To będzie
tekst o rozdartym sercu, o oceanie łez. Wykrwawić się tutaj pragnę w białe
światło laptopa na temat miłosny. Może, czytając ten tekst, poczujecie się
obryzgani kropelkami posoki, płynącymi z
otwartej rany mego serca. Trudno – jeśli tego się obawiacie, to zakończcie
lekturę tekstu w tym momencie. Dalej będzie już tylko gorzej – krew i łzy
wymieszają się w ponurym koktajlu mych sercowych rozterek.
A wszystko
przez tego reżysera Camerona, który raz
na jakiś czas schodzi głęboko pod wodę, by osiągnąć dno – dno rzeczywiste i
metaforyczne dno swoimi filmami. Już w filmie „The Abbys” pogrążał nas,
licealistów, w odmętach głębi, dowodząc, że ufoludki nie przybędą z kosmosu,
tylko wypłyną z morskiej otchłani. Ostatnio odwiedził dno dna czyli Rów
Mariański, a co widział i co przeżył pewnie film kolejny jego nam opowie.
Jednak filmowe dna dno osiągnął „Titanic” – to dno oceanu ludzkich łez,
niespełnionych miłości, okrutnego, obojętnego wobec miłości świata. Titanicu –
Ty zawsze zatoniesz w złu i rozpaczy tej , która odbiera nadzieję wielkiej
miłości. Będziesz przypominał o milionach den rozdartych serc, które są
rozorane przez obojętność, niczym ty przez górę lodową. Pójdę, tak! Chcę iść z
tobą w tę otchłań 3D! Zabierz mnie, błagam, zabierz tam, gdzie spoczywają
miraże niespełnionych uczuć!
To był rok
może 97. Ostatni rok moich zbyt długich studiów. Moje serce wydrążone jak helołinowa dynia łaknęło
odrobiny szczęścia, odrobiny ciepła. Dość już mi było tych alkoholowych nocy ze
zdziwieniem porannym – gdzie jestem, gdzie ma odzież, „whos that girl” i „ja
wiem, że nie ma brzydkich kobiet, tylko wina czasem brak”. I zdarzył się jakiś bal na zakończenie. I
ona. Gdzieś mi się zebrało na odwagę, by
podejść i zaprosić. Tak niezobowiązująco, po koleżeńsku zaprosić na ten
bal uroczysty, który sobie tak pięknie z kolegami wymyśliliśmy. I przybyła w
tej swojej sukni balowej, z archipelagiem nagich pleców przesłoniętych
delikatnie blond włosami i szyją łabędzia. Jak podziwiałem ją sunącą zwiewnie
po parkiecie w ramionach innych, bo wolałem nie kompromitować jej swym
niezgrabstwem. I z samego widoku się zadurzyłem. Na amen.
Seans
„Titanica” to była nasza pierwsza i ostatnia randka. Nawet nie wiem, czy była
to randka. Widziałem, czułem w ciemnej sali jak się wzrusza , jak popłakuje
cichutko, jak przerażona patrzy na tragiczny koniec marzeń o wielkiej miłości.
Bardziej skoncentrowany byłem na jej wzruszeniu niż na samym filmie, w którym,
z tego co pamiętam, dominowała woda. A ona? Przyjmowała mój męski uścisk,
przytulałem ją mocno , czując lekkie spazmy cichego szlochu , podawałem czule
specjalnie kupioną na tę okazję chusteczkę – wyprasowaną i lekko skropioną Old
Spicem. A ten ideał, jakim był Titanic, najpierw łamał się jak zapałka, by
pójść na dno i zatopić wielkie marzenie o wspaniałej miłości. Po wyjściu z
kina, gdy jeszcze aurę morskiej wody czuliśmy dookoła, a w butach chlupotało,
zapytała: „Dlaczego tak nie może być w życiu?”. Była taka, taka smutna. „Jak
to?” – odrzekłem – „przecież mam wszystko, jak
Leon-Jack Dawson – nie mam pieniędzy, jestem przybłędą, mogę nawet
narysować twój akt?”. A ona ryczała dalej i powtarzała, jakby nie usłyszała, co
mówiłem: „Dlaczego tak nie może być w życiu?”.
To były
ostatnie słowa, które usłyszałem z jej ust. Okazało się, że ma swojego Cala – przetańczyła z nim pół balu
pożegnalnego, czego ja oczywiście nie zauważyłem, tak w nią wtedy zapatrzony.
Rozbebeszony romantyzm po raz kolejny ustępował miejsca pragmatyzmowi. Może
gdyby to działo się na pokładzie Titanica, ale proza życia pokazywała wyraźnie
elementarnie fałszywe założenie Camerona – pokażę wam historię o miłości
biedaka i bogatej, zbuntowanej panny, dodam dekoracje i klimat „belle epoque”,
a wy w zamian zasilicie moje konto bankowe. Cameron=Cal. Amen.
Antidotum na
„titanicową” traumę okazała się Luna – typowa gotka z dziarami, czarnym
makijażem i upodobaniem do horrorów typu „slasher”. Jako grę wstępną stosowała
kolejną część „Hellraisera”, „Piątku trzynastego” czy „Wzgórza mają oczy”. O
klasyku „Masakra piłą mechaniczną w Teksasie” nie wspomnę – to był jej ulubiony
film. Jak Luna czasem mi się jeszcze przyśni, to tylko w scenerii tego filmu z
piłą tarczową w ręku. Pewnego razu, gdy już sobie leżeliśmy błogo w oparach
tytoniowego dymu i wina wymieszanego z ciepłą
krwią z albumem Nero Closterkeller
w tle, powiedziała do mnie: „Wiesz, co lubię w slasherach? Nie ma w nich fałszu Titanica. Są prawdziwe - tak jak w życiu: tylko krew, pot i łzy”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz