Dom (zly)

Dom (zly)

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Recenzja książki "Wszystko się spieprzyło..." Richarda Fariny - wyd. Officyna


                                 

oficjalna recenzja portalu Lubimy czytać

Czas kontrkultury

Lata 60., czasy rewolucji obyczajowej odcisnęły piętno na współczesnym wymiarze kultury. Bitnicy jak Allen Ginsberg ze swym „Skowytem” czy Jack Kerouac z powieścią „W drodze” przecierali szlaki dla całej fali twórców, którzy w istotny sposób wpłynęli na wszelkie dziedziny sztuki – Ken Kesey, Andy Warhol, Bob Dylan to tylko kilka nazwisk, które dowodzą trwałości i aktualności tych zjawisk. Zresztą cały ruch hipisowski z legendarnym festiwalem w Woodstock jest najlepszym dowodem na to, z jak istotnym zjawiskiem kulturowym mamy do czynienia. Amerykańska rewolta studencka, która przetoczyła się w latach 60. przez kampusy uniwersyteckie, wpłynęła nie tylko na kształt kultury amerykańskiej. Zjawisko Nowej Fali w filmie i literaturze bardzo silnie zaistniało w Europie. Większość zjawisk kulturalnych i obyczajowych w kulturze Zachodu dzieje się do dziś w kontekście rewolty lat 60., czerpiąc z niej, bądź negując jej osiągnięcia.
Powyższy wstęp jest wprowadzeniem do bardzo ciekawego zjawiska na polskim rynku księgarskim, jakim jest seria „Twarze kontrkultury” wydawana przez „Officynę”. Książka Richarda Fariny „Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej” jest czwartą książką z tego cyklu, który ma przybliżyć polskiemu czytelnikowi mniej znane dzieła związane z rewoltą lat 60. w Stanach Zjednoczonych (pozostałe to „Lata sześćdziesiąte”, „Wspomnienia bitniczki” oraz „Candy Terry Southern”).
Wydanie „Wszystko się spieprzyło” prawie 50. lat od premiery uświadomiło mi, jak wielkie luki ma nasza świadomość literacka. Po książkę Fariny warto sięgnąć mimo „kontrkulturowego” kontekstu. To po prostu świetna i uniwersalna literatura, pełna humoru i napisana żywym, pełnym blasku językiem. Za oddanie językowej energii i przyjemność czytania trzeba niewątpliwie podziękować autorowi tłumaczenia Tomaszowi Kłoszewskiemu.
„Wszystko się spieprzyło...” to w gruncie rzeczy, podobnie jak „W drodze”, powieść przygodowa, gdzie ważną rolę odgrywa podróż. Głównym bohaterem jest Grek, Gnossos Pappadoupulis. Jego życie to nieustanna zmiana otoczenia. Zmianom tym towarzyszą liczne dialogi z mniej lub bardziej przypadkowo spotkanymi ludźmi, które są błyskotliwie mieniącym się karnawałem potocznego języka. Osią akcji przez większą część książki jest konflikt na uniwersyteckim kampusie, który dziś można by uznać za absurdalny – chodzi o ograniczenie kontaktów między mieszkańcami męskich i żeńskich akademików. Wszystkim perturbacjom, w których centrum stoi Gnossos, towarzyszą imprezy, narkotyki, magia i seks, czyli mamy tu wszystkie kontrkulturowe atrybuty lat 60. Mamy też rewolucję na Kubie.
Najważniejszymi elementami, które czynią tę książkę wyjątkową są humor i dystans. Farina w swoim opisie lat 60. nie jest patetyczny. Dzięki temu książka nabiera uniwersalnego charakteru. Jak często idee i rewolucyjny zapęd młodych ludzi jest wykorzystany przez możnych tego świata do własnych celów. To uniwersalna i ponadczasowa prawda aktualna i dziś.
Richard Farina zginął w wypadku, mając zaledwie 29 lat. Opublikował tylko jedną powieść i trzy albumy z muzyką folk. Zdolny człowiek, który miał przed sobą całe twórcze życie. Dobrze, że dziś możemy przypomnieć sobie jego powieść – powieść autora, któremu Thomas Pynchon dedykował swoją „Tęczę grawitacji”.

piątek, 15 sierpnia 2014

Recenzja Książki Charlesa Bukowskiego "Najpiękniejsza dziewczyna w mieście" - oficyna wydawnicza "Noir sur Blanc"


                                                               
                                                                  oficjalna LC recenzja

A może pokochać Hanka?

A może pokochać Hanka? Czy to w ogóle możliwe? Popatrzcie na tę jego „twarz”, twarz najbrzydszego człowieka na świecie. Urodził się po to, born into this, by być brzydkim, by brzydko pisać o świecie, by bryzgać na nas swoimi rzygami, swoją posoką, swoją spermą. Był bestią. Jak czyta się jego opowiadania i wiersze, to czuć ohydny odór bestii. Samotnej bestii, która wyje z rozpaczy, która wyje za miłością, ale nie wierzy w nią, a może po prostu inaczej ją definiuje. Wierzy natomiast w ból. To łączy wszystkie jego utwory. Samotność i niewyobrażalny ból. Narodził się po to, by nam o tym opowiedzieć. A może pokochasz Hanka, najpiękniejsza dziewczyno w mieście? Jak w baśni?
Tematyka jego twórczości - wiadomo: wóda, wino, piwo, fajki, dziwki, mordobicie, brutalny seks. Czy jest coś w tych opowiadaniach ponadto? Czy jest coś ponad świat opętanych szaleńców zwartych w śmiertelnym tańcu z rzeczywistością, z góry skazanych na porażkę, ale walczących do końca? Z wyciągniętym środkowym palcem w kierunku pustych, zimnych niebios? Chcieliśmy widzieć tego Hioba XX wieku na kolanach, żeby przyjął swoją mordę, uznał swą ohydę i się jej wyrzekł. Hank przyjął swoją mordę, uznał swą ohydę, ale się jej nie wyrzekł. Nie oczekiwał litości, miłosierdzia, zbawienia. Oczekiwał najpiękniejszej z pięknych – ciszy, jakiej nigdy nie słyszano. Tak samo, jak bohaterka tytułowego opowiadania tomu „Najpiękniejsza dziewczyna w mieście”.
Chcecie pokochać Hanka? Tę jego mordę – połączenie parszywego kundla i wściekłego goryla? To musicie wiedzieć, że kobieta jest jego największym wrogiem, że do miłości staje w szranki, w ringu, w walce na gołe pięści. Że tutaj kobieta mści się i gwałci za gwałt tysiącleci, że mężczyzna gwałci jak przez tysiąclecia i jest to zderzenie dwóch gwałtów, które splatają się w wirze, burzy wzajemnych wyładowań. A potem jest cisza, papieros i chłód, skotłowana i mokra od śluzu i potu pościel. To są kobiety Bukowskiego – dotknięte i skrzywdzone, kobiety, dla których nie ma zrozumienia i miłosierdzia, dla których gwałt jest codzienną porcją rzeczywistości - jak śniadanie, jak zakupy, jak pranie.
Oto tylko kilka tytułów na to, żeby pokochać Hanka: „Życie w teksańskiej kurwiarni”, „Ruchadło”, „Dziesięć brandzli”, „Wielka dupa mojej matki”... Są gorsze. A jakby tego było Wam mało, by pokochać Hanka, to może kilka leitmotivów: picie, mordobicie, prostytucja... Mało? Dorzucam: nekrofilia - „Kopulująca syrena...”, Hitler, pedofilia - „Antychryst”. Czy teraz rozumiecie, o czym do Was mówi Hank? Czy dalej chcecie go pokochać? A może znienawidzić? Dla niego to jedno i to samo.
Tak naprawdę to nie są opowiadania o piciu i seksie. One są o czymś wiele gorszym. Są o samotności, o przekleństwie, o bólu, którego nikt nie widzi. O tym, że gdzieś tam w głębi jesteś taki sam. On Ci to powie, opowie bez ceregieli, tak jak opowiedział to sobie, że taki na świat przyszedłem. Nie popełnił samobójstwa, chociaż zabijał się co dnia.
Na jego grobie jest napisane „Don't try”.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Polska numer B. Artykuł o dwóch dokumentach "Arizona" i "Czekając na sobotę" AD 2010

Polska numer B

Edytuj artykuł
Artykuł zawiera spoilery!

Dwa filmy dokumentalne "Arizona" Ewy Borzęckiej i "Czękając na sobotę" Ireny i Jerzego Murawskich podejmują ten sam temat - mówią o polskiej prowincji - jednak perspektywa czasu sprawia, że wymowa ich jest całkowicie odmienna. Co się wydarzyło, że nad polską wsią już nie przystajemy z zadumą, że raczej nam ta wieś wiochą zaczyna zawiewać coraz bardziej? A może wcale tak nie jest?

Film Ewy Borzęckiej powstał w 1998 i był próbą zmierzenia się z problemem polskiej wsi, która w latach 90-tych przeszła olbrzymią przemianę - upadły państwowe gospodarstwa rolne tzw. PGR-y, rolnictwo indywidualne w takim kształcie, w jakim istniało w PRL-u przestało być opłacalne, ale pozostali ludzie, którzy nie wiedzieli, co dalej ze sobą począć. Tak to już jest, że nie każdy zdąża na autobus do lepszego jutra. "Arizona" jest właśnie o takich ludziach.

Pogodzeni z losem, z patyną biedy, która oblepia twarze i szare ubrania, siedzący filozoficznie w przydrożnym rowie i czekający na Godota - tacy są mieszkańcy Zagórek. Rytm ich życia wyznacza wypłacany raz na miesiąc zasiłek i nowa dostawa do miejscowego sklepu wina marki "Arizona". Mieszkańcy wioski snują się jak cienie, trzymając w rękach butelki, których zawartość zmniejsza się z każdą chwilą. "Arizona" wyznacza rytm życia tych ludzi, a sklep spożywczy jest centrum tego świata martwych cieni. Kiedy słucha się wypowiedzi bohaterów filmu, trudno oprzeć się wrażeniu, że nie są tylko bezwolnymi kukłami. Każdy z nich miał swoje marzenia, cele życiowe, plany na przyszłość. Nie brali pod uwagę, że coś może pójść inaczej, że chłop nie jest potęgą i basta, że zostaną odstawieni na boczny tor i nikt nie powie im, co mogą ze sobą zrobić. Borzęcka chyba celowo omija temat Kościoła, który w tym zdewaluowanym świecie przestaje pełnić scalającą społeczność funkcję. Jedyny wygrany bohater filmu - właściciel sklepu - jest skończonym chamem. Żeruje na ludzkiej biedzie i nie żałuje mieszkańcom oprócz nektaru "Arizony" także szczerej pogardy. To on jest zwycięzcą. Obraz Borzęckiej jest na swój "czeski", "hrabalowski" sposób liryczny. Mnie to kojarzyło się z historią pakowacza makulatury, którego pewnego dnia zastępuje nowoczesna prasa, jak to jest pokazane w utworze "Zbyt głośna samotność". Wydaje się, że Borzęcką ten mijający świat na swój sposób urzeka, że jest z tymi ludźmi i próbuje podzielić się ich zmarnowanym światem i życiem.

Jak bardzo inaczej wygląda to w zrobionym na zamówienie HBO filmie "Czekając na sobotę". Ciekawie zmontowane historie młodych ludzi, którzy żyją tylko w soboty, a to co dobrego ich spotyka to dyskoteka w klubie "Nokaut", gdzie spotykają się wszyscy bohaterowie. Jedną z nich jest striptizerka, która beztrosko rozkłada nogi przed tłumem spoconych, wiejskich chłopaków, którzy między jej uda wkładają kamery umieszczone w telefonach komórkowych. Te filmy spomiędzy ud tancerki obejrzy jutro cała wioska. Dziewczyna opowiada przed kamerą jak wspaniale realizuje swoje marzenia, ściągając majtki sobie i tak zwanym ochotnikom.

Jednym z bywalców dyskoteki jest piękny blond młodzian, który ma swoją koncepcję dotyczącą wyższości wsi nad miastem - na wsi możesz po pijaku uwalić się w rowie i żadna Straż Miejska nie wywiezie cię do Izby. Zarobki młodziana jako stolarza sięgają 2 200, z czego ponad tysiąc upłynnia na sobotnich baletach, gdzie wywozi w krzaki małolaty, jak sam się o nich wyraża - zdziry. Młodzian nie jest zarejestrowany, z czego jasno wynika, że jego plany na przyszłość nie sięgają dalej niż do następnej sobotniej dyskoteki.

Ciekawy jest przypadek biednej 11-sto osobowej rodziny, która oprócz sprzątania klubu "Nokaut" utrzymuje się się z renty ojca, który stracił nogę w wypadku, o czym wypowiada się jego połowica - "szczęście w nieszczęściu, że stracił nogę, bo z czego byśmy teraz żyli". Przedstawiciele młodego pokolenia cierpią tutaj na chorobę nudą zwaną. Chętnie czymś by się zajęli, ale nie ma czym , więc nie pozostaje im nic innego, jak czekać na sobotę i prowadzić na ten temat dyskusje na przystanku PKS-u, który zastępuje im bar. W końcowych scenach rodzina przeżywa chwile szczęścia. Te chwile szczęścia to "rozbiór" świniaka. Ostatnia scena to obraz z półtuszą w tle, gdzie zgromadzona rodzina zajada się świeżo przygotowanymi podrobami wieprzowymi, a w tle świeci jak księżyc "rozebrana" półtusza (dużo bardziej rozebrana niż striptizerka) - symbol dostatku.

Morawscy pojechali grubo. Cóż HBO za byle co nie płaci. "Dokument zaangażowany negatywnie" polega w tym wypadku na tym, że na polskiej wiosze nie pozostawia się suchej nitki. Pytanie tylko, czy film daleko odbiega od życiowej prawdy? Z moich obserwacji i rozmów prowadzonych z młodymi ludźmi, żyjącymi właśnie tylko w soboty, wynika, że w większości przypadków bez krępacji identyfikują się z bohaterami tego dokumentu, czy lepiej by rzec reportażu. Cóż próba jest zbyt mała, aby wysuwać daleko idące wnioski, ale nie mam wątpliwości, że ta życiowa beznadzieja dotyczy dziś bardzo wielu młodych ludzi , którzy nie umieją, albo czasem po prostu nie chcą zrobić nic ciekawego ze swoim życiem i sobota jest dla nich ostatnią szansą, aby zaistnieć.

Nie chcę dokonywać radykalnych osądów, z których będzie wynikało, że po ostatnich wyborach znielubieliśmy politycznie niepoprawną i zacofaną polską wieś, hamującą rozwój nowoczesnej i liberalnej Polski numer A. Wydaje mi się, że oba filmy dają ciekawy materiał do refleksji na ten temat, ale oceny każdy musi dokonać samodzielnie. Może tylko w tym całym nieciekawym obrazie dobrze byłoby pokazać także i tych, którzy mieszkając na wsi odnieśli sukces i potrafią tam być szczęśliwi. Takie pozytywne wzorce dużo lepiej działają niż bezwzględna krytyka.

piątek, 8 sierpnia 2014

Kultura hejtu 3. Sprawa Vdorliaka, czyli Legia vs Celtic

Kultura hejtu 3. Sprawa Vdorliaka, czyli Legia vs Celtic

Hejt siedzi we mnie. Żre jak mroczny robal. Lapsusofil jest dla mnie jak crashtest. Nie umiem poradzić sobie z fragmentami rzeczywistości. Chciałbym walnąć granatem. Powiedzieć: koniec. Przypominam sobie Michaela Douglasa w "Upadku” i czuję się jak on. Jak Boga kocham, staram się szukać pozytywów, ale kiedy dosięga mnie polski absurd, dzieje się ze mną to, co się dzieje.

Weź, skanalizuj to. Tutaj – mówię sobie. Lepsze to niż driny walić, nigdy nie wiesz, ile wytankujesz. Figo-Fagot. Chcę być dobry, o tym wiem, ale we mnie wciąż płonie gniew. I Ching.

Będzie o sporcie, bo na sporcie najłatwiej się wyżyć. Od tego jest sport , żeby się wyżywać. Bagno polityki jest mrocznym teatrem upiorów i boję się tam wchodzić. To prawdziwa kraina śmierci. Nakręcanych manekinów, których, chcemy, nie chcemy, musimy słuchać w naszej codzienności. Miało być o sporcie. O tym horrendalnym skandalu z Legią. Już mi trochę lepiej, trochę lżej.

Muszę wrócić do zimy. Nie pisałem o Igrzyskach Zimowych w Soczi. O wspaniałych momentach polskiego sportu w sercu samego Mordoru i w cieniu palącego się Euromajdanu. Cudowne zwycięstwa Kamila Stocha pokazały, że przejął pałeczkę po Adamie Małyszu. Baliśmy się, że będzie trudno znaleźć następcę Adasia, ale jest wspaniały mistrz i skromny chłopak. Na dodatek zdobywca Kryształowej Kuli. Wielki sportowiec. Cudowni nasi panczeniści- medaliści, panowie i panie ze Zbigniewem Bródką na czele. Zaskoczył wszystkich, pokonując faworyta z Holandii. Chyba sam siebie zaskoczył. I nasza królowa – Justyna. Największe moje wzruszenie. Jej bieg z pękniętą kością śródstopia na 10 kilometrów jest już legendą polskiego sportu. Ryczałem jak bóbr, widząc jak pokonuje swoje rywalki. Wielka mistrzyni, która nie poddała się presji i opresji, choć dziś wiemy ile ją to kosztowało. Musiałem o tym napisać, by nie było tak, że fiksuję tylko na negatywnych emocjach. Byłem to winien tym wspaniałym sportowcom, na których występy czekam. Szczególnie na Justynę , na tę skromną i wrażliwą dziewczynę, która zawsze robi swoje.

Będzie o Legii. I powiem bez ogródek – wolałbym, żeby staropolskim scenariuszem dostała w tyłek z 10-0 w dwumeczu. Ale nie byłem przygotowany na to, że wygrają 6-1 i odpadną. 20 lat czekam na awans polskiego zespołu do Ligi Mistrzów. Z czasów studenckich pamiętam awanse Legii i Widzewa. Później były baty za batami, więc kolejne lanie przyjąłbym z dobrodziejstwem inwentarza jako polską normę. Na Euro za euro wybudowano stadiony, na których polscy kopacze kompromitują się systematycznie, co zresztą nikomu nie przeszkadza, bo prawdziwi kibice na nowe stadiony nie mają wstępu i są to raczej korpo-pikniki, gdzie wynik jest sprawą drugorzędną, więc nie ma sprawy. Nikogo to nic nie obchodzi, polska liga to dno, kluby dno, reprezentacja dno. I tak miało być. I tak miało pozostać. Tylko stadiony się prężą wielkie. Za gruby szmal utrzymywane. A tu w dwumeczu 6-1 do przodu. I co? O nie! Nie możemy tego zostawić! Zróbmy jakiś zajebisty numer! Wpuśćmy w 87 minucie Bereszyńskiego! On miał karę, więc będzie walkower. Nie możemy przecież wyjść z tego naszego grajdoła, bo zaczną się roszczenia, rojenia. A tu kaska pewna. Bez emocji, bez nerwów, bez starania. Na ch się męczyć? Wszyscy są zadowoleni.

Justyna płaciła wielką cenę za swoje sukcesy. Była na skraju. Ciężko czytało się tamten wywiad. Taką cenę płaca zwycięzcy. Piłka nożna to pewny, duży hajs. Polskie hieny mają się, na czym obłowić. Im dłużej polski futbol pozostaje w fazie trupiego rozkładu, tym więcej hien cmentarnych na tym wikcie będzie tyć. Tak jak w każdej dziedzinie polskiego życia. Jak w „Misiu”. Tutaj zarabia się na protokołach zniszczenia, na przegranych, słomianych inwestycjach. Dlatego Legia odpaść musiała. A kto jest winien? To proste – Vdorliak. Jakby strzelił jeden z dwóch karnych w Warszawie, to żaden walkower nic by nie zmienił. Ale nie martwcie się! On też swoją dolę zarobi! Nie mam złudzeń – Bereszyńskiego zmieniono z rozmysłem. Wiedział o tym Celtic, wiedziała Legia, wiedział sam Bereszyński i sędziowie i UEFA też wiedziała, co ma zrobić. Cudów nie ma!
Już mi trochę lepiej. Tu żyję. Przynajmniej wiem, że żyję. I byle do zimy.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Wroclove is over!

Na wrocławskim rejonie nie jest kolorowo, że sparafrazuję gwiazdę ostatnich miesięcy, Bonusa BGC. Czy wina to ogólnej sytuacji kulturalno-kulturowej, czy wina wina regularnie i często pitego w ramach tomistycznegp systemu? nie wiem... ale scio me nihil scire, więc i tutaj kolorowo nie będzie!

Po pierwsze taksówkarze wrocławscy są niesamowici, jężdżą te 4 kilosy z dworca do Sofitelu w widełkach od 25 do 12 złotych -teraz będzie serio - to jak cała ta zasrana, cwana, chytra POlska. Można jechać za 25 bez licznika, można uczciwie za 12 lepszą furą. Zrozum to człowieku. A jak poprosiłem o rachunek do delegacji , bo mi się spieszyło na pociąg i 20 mi zawinszował, to na papierku wypisał i nawet pieczątkę wstawił.

Po drugie Sofitel! Jako że jako nauczycielowi póki co cały czas na pół etatu języka polskiego się mi powodzi i dla mnie taki 6-cio gwiazdkowy hotelik to normalka, więc brak szlafroczka uważam za karygodne zaniedbanie, no i paputków nie było. Śniadania nadto obfite, jakby dali , jak na koloniach za PRL-u, dwie suche z marmoladą i zbożową do popicia, to by się człowiekowi stare dobre przypomniały, a tak to po tych kruasantach, kawusi, kiełbaseczkach, omlecikach, ananasikach, łososiach jakoś tak ciężko się chodziło.

Zresztą obiady tak samo. Tak sobie komponowałem te porcje , że zamiast jednego obiadu zjadałem za jednym zamachem trzy i mimo, że odwiedzałem hotelową siłownię i jaccuzi , to nie było łatwo. Do tego doliczyć należy browary wieczorową porą podrasowane jegemaistrem i kebab lub hamburger, kawałek  ewentualnej pizzy tak koło drugiej przed snem, no to chyba każdy powie, że to niezbyt zdrowo. No ale jak się daje takie mozliwości człowiekowi, który wychował się na pieczeni rzymskiej i przysłowiowym kiszeniaku z gryczaną w barze z ceratką i plastikowym fiołkiem to do kogo mieć pretensję?

 Teraz przejdźmy do istoty rzeczy - filmy. Obejrzałem 10 , nie licząc krótkich metraży, czyli zaangażowanego, eksperymentalnego kina, które mnie  wymęczyło a najbardziej historia przyjaźni konia i psa pokazana z perspektywy konia i psa, że chyba sobie odpuszczę konkursy krótkich metraży w ogóle, bo to już któryś raz, a ja tak w ogóle to lubię brainwashing, jednak tą razą okazało się to dla mnie zbyt wiele. Poza tym korańska komedia ala Kim Ki Duk czyli "Moebius" - jak cię już wykastrują to zawsze zostają szorstkie kamienie i nóż wbity plecy ewentualnie transplantacja członka od ojca. O specyficznym rodzaju wampiryzmu, polegającym na wysysaniu krwi z penisa mówił vitage -cacko "Wideodziennik zagubionej dziewczyny" A o wampirach Dracula 3D  Dario Argento- opowiedziany w starym stylu, ale z golizną 3D. Jodorovski w swoim powrocie po latach-  "Tańcu rzeczywistości" - zaświadcza o wielkich mocach tkwiących w urynoterapii. No i okazało się, że najwybitniejszy współczesny pisarz- Michelle Houllebeque - jest autorem powieści o Warcrafcie, menelem i jakby tego było mało przyjaźni się ze swoimi oprawcami , trenując między innymi MMA. Uwaga! - obecny wątek i język polski, a film, dla mnie film festiwalu, to "Porwanie Michella Houlebecqua"

W końcu warsztaty! Warsztaty dramy! Dram wat! Co tam Kolumbijska hipnoza! To nic, że budowaliśmy okręt! To nic, że tworzyliśmy pomniki, robiliśmy dochodzenie w sprawie tragedii nad rzeką Mean Creek, tropiliśmy wilkołaka. Ale też otwieraliśmy się! To było takie wewnętrzne! To było takie egzystencjalne! A u mnie to jest tak, że dopiero teraz się otwieram, bo jestem flegmatykiem i mam spóźniony zapłon i wszystko mi generalnie przychodzi później, ale jak ja się w końcu otworzę , a czuję, że to już niedługo, to wtedy zobaczycie mnie prawdziwego! Mnie idealnego!

Sptkanie z Grzegorzem Jarzyną, reżyserem teatralnym m.in. "Między nami dobrze jest" NIE ODBYŁO SIĘ. Widziałem potem chyba Jarzynę jak snuł się po Rynku z jakimś 14-latkiem i był zupełnie bez tęczówek. Może szukał Sofitelu? Może nas szukał? A wiecie, co po czesku znaczy "szukać"....

A tak naprawdę te warsztaty i filmy hotele obiadki  nie istniałby bez ludzi, którzy co roku jadą do Wro , zeby - no tak, każdy jedzie po coś innego. Ale ważne jest , że się tam spotykamy, bo to zawsze jest miłe i pozostaje na długo w mojej , póki co zamkniętej, głowie!

Pyrsk ludkowie!

Aha! i zonk podstawowy - zabrali mi mój ulobiony spocik Wroclove:) chlip chlip To ten https://www.youtube.com/watch?v=CBC5Tm-HuyM

Tu sa ludzie, zwykli ludzie, normalni ludzie, to oni tworzą to miasto, takie, jakie polubiłem. W tym nowym spocie są co prawda filmy, ale są też firmy, sponsory. Sory.