"You
Not Expendable", Rambo!
w lipcu dedykowane Mazurkowi, po upadku Filmradaru też - za wierność Filmasterowi
„Nigdy tak wielu nie
zawdzięczało tak wiele tylko jednemu” Ronald Reagan
Czujesz się czasem
zbędny? Tyrałeś całe życie, starałeś się, poświęcałeś.
Wszystko dla innych. I co? Dostajesz kopa za kopem. Wylewają na
ciebie wiadra pomyj. Że jesteś z innej epoki, że cuchniesz
naftaliną, że nikt ciebie już nie potrzebuje. Jesteś jak wyrzut
sumienia, jesteś jak wrzód na tyłku, jesteś zbędny. Świat się
zmienił, a ty siedź cicho w lamusie historii, melduj się na tym
swoim oldskulowym wycugu i ciesz się, że nikt ciebie tam nie szuka.
Jesteś zbędny, jesteś śmieciem, wyrzutkiem, „ expendable” –
tak odpowiada John Rambo na pytanie, zadane mu przez piękną agentkę
Co Bao w drugiej części cyklu, o to kim jest.
Ale przychodzi taki
moment, że znowu stajesz do walki, że znowu bierzesz w dłoń swoją
półmetrową kosę, która przypomina maczetę i przy jej pomocy
wycinasz wszystko, co się w jej zasięgu znajdzie. Tniesz równo,
niezależnie od tego, czy jest to surowość amerykańskiego,
północnego lasu, czy dzicz wietnamskiej dżungli. Dla ciebie nie
istnieje słowo „ekstremum”. Ty dajesz radę tam, gdzie świetnie
uzbrojona armia musi się wycofać, by ratować życie sobie
podobnych; tych, o których istnieniu wolelibyśmy zapomnieć i
zostawić ich w głuszy, w towarzystwie robactwa, dzikich węży,
azjatyckich rzezimieszków i radzieckich sadystów. I wtedy spełnia
się przepowiednia Co Bao: „ You not expendebale”. Rambo –
wiadomo, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale to ostatnia rzecz,
którą można o tobie powiedzieć.
Treść piątego
przykazania nie bardzo do ciebie pasuje. Jak tu rozumieć: „nie
zabijaj”, gdy dokoła kilkaset osób, uzbrojonych po zęby w
najnowocześniejszy sprzęt, nie próbuje nic innego, niż cię
unicestwić. Pamiętasz tego idiotę, szeryfa Teasly’ego, który
nie dał ci nawet zjeść posiłku w tym zapyziałym miasteczku,
przypominającym „South Park”? I ten jego kumpel Galt, który
próbował rozwalić cię z helikoptera, gdy wisiałeś na jednej
ręce na skalnej półce. Nie powinieneś wtedy rzucać kamieniem w
śmigłowiec – wszak wiedziałeś, że kamień w twoich rękach to granat dużej mocy. Żal ci było Galta, twojej pierwszej ofiary,
ale już poszedłeś na wojnę, z której mógł uratować cię tylko
pułkownik Trautman – ten, który cię stworzył. Oprócz Galta nie
zginął już nikt, ale to tylko dzięki twojej wrażliwości –
szkoda było ci rodzin, które pogrążyłbyś w żałobie. Rodzina,
której nie miałeś – dla ciebie to słowo-świętość, ty „czuły
barbarzyńco” amerykańskiego desantu!
Za akcję w miasteczku
skazali cię na ciężkie roboty w kamieniołomie, co traktowałeś
jak miesiąc miodowy na Hawajach. Ale już zbliżała się następna
akcja. Musiałeś wyciągnąć z wietnamskiego piekła uwięzionych
tam „żołnierzy wyklętych”, którzy, jak wiadomo, są w każdej
armii w historii. To tutaj spotkałeś piękną Co Bao, która
musiała skonać na twych rękach. To tutaj demonstrowałeś swój
pobliźniony tors pułkownikowi Podowskiemu, który oddał cię w
ręce sadystycznego sierżanta Juszyna. Wielce oryginalnym pomysłem
było w tej części wykorzystanie starego łóżka ze sprężynami,
które podłączone do prądu i twojego stalowego grzbietu, stanowiło
źródło wielu niezapomnianych wrażeń. To jak przezwyciężałeś
ból: w pierwszej części ściegiem na okrętkę, fakt – niezbyt
oryginalnym i skomplikowanym – zszywałeś rozorane ramię. W
trzeciej części ranę postrzałową wypalałeś przy pomocy
świetlnej racy, co umożliwiło ci dalszą akcję ratunkową twojego
przyjaciela – pułkownika Trautmana, który zaginął w
Afganistanie.
No właśnie –
Afganistan. Chociaż o interwencję prosił cię sam Trautman, to
czułeś, że sprawa jest śliska. Rok 88, czasy pierestrojki, a ty
musiałeś zestrzelić przy pomocy łuku, który miałeś w ekwipunku
już w części drugiej, dwa śmigłowce (zawsze to krok do przodu w
porównaniu do kamienia z „Pierwszej krwi”), odręcznie
unieszkodliwić czołg z załogą i zabić przynajmniej pół setki
radzieckich żołnierzy, wałęsających się po afgańskiej, skalnej
pustyni. Poznałeś fajnych ludzi, zwanych talibami, być może
członków Al-Kaidy. Kto wie – może w szeregach rebeliantów
spotkałeś samego Osamę? Albo któregoś z kolesi, którzy 12
września zaliczyli bezbłędnie lot na dokładność, lądując w
dumne wieże WTC? Pamiętasz, jak integrowałeś się z nimi, grając
w rzut do celu martwą owcą? Ważne, że uratowałeś Trautmana. W
Birmie już go przy tobie nie było. I chyba dlatego sam film
przypomina krwawą łaźnię, gdzie głowy rozpryskują się jak
arbuzy, którymi kiedyś grałem w przypływie fantazji w bule na
betonie. Obrazu zgrozy dopełniają tutaj zdjęcia dokumentalne,
przedstawiające zmasakrowane zwłoki, ale chyba współczesnego
widza, internetowego ekstremistę, trudno dziś czymkolwiek
zaskoczyć. Ale i tak dałeś radę – jak zawsze. Misjonarze, z
Sarą Miller na czele, zostali uratowani.
Kiedyś
obrońcy moralności grzmieli, że twój samczy, biały szowinizm
może skazić młode umysły. Dziś brutalność serwowana na
zasadzie „reality show” powoduje, że filmowa fikcja przestała
razić, a za sprawą Tarantino krew i flaki stały się elementem
popkulturowej gry. Ale ciekawe, czy kiedyś wrócisz, by skopać
tyłki talibom, którym pomagałeś w Afganie? Może do spółki z
pułkownikiem Zajcewem? Ale to raczej niemożliwe, biorąc pod uwagę,
że jego helikopter zestrzeliłeś z łuku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz