Polska numer B
Edytuj artykuł
Artykuł zawiera spoilery!
Dwa filmy dokumentalne "Arizona" Ewy Borzęckiej i "Czękając na sobotę" Ireny i Jerzego Murawskich podejmują ten sam temat - mówią o polskiej prowincji - jednak perspektywa czasu sprawia, że wymowa ich jest całkowicie odmienna. Co się wydarzyło, że nad polską wsią już nie przystajemy z zadumą, że raczej nam ta wieś wiochą zaczyna zawiewać coraz bardziej? A może wcale tak nie jest?
Film Ewy Borzęckiej powstał w 1998 i był próbą zmierzenia się z problemem polskiej wsi, która w latach 90-tych przeszła olbrzymią przemianę - upadły państwowe gospodarstwa rolne tzw. PGR-y, rolnictwo indywidualne w takim kształcie, w jakim istniało w PRL-u przestało być opłacalne, ale pozostali ludzie, którzy nie wiedzieli, co dalej ze sobą począć. Tak to już jest, że nie każdy zdąża na autobus do lepszego jutra. "Arizona" jest właśnie o takich ludziach.
Pogodzeni z losem, z patyną biedy, która oblepia twarze i szare ubrania, siedzący filozoficznie w przydrożnym rowie i czekający na Godota - tacy są mieszkańcy Zagórek. Rytm ich życia wyznacza wypłacany raz na miesiąc zasiłek i nowa dostawa do miejscowego sklepu wina marki "Arizona". Mieszkańcy wioski snują się jak cienie, trzymając w rękach butelki, których zawartość zmniejsza się z każdą chwilą. "Arizona" wyznacza rytm życia tych ludzi, a sklep spożywczy jest centrum tego świata martwych cieni. Kiedy słucha się wypowiedzi bohaterów filmu, trudno oprzeć się wrażeniu, że nie są tylko bezwolnymi kukłami. Każdy z nich miał swoje marzenia, cele życiowe, plany na przyszłość. Nie brali pod uwagę, że coś może pójść inaczej, że chłop nie jest potęgą i basta, że zostaną odstawieni na boczny tor i nikt nie powie im, co mogą ze sobą zrobić. Borzęcka chyba celowo omija temat Kościoła, który w tym zdewaluowanym świecie przestaje pełnić scalającą społeczność funkcję. Jedyny wygrany bohater filmu - właściciel sklepu - jest skończonym chamem. Żeruje na ludzkiej biedzie i nie żałuje mieszkańcom oprócz nektaru "Arizony" także szczerej pogardy. To on jest zwycięzcą. Obraz Borzęckiej jest na swój "czeski", "hrabalowski" sposób liryczny. Mnie to kojarzyło się z historią pakowacza makulatury, którego pewnego dnia zastępuje nowoczesna prasa, jak to jest pokazane w utworze "Zbyt głośna samotność". Wydaje się, że Borzęcką ten mijający świat na swój sposób urzeka, że jest z tymi ludźmi i próbuje podzielić się ich zmarnowanym światem i życiem.
Jak bardzo inaczej wygląda to w zrobionym na zamówienie HBO filmie "Czekając na sobotę". Ciekawie zmontowane historie młodych ludzi, którzy żyją tylko w soboty, a to co dobrego ich spotyka to dyskoteka w klubie "Nokaut", gdzie spotykają się wszyscy bohaterowie. Jedną z nich jest striptizerka, która beztrosko rozkłada nogi przed tłumem spoconych, wiejskich chłopaków, którzy między jej uda wkładają kamery umieszczone w telefonach komórkowych. Te filmy spomiędzy ud tancerki obejrzy jutro cała wioska. Dziewczyna opowiada przed kamerą jak wspaniale realizuje swoje marzenia, ściągając majtki sobie i tak zwanym ochotnikom.
Jednym z bywalców dyskoteki jest piękny blond młodzian, który ma swoją koncepcję dotyczącą wyższości wsi nad miastem - na wsi możesz po pijaku uwalić się w rowie i żadna Straż Miejska nie wywiezie cię do Izby. Zarobki młodziana jako stolarza sięgają 2 200, z czego ponad tysiąc upłynnia na sobotnich baletach, gdzie wywozi w krzaki małolaty, jak sam się o nich wyraża - zdziry. Młodzian nie jest zarejestrowany, z czego jasno wynika, że jego plany na przyszłość nie sięgają dalej niż do następnej sobotniej dyskoteki.
Ciekawy jest przypadek biednej 11-sto osobowej rodziny, która oprócz sprzątania klubu "Nokaut" utrzymuje się się z renty ojca, który stracił nogę w wypadku, o czym wypowiada się jego połowica - "szczęście w nieszczęściu, że stracił nogę, bo z czego byśmy teraz żyli". Przedstawiciele młodego pokolenia cierpią tutaj na chorobę nudą zwaną. Chętnie czymś by się zajęli, ale nie ma czym , więc nie pozostaje im nic innego, jak czekać na sobotę i prowadzić na ten temat dyskusje na przystanku PKS-u, który zastępuje im bar. W końcowych scenach rodzina przeżywa chwile szczęścia. Te chwile szczęścia to "rozbiór" świniaka. Ostatnia scena to obraz z półtuszą w tle, gdzie zgromadzona rodzina zajada się świeżo przygotowanymi podrobami wieprzowymi, a w tle świeci jak księżyc "rozebrana" półtusza (dużo bardziej rozebrana niż striptizerka) - symbol dostatku.
Morawscy pojechali grubo. Cóż HBO za byle co nie płaci. "Dokument zaangażowany negatywnie" polega w tym wypadku na tym, że na polskiej wiosze nie pozostawia się suchej nitki. Pytanie tylko, czy film daleko odbiega od życiowej prawdy? Z moich obserwacji i rozmów prowadzonych z młodymi ludźmi, żyjącymi właśnie tylko w soboty, wynika, że w większości przypadków bez krępacji identyfikują się z bohaterami tego dokumentu, czy lepiej by rzec reportażu. Cóż próba jest zbyt mała, aby wysuwać daleko idące wnioski, ale nie mam wątpliwości, że ta życiowa beznadzieja dotyczy dziś bardzo wielu młodych ludzi , którzy nie umieją, albo czasem po prostu nie chcą zrobić nic ciekawego ze swoim życiem i sobota jest dla nich ostatnią szansą, aby zaistnieć.
Nie chcę dokonywać radykalnych osądów, z których będzie wynikało, że po ostatnich wyborach znielubieliśmy politycznie niepoprawną i zacofaną polską wieś, hamującą rozwój nowoczesnej i liberalnej Polski numer A. Wydaje mi się, że oba filmy dają ciekawy materiał do refleksji na ten temat, ale oceny każdy musi dokonać samodzielnie. Może tylko w tym całym nieciekawym obrazie dobrze byłoby pokazać także i tych, którzy mieszkając na wsi odnieśli sukces i potrafią tam być szczęśliwi. Takie pozytywne wzorce dużo lepiej działają niż bezwzględna krytyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz