. Są lekkie, ale dają mi do myślenia, żeby myślenie uspokoić. Dlatego je lubię czytać przed snem. One wyłączają mi głośnik myśli. A ja to lubię jak nie muszę myśleć.




Po­ezję -
Tyl­ko co to ta­kie­go po­ezja.
Nie­jed­na chwiej­na od­po­wiedź
na to py­ta­nie już pa­dła.
A ja nie wiem i nie wiem i trzy­mam się tego
Jak zba­wien­nej po­rę­czy.


Tylko co to takiego poezja? Czy to jest poezja? Ja nie wiem i nie wiem. I się tej niewiedzy nie boję. Strach jest zawsze ukryty, niejasny, tajemniczy, zagadkowy. Boimy się tego, co się może wydarzyć, bo tego nie rozumiemy. „Wiersze zrozumiałe same przez się” mnie ratują. Jest to świat jasny, czysty , konkretny i niegłupi. I trzymam się tych wierszy „jak zbawiennej poręczy” i czytam je. Czytam sobie i innym. Żeby wyjść poza pytania – po co, dlaczego, z jakiej przyczyny. I kto? Kto lubi poezję? I czym ona jest? I czy są nią „Wiersze zrozumiałe same przez się”? Nie ma dla mnie znaczenia. Wystarczy mi, że je rozumiem.

 

 

14. "Uśpieni" Beata Kołodziejczyk 7/10 17.04

                                                              okładka www.oficynka.pl

Wszystkie fobie tego świata – początek


Dlaczego tak dobrze pamięta się to, co złe” Maciej Maleńczuk

Wszyscy nosimy je w sobie. Traumy, psychiczne blizny – większe lub mniejsze. Czasem te mniejsze jednak wydają się szczególnie bolesne. Czy mamy prawo oceniać, w jaki sposób drugi człowiek przeżywa swoje doświadczenia, czy mamy prawo bagatelizować to, co siedzi w jego wnętrzu jak stara, niewyciągnięta drzazga? Człowiek ze swej istoty zaprzecza swoim porażkom i chce składać się jedynie z rzeczy chwalebnych, ze zwycięstw. Ale czy nie jest tak, że gdy spojrzymy w głąb siebie, widzimy jedynie takie drzazgi, zardzewiałe druty rozczarowań, blizny upokorzeń?

Czytając „Uśpionych” Beaty Kołodziejczyk długo przedzierałem się przez banalność opisów życiowych sytuacji, które niczym nie zaskakiwały. Oto bohaterka, Agata, mała dziewczynka, która opisuje swoje relacje z rodzicami, bratem, babcią, wysuwającą się na ważne miejsce w jej życiu, z dalszą rodziną, kolegami w szkole. Czas akcji to koniec komuny i początek kapitalizmu, przełom lat 80/90. Banalność codziennych dziecięcych traum i dobijający się ze wszystkich stron kapitalizm, który dominuje życie bohaterów, każąc im być twardymi, wypełniają strony tej skromnie wyglądającej książeczki.

Jednak to właśnie banalność cierpienia, dziecięcego cierpienia jest tutaj najważniejsza, cierpienia, które wszyscy dookoła ignorują. Ale przecież te blizny, drzazgi, czasem zardzewiałe gwoździe pozostaną w ludzkiej duszy. Można chodzić z nimi wiele lat, znieczulając je kolejnymi porcjami używek, czy wersjami uzależnień. Ale to przecież tylko drobiazgi, takie jest życie, „Weź się w garść!” I tak dalej.

To, co przychodzi z upływem „Uśpionych”, to świadomość. W pewnym momencie czytelnik zaczyna dostrzegać, że te drobne, codzienne sytuacje są ważne, że były ważne dla bohaterki, że to właśnie one ją ukonstytuowały. Ta książka ma dwie narratorki – jedną jest mała Agata, ta „co nogą zamiata”, drugą, ukrytą, jest dorosła kobieta; kobieta, która wspomina, bo musi zmierzyć się ze sobą z czasów dzieciństwa. Dlaczego? Ponieważ musi się dowiedzieć, co ją ogranicza, co ją trzyma i nie chce puścić.

Ta książka graficznie i pod względem wydawniczym jest niepozorna, jedna z setek książek zalegających półki tak zwanej „literatury kobiecej”. Nie daj się zwieść, czytelniku! – ta niepozorna książeczka kryje ogromny ładunek emocji. Jej surowy i prosty styl, budujący tę opowieść, jest podróżą w krainę dziecięcych ciemności, ciemności, które towarzyszą człowiekowi w życiu.

 13. Wojciech Tochman "Wściekły pies" 6/10 7.04

 Polska w obliczu tragedii, śmierci, choroby. Bezradna i wściekła. Nie o take Polske walczyliśmy z Wałęsą na czele. Ale czy to prawda, czy jakaś wersja rzeczywistości ubrana po literacku?  U Tochmana znowu wpadam na rodzinę Beksińskich. Każdy z tych tekstów (Grzebałkowska, Weiss, film Matuszewskiego) jest inny, ale gdzie jest prawda? Dochodzę do wniosku, że każdy tekst non-fiction jest kreacją, rozkopywaniem grobu i ubieraniem nieboszczyka wg własnego gustu. Kremacja jest lepsza, ale jak spalić czyjeś wspomnienia na swój temat?

 

12. Roman Brandstaetter  "Pieśń o moim Chrystusie" 10/10 4.04


Czytanie pierwsze. Czas Triduum 2021. Rzadko tutaj oceniam poezję, ale tom Brandstaettera to raczej poemat - coś pomiędzy poezją a narracją. Cykl poetyckich utworów to podróż przez historie z Ewangelii od narodzin Chrystusa po zmartwychwstanie. Czytałem to w swoim lockpicie w swoim lockdownie. Historia Jezusa z Nazaretu jest potraktowana bardzo osobiście, wręcz wewnętrznie - mistyczne fragmenty biografii Syna Bożego mieszają się z osobistymi doświadczeniami podmiotu/narratora. Ten osobisty ton był ryzykownym punktem wyjścia, ale poetyckie piękno i wrażliwość języka stworzyły utwór, gdzie egzystencja i metafizyka przenikają się nawzajem i tworzą wyjątkowej urody poetycką tkaninę. Zachwycony biegłem przez te wiersze zbyt pospiesznie, ale wiem, że będę się nad tym tomem powoli pochylał i to jest dopiero początek mojego spotkania z tą małą-głęboką książeczką.

 

KWIECIEŃ

11. Agnieszka Jelonek "Koniec świata, umyj okna" 5/10 29.03

Podróże po Europie, podróże do egzotycznych krain, mroczne romanse. Świat sztuki, mediów oraz biznesu. I depresja! Nawet nie wiecie, zwykli ludkowie, jak ci z wyższych sfer mają przerąbane! Ale jest na to recepta - mycie okien. Na to stać każdego.

 10. Jean Ray "Malpertuis" 5/10 19.03

Malpertuis. Trudna przygoda z książką.

Tak. To nie jest lekko i przyjemnie albo nieprzyjemnie i lekko. To jest ciężko. To jest oranie tekstu przez czytelnika. Horror to tylko kostium dla filozoficznego, metafizycznego wręcz przekroczenia. Pierwsza lektura jest wstępem do kolejnych "brnięć pod tekstu prąd" jak to napisałem w przypadku "Finneganów trenu". Szczerze mówiąc, lektura Joyce'a była przyjemniejsza, lżejsza, zabawniejsza. Coś więcej napiszę jak więcej pojmę. Ta księga pozostała dla mnie zamknięta.

 

9. "Nienawiść sp. Zo.o." Matt Taibbi 1.03 8/10


 Nienawiść sp.zo.o. - kto pierwszy rzuci kamieniem, ten lepszy

Matt Taibbi definiuje media współczesne jako wrestling, jako widowisko dla gawiedzi, gdzie prawda nie ma większego znaczenia. Nie była to dla mnie łatwa książka, bo osadzona w realiach amerykańskich mediów. Jednak po przedarciu się przez te wszystkie słabo znane lub nieznane nazwiska, docieramy do istoty, która jest uniwersalna dla całej kultury Zachodu - podsycać nienawiść, delikatniej - rywalizację, za wszelką cenę, bo z tego jest hajs. Polityka to widowisko dla mas, gdzie większość chwytów jest dozwolona.

Przekładając to na grunt polski - TVN i Wyborcza w dobie PiSu mają się całkiem nieźle. Nieźle też ma się TVP i Gazeta Polska. Cyrk trwa w najlepsze i nikt nie potrafi już odróżnić tego, co jest prawdą, a co fejkiem.

Dziś dziennikarstwem rządzą eksperci pokroju Ogórek, Jakimowicza czy Najmana. Jakie to ma znaczenie? Ważne, że cyrk nienawiści się kręci. A potem sru - fotka z niepełnosprawnym dzieckiem, albo chorym na raka, albo z puszką od Owsiaka, albo z głodującym w Indiach dzieckiem. Dobro wymieszalimy z fekaliami i teraz wszystko razem płynie rynsztokiem i zalewa nam oczy i dusze.

Patrzymy na to wszystko, a potem rzucamy się sobie nawzajem do gardeł.

Znam ludzi z obu stron barykady i szczerze mówiąc, nie widzę między nami zbyt dużej różnicy. Poglądy to tylko maski, kolejne maski wojenne, które w gruncie rzeczy niczym się nie różnią od barw plemiennych ludzi z rezerwatu.

Gdybyśmy dziś zapragnęli prawdy zamiast cyrku, byłoby pewnie nam lepiej. Ale medialny biznes przestałby się kręcić.

 

 

8. "Dentro de Luxe" Jana Dzbana 14.02

Nobel dla Dentro

Kiedy wszystkie polskie fejknjusy obiegła wiadomość, że "Dentro DeLuxe" Jana Dzbana jest nominowana do nagrody Nobla, wczesnym zimowym wieczorem na pasku Wiadomości pojawiła się taka oto informacja. Prowadzący, w eleganckim garniturze i specjalnie uszytym na tę okazję krawatem, Krystian Zniemiec, nie krył euforii. wszak za młodu, nim wyjechał do Niemiec do szwarcwaldzkiej obory doić krowy i obciągać bykom, żeby te krowy inseminować, za młodu był on członkiem albo lepiej powiedzieć drobnym elementem dadaistycznej grupy Dentro.

Już w wieku 7-miu lat Zniemiec debiutował na łamach szkolnej gazetki naściennej. Od tego czasu jego talent poetycki nie posunął się ani o minimetr. Efektem były oceny dopuszczające do końca PODSTAWÓWKI i orzeczenie o upośledzeniu w stopniu lekkim. Po ukończeniu tzw. "szkoły życia" Zniemiec został wywieziony do Niemiec. Jednak tuż przed egzekucją został odkryty przez grupę Dentro - ziniarze owi nie spotkali dotąd nic tak niebotycznie absurdalnego jak poezja Zniemca.

Potem nastąpiła długa przerwa i powrót na ojczyzny łono (Zniemiec innego w życiu nie widział - chyba że krowie), po której Zniemiec jako uznany adept sztuki dada robił dynamiczną karierę w prawicowych mediach jako prezenter - rozdawał dużo prezentów i awansował, awansował, szczytował wręcz na samym szczycie TVP i to w obecności Jarka Kurewskiego.

I dziś - w lutowy wieczór nastał ten wieczór lutowy. Zniemiec lutnął z Jarkiem jegermajstra pod kolejnego fejknjusa, który obiegł świat jak autobus pożyczony od Elona Maska Ziemię.

Na tym kończę i zapraszam do lektury. Jest jeszcze ciekawiej, harder, faster i takie tam różne fikimiki jak u ciotki z Ameryki na amerykance.

 

 7. "Trasa promocyjna" 3.02 7/10

 Oczywiście nie jest to książka obrazkowa dla miłośników komiksów, miłośnik komiksów nic z niej nie zrozumie. Tak samo bzdurne wydają mi się nawiązania do Kafki. Jest to prześmieszny obraz lęków pisarza w duchu pytonowskim. Najbardziej podobały mi się krótkie napisy. Po co robić komiks, gdzie napisy rozwleczone są tak, że nie sposób ich odczytać w gąszczu kolorowych rysunków? Tu jest ascetycznie, przejrzyście i przezabawnie!

 

LUTY

6. "Osobisty przewodnik po Pradze" Mariusz Szczygieł  31.02 3/10

Jak to zachwyca, kiedy nie zachwyca? Praga Szczygła jest tak pretensjonalna, że staje się zaprzeczeniem jakiegokolwiek wyobrażenia o czeskiej aurze. Nie ma tu mroku Kafki, nie ma hrabalowskich pabeni ani szwejkowskiego absurdu. Są za to laurki składane samemu sobie za pośrednictwem doceniających jego twórczość Czechów. Im dłużej czytam Szczygła, tym bardziej mam go dosyć. Pewnie z tą książką trafię do kilku interesujących miejsc, ale tylko po to, żeby przekonać się samemu czy zasługują na uwagę, bo opisy Szczygła są dla mnie jedynie irytujące. Ilu to rodzimych piewców krainy łagodności wylansowało się na fascynacji Czechami? Szczerze mam ich wszystkich dość!

 

5. "Anatomia melancholii" Robert Burton wyd. Ha!art 24.01 9/10


Raport o stanie ludzkości


„Anatomia melancholii” Roberta Bartona powstała w 1621 i dopiero dziś polski polski czytelnik ma szansę poznać kształt tego dzieła. Wydawnictwo Ha!art od wielu lat odkrywa przed nami rzeczy wyjątkowe i unikalne. Tak było z „Finneganów Trenem” Joyce'a, odczytanym na nowo przez Krzysztofa Bartnickiego, tak było z całym nurtem liberatury i wyjątkowymi znaleziskami prozy światowej i rodzimej – każda książka prezentowana przez krakowskie wydawnictwo ma swój indywidualny rys, żadna nie jest pisana według mód czy przepisów, każda z tych książek idzie, nie tyle pod prąd, co w poprzek rynku księgarskiego. Z tego wszystkiego wynika prosta zależność – książki Ha!artu to wyjątkowe okazy sztuki piśmienniczej, których nie znajdziemy tam, gdzie pisze się na zamówienie, gdzie należy dostosować swój produkt do wymogów rynku i statystycznego konsumenta słowa pisanego.

„Anatomia melancholii” powstała na początku XVII-ego wieku. Dlaczego dziś, po czterystu latach, uświadamiamy sobie jej istnienie? Pytanie to jest kluczowe. Oto nadszedł czas, by przekonać się, że cywilizacja zmienia szybko swe oblicze, ale natura ludzka nie ewoluuje nic a nic. Mentalnie ludzkość stoi cały czas w miejscu, co najwyżej drepce w kółko, próbując zakładać nowocześniejsze maski, ale w sensie istotnym nie zmienia się wcale. Oto dojrzeliśmy, by rozpoznać sens myśli Koheleta – tworzymy, produkujemy, zdobywamy, żyjemy dłużej, dostatniej, zdrowiej, ale w istocie swej, w jądrze swej natury nie zmieniamy się o milimetr.


Michał Tabaczyński, tłumacz „Anatomii melancholii”, zabiera nas w podróż donikąd. Tematem ma być oczywiście depresja, poczucie przytłaczającego bólu świata, który nie pozwala żyć, ale dzieło nie wychodzi poza diagnozy i świadomość błądzenia, dróg wyjścia próżno tutaj szukać, a jeśli wyzierają jakieś tropy, to autor sam je zaciera. Z książką tą jako przewodnikiem nie dotrzemy nigdzie. Możemy jednak dzięki niej pojąć melancholijny charakter natury ludzkiej.

Robert Burton tworzy swe dzieło z cytatów i erudycji. Jego proza znajduje wyraz w długich rozwiniętych nieraz zapętlonych zdaniach. Ta plątanina to labirynt. Forma literacka odzwierciedla meandry poszukiwania w ludzkiej duszy. Autor co raz znajduje i gubi swe odpowiedzi, podpiera się argumentami, które pękają i bohater tej podróży znów leży na bruku, wyjąc do księżyca. „anatomia melancholii” jest powstawaniem z kolan by za chwilę upaść. Zaczynamy jedynie widzieć istotę i sens tych potłuczeń – melancholia oswojona, pojęta, opisana nie przywiedzie nas do szaleństwa. Nie wykonamy kolejnego kroku ku destrukcji siebie i świata.

Nie będę rozpisywał się o strukturze dzieła – doskonale robi to sam tłumacz, stawiając się w roli Wergilego w podróży po piekle ludzkiego ducha. Pragnę zwrócić tylko uwagę na aktualność dzieła w dzisiejszym świecie, który cały czas nie zostaje rozpoznany. Czyni to nas bezradnymi, zdanymi na łaskę każdego kolejnego dnia w nadziei na uśpienie bólu, ale w tej wspólnocie goryczy winniśmy odnaleźć blask empatii i drogę poza ego, drogę która zwróci nas ku człowiekowi, stworzeniu i światu. Gdy tyle uczono nas o egoizmie, chciwości i hipokryzji, gdy to, co niszczy, nazywano dobrem w imię dostatku, władzy, postępu, czytając „Anatomię melancholii” dostrzegamy, że to wszystko nie istnieje. Istnieje tylko płomień, którym możemy oświetlić korytarze zimnego labiryntu i ogrzać dłonie.

 

 

 

4. "Cham z kulą w głowie" Ziemowit Szczerek wyd. Znak 5/10; 17.01

Pokój z kulą w głowie - przebój był zespołu Proletaryat.

Przebrnąłem, a nawet przeleciałem tę 500-stronicową cegłę, która niczego mi nie wniosła do niczego. Biegłem, bo nie chciałem tracić czasu, ale miałem poczucie obowiązku ze względu na autora, Ziemowita Szczerka - jednego z najważniejszych twórców drugiej dekady XXI-go wieku. Jego "Siódemka", polska powieść polskiej drogi rozwaliła mi system anarchią, podobnie jak niezwykły "Mordor", jego kłótnia z reportażami rodem z Czarnego.

Co mamy w "Chamie z kulą w głowie"? Kryminał noir podany w sosie  alternatywnej wizji historii? Nie lubię takich dań. Nie polubiłem Franciszka Karego, który jest z jakiegoś tandetnego komiksu, nie z Chandlera. Trup ściele się gęsto, są demony polskie z demonami voodoo. Ta polska alternatywa, że nie było II wojny okazuje się jakaś staroświecka, niby rozwinięta technologicznie, ale w dekoracjach z Dwudziestolecia. I najgorzej - miało być śmiesznie, a nie było. To pędzenie z impetem od początku jest rozwlekłe i rozcieńczone. Szczerek był mistrzem kondensacji i ekspresji, w "Chamie..." składa swoje klocki z mozołem, który nie jest jego domeną, jakby wciąż ściągał z Twardocha czy alternatywnych wizji Marcina Wolskiego.

Ziemowit Szczerek przechodzi do mainstreamu. Mam nadzieję, że mu się to opłaciło, że chociaż jemu jest z tym dobrze, bo przecież mnie wcale nie musi. Będę jednak tęsknił za dzikością "Mordoru" czy anarchią "Siódemki". "Cham z kulą w głowie" próbuje się przypodobać masowemu konsumentowi popkultury i tego schlebiania, podlizywania gatunkowego darować nie umiem. Zamiast buntu wobec popkulturowej pulpy mamy pulpę mdłą, rozcieńczoną.

Wyjście z Ha!artu nie było łatwe. W Ha!arcie było wolno, była wolność, ale gdy chce się pisarzem być docenionym, to wolność staje się przekleństwem. Myślę też o "wyjściu" Piotra Mareckiego do mainstreamowego Czarnego - jego "Polska przydrożna" rozsierdziła masowych konsumentów swoją anarchią. W tym wypadku był to akt demaskatorski wobec nudy i standardu polskiego reportażu. U Szczerka są jedynie umizgi do "Śniadania mistrzów" w TVN.   

 

 

3. "Dodatkowa dusza" Wioletta Grzegorzewska 5/10; 14.01

  Historia bez duszy


 Historia opisana w "Dodatkowej duszy" wydarzyła się naprawdę, to historia dwóch Żydów, ojca i syna - Juliana i Marcina Brzezińskich, którzy ukrywali się w okupowanej Warszawie w czasie wojny. O losach tych autorka dowiedziała się od urodzonej po wojnie córki Juliana. Miało być przejmująco, także rozliczeniowo wobec procederu szmalcownictwa na polskiej ziemi w czasie okupacji, miało być prawdziwie.

"Dodatkową duszę" czytałem jak opowieść o wojnie, pasującą do szkolnego podręcznika. Autorka potraktowała czytelników jak niesforne stadko nieświadomych niczego uczniaków, którym trzeba wyjaśnić prosto jak było. Nie chcę już się czepiać tej "mody", która każe niektórym pisarzom deklarować się po stronie "prawych i sprawiedliwych" przeciw "winnym", bo winni zawsze są ONI, a my musimy pokazać, że nasze rączki lśnią od czystości. "Dodatkowa dusza" właśnie dlatego, że jest "wypracowaniem" na zadany temat, jest powieścią bez duszy i bez prawdy.

Tym właśnie ostatnia książka różni się od poprzednich książek Wioletty Grzegorzewskiej - "Guguły" i "Stancje" wypływały z własnych przeżyć, Grzegorzewska potrafiła oprzeć się pokusie bycia poprawną i pozostawała autentyczną. W zestawieniu z poetyckim talentem pisarki otrzymaliśmy pełne wyobraźni opowieści - o bogatym wnętrzu dziewczynki w "Gugułach" i młodej kobiety w "Stancjach".   

Może "Dodatkowa dusza" jest próbą oderwania się od autobiograficznego charakteru poprzednich książek Grzegorzewskiej, ale nadal pozostaje to proza biograficzna, tyle że pisana pod dyktando. A są w książce fragmenty, pokazujące, że talentu się nie traci, że miga on niczym diament w momentach, gdy autorka opisuje dawny świat żydowskiej społeczności. Te retrospekcje emanują w "Dodatkowej duszy" tym, co w poetyckiej prozie Grzegorzewskiej najlepsze.

 

 

 2. "Ślepnąc od świateł" Jakub Żulczyk 7/10 ; 11.01.

Oczywiście nakładały mi się role ze świetnego serialu na dialogi i postaci z książki, ale jednak powieść jest inna - oprócz sensacyjnej fabuły, tygodnia z życia warszawskiego dilera, żeby było ciekawiej - świątecznego tygodnia - to książka zasługująca na miano współczesnego egzystencjalizmu. Pragnienie bycia wolnym kieruje bohatera w pułapkę, z której nie ma ucieczki, a sama ucieczka staje się marzeniem, które nigdy się nie ziści.


1. "Bełkot" Sławomir Shuty 8/10; 6.01

Wściekła gula pitbula

Nie było lepszego pomysłu jak wydanie „Bełkotu” Shutego po dwudziestu latach od premiery. W 2000 roku „Bełkot” miał być rzygiem na wejście w XXI wiek, miał być pulpą  wstrętu nad wartościami i popkulturą wyłażącą wszelkimi odbytami. Mózg stawał się gównem, myśli – fekaliami, człowiek – kubłem z ekskrementami. Upływ dwudziestu lat nie zmienił nic – rzeczywistość jest równie obrzydliwa jeśli nie obrzydliwsza.

„Bełkot” to wielka gula z nienawiści, bezradności i wściekłości ujadająca śmierdzącemu światu we wredną gębę. Stłumione emocje wybijają niczym szambo, któremu brak ujścia, bo wszystkie kloaki wypełniły się odchodami i smrodem. To, co człowiekowi pozostało, to to brnąć w gnoju z ludzkich pseudowartości i kłamstw.

Narratorowi pękają oczy od wszechobecnego syfu, który próbuje być otapetowany, ukryty pod obrazkami tandety, pomalowany w kiczowate kolorki, co tylko wzmaga ohydę i smród, będący jedyną prawdą egzystencji. Ludzkość jak tłoczące się larwy walczą o to by być na szczycie piramidy z gówna.

Z gardła wydobywa się chargotliwy bełkot, że na tym gnoju nic nie ma prawa  się narodzić. Język to skowyt nieznaczących nic znaków. Błoto słów – kolejna warstwa szlamu zalewająca świat. Kakofonia pragnień i lęków. Słowa, które niczego nie opisują, a dają jedynie wyraz goryczy.

Shuty zabiera czytelnika do swojego piekła – piekła słów. Zapętlonych, rachitycznych, padających nim się narodzą, podróż po ścieku słów śliskich, obłych i śmierdzących, które do nikąd nie zaprowadzą. Bedą tylko kolejnym ujściem, kolejnym kanałem bez nadziei dla tańczących w zgniliźnie i ropie, podsycającej pełgające pożary. Shuty po dwudziestu latach brzmi tak samo aktualnie i prawdziwie.